środa, 4 lutego 2015

Nowe opowiadanie

Tak jak obiecywałem (tak, mówiłem, że stanie się to w czasie świąt, kajam się) prezentuję z dumą link do mojego nowego bloga, na którym będzie umieszczane brand new opowiadanie :) Mam nadzieję, że się Wam spodoba :) Po 13 lutego wrzucę też pewnie coś i na ten blog, ale nic nie obiecuję. Zobaczym jak się potocz sesja, szczególnie filozofia...:P

niedziela, 23 listopada 2014

Rozdział VIII - Dług (KONIEC)

Zima nadeszła jak zwykle gwałtownie i niespodziewanie – jednego dnia promienie słoneczne pieściły swoimi ciepłymi mackami wysuszoną ziemię, a następnego ranka zadymka śnieżna ograniczała widoczność do kilku zaledwie kroków, grożąc zgubieniem się nawet pomiędzy bezpiecznymi, zdawałoby się, zabudowaniami wioski. Ryczące orkany uderzały wściekle w drewniane ściany chat, wciskając się przez każdą szczelinę i dmąc swym lodowatym oddechem w twarze kulących się przed niewielkimi ogniskami ludzi.
Trakty łączące rozsypane po całej krainie osady stały się nieprzejezdne, co można było postrzegać zarówno jako przekleństwo, jak i dar z niebios – grube warstwy śnieżnego puchu uniemożliwiały realizowanie planów opracowanych przez młodego Herosa, ale hamowały także ruchy orczych hord, dając tym samym ludziom czas niezbędny do przygotowania się do wojny; nikt nie próżnował.
Gdy pogoda nieco się ustabilizowała, niewielkie grupki ochotników wyruszały we wszystkich możliwych kierunkach w poszukiwaniu wciąż żywych – i co ważniejsze, gotowych do walki – mieszkańców Midgardu. Niektórzy z owych śmiałków gubili drogę, zaskoczeni przez nagłą burzę śnieżną lub padali ofiarą zdziczałych wilków krążących zawsze wokół samotnych wędrowców przekraczających ich terytorium… Części jednak udało się dotrzeć do ciągle broniących się fortów lub niewielkich osad, w których rozgłaszali niezwykłe wieści o zaledwie szesnastoletnim młodzieńcu, który stawiwszy czoła stojącemu za całym złem przelewającym się przez krainę demonem, wygnał bestię z powrotem do Otchłani, samemu wychodząc z owego starcia bez najmniejszego zadrapania.
Były to oczywiście przesadne, okraszone wyssanymi z palca szczegółami historie, jednak miały one zadziwiający wpływ na Midgardczyków, którzy umocnieni na duchu heroicznym przykładem Ivara Zabójcy Demonów, rzucali się w wir przygotowań, dokładając swoją cegiełkę do wciąż rosnącej w siłę grupy. Każda kolejna wioska rozsyłała wici coraz dalej i dalej, aż w końcu dotarły one niemalże do każdego większego skupiska ludzi, wszędzie spotykając się z jednogłośnym odzewem  – wojna.
Całe połacie puszczy pustoszały pod uderzeniami żelaznych siekier, a stukot rąbanego drewna nie milkł od rana do późnych godzin wieczornych. Prawdziwe armie drwali pracowały bez chwili wytchnienia, chcąc jak najlepiej wykorzystać podarowany im przez bogów czas na przygotowania.
Jednocześnie do niewielkiej, położonej na północnych rubieżach wioski, w której, jak głosiła plotka Zabójca Demonów spędził wiele dni ze swymi towarzyszami – Runolfem i Sigmundem – ściągali ze wszystkich stron kowale i płatnerze, aby dostąpić zaszczytu obróbki Księżycowego Metalu.
Osada ta, w krótkim czasie stała się ośrodkiem całej krainy, bijącym sercem wszystkich ludzi, pompującym w ich żyły wolę walki i pragnienie odzyskania utraconej wolności. Kto mógł, pomimo niesprzyjających warunków pogodowych, podejmował trud podróży do tego świętego już niemalże miejsca i ofiarowywał swoją pomoc w wykuwaniu pancerzy i mieczy.
Wkrótce, niebo nad położonym w głębokiej puszczy skupiskiem chat zasnuło się obłokami gęstego, sosnowego dymu, którego kłęby biły z olbrzymich palenisk wystających ze śnieżnych zasp niczym ogromne kretowiska.
Bryła za bryłą, kolejne fragmenty ciemnogranatowego metalu przetapiane były na grube, solidne płyty, z których następnie formowano napierśniki i inne elementy zbroi. Część surowca przeznaczana była na produkcję oręża, głównie półtoraręcznych mieczy, będących wiernymi kopiami noszonego przez Zabójcę Demonów Hugttanda. Jednymi wyjątkami od tej reguły była para lekkich toporków i potężny bojowy młot, stworzone na specjalną prośbę dwójki mężczyzn, pochodzących z niewielkiego zamku i podobno mających spore doświadczenie w walce z zielonoskórymi.
Tymczasem w innych osadach zajmowano się innymi, równie ważnymi dla powodzenia kampanii, sprawami. Ze ściętych pni młodych drzewek, odpowiednio poinstruowani przez wysłanników Ivara mężczyźni, strugali piki i kopie, a ze specjalnie przygotowanych gałęzi robiono długie łuki. Aby pozyskać odpowiednią ilość ścięgien, niezbędnych do wyrobu cięciw, urządzano ogromne polowania na jelenie, łosie i wilki, które znacznie przetrzebiły ogromne puszcze ze zwierzyny. Nawet kobiety i dzieci miały swój wkład w przygotowania, pracując całymi dniami nad produkcją strzał.
Był też inne, mniej zrozumiałe dla Midgardczyków rozkazy, ale i je wypełniali co do joty w przekonaniu, iż nie należy kwestionować słów Zabójcy Demonów, który, według krążących już wokół jego postaci legend, miał okazję rozmawiać z samym Odynem. Cała kraina wrzała, a wisząca w powietrzu atmosfera ciężka była od oczekiwania. Wszystko co żywe wyczuwało owe osobliwe napięcie, które unosiło się nad przykrytą puchową kołderką ziemią niczym złowieszczy cień. Już wkrótce miały rozstrzygnąć się losy krainy.
***
Rozciągająca się przed oczami Ivara wyżyna poznaczona była wysokimi kopcami wzgórz i pagórków, które tworzyły istny labirynt węższych i szerszych przesmyków, będących wręcz idealnym tłem do rozegrania ułożonego przez chłopaka planu. Maszerująca na nich horda Orków nie będzie mogła rzucić się na ich siły szeroką ławą, co znacznie ułatwi prowadzenie bitwy. Zielonoskórzy będą musieli zmniejszyć liczbę kroczących koło siebie wojowników, a przez to zagęścić swoje szeregi, co dodatkowo narazi ich na ostrzał z łuków.
Usłyszawszy za sobą czyjeś kroki, chłopak odwrócił się, by spojrzeć w oczy kapitanowi Valgardowi. Mężczyzna zbliżał się do niego szybkim, miarowym, jak na żołnierza przystało, krokiem. Zwisający u jego pasa młot, pobłyskiwał wesoło w mocnych promieniach wiosennego słońca, jakby ciesząc się z nadchodzącego chrztu bojowego.
– Zabójco Demonów… – Twarz ozdobiona opadającymi w kierunku kącików ust wąsami wyrażała ogromny szacunek, który mógł dziwić, zwłaszcza, iż chłopak był przynajmniej dwa razy młodszy od kapitana. – Przybyli zwiadowcy… Zgnileńce są już niedaleko. Powinniśmy podjąć odpowiednie kroki.
„Zgnileńcami” nazywano wśród nowo sformowanej armii Midgardu Orków, ze względu na kolor ich skóry oraz nieprzyjemny zapach jaki wydzielali. Popularnym żartem wśród żołnierzy było zakładanie się, co zabije pierwsze – toporna broń potworów, czy ich smród? Może i nie był to humor najwyższych lotów, jednak podobne kpiny pozwalały wojownikom, z których znaczna część nigdy wcześniej nie uczestniczyła w prawdziwej walce, oswoić się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. O wiele łatwiej zaszarżować na obiekt żartów niż strachu. Wykrzywiona gniewem, szczerząca pożółkłe kły i łypiąca szkarłatnymi oczami twarz zielonoskórego wyglądała o wiele mnie przerażająco, gdy poprzedniego dnia człowiek wymieniał się anegdotami na temat jej podobieństwa do wieprza.
– Wiesz co masz robić, kapitanie…
Mężczyzna pokłonił się nisko i bez słowa ruszył do swoich obowiązków. To samo zrobił Ivar.
Ostrożnie, aby się nie przewrócić, zaczął schodzić w dół stromego pagórka, z którego obserwował okolice, próbując utrwalić sobie jej topografię w pamięci. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż w ogniu bitwy znajomość terenu to podstawa. Nie miał najmniejszego zamiaru popełniać jakiegoś głupiego błędu, mogącego kosztować życie jego podwładnych.
Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do wydźwięku tego słowa, nawet jeśli wypowiadał je jedynie  w myślach. Zaledwie kilka miesięcy temu był zwykłym, żyjącym w jaskiniach Astarothu chłopcem, przygotowującym się do swojej pierwszej bitwy, a teraz? Podniósł wzrok i obrzucił uważnym spojrzeniem długie szeregi odzianych w ciemnogranatowe zbroje mężczyzn.
Według przeprowadzonych przez Valgarda rachunków, liczebność armii Midgardu wynosiła trzysta pięćdziesiąt tysięcy wojowników. Dziesiątki kowali pracowało przez całą zimę nad wyprodukowaniem jak największej ilości pancerzy, jednak nawet pomimo ich niestrudzonych wysiłków, nie zdołali wykuć zbroi dla każdego. Obróbka Księżycowego Metalu była niezwykle czasochłonna i w rezultacie, jedynie trzy pierwsze szeregi, złożone z około czterech tysięcy mężów, miały na sobie rynsztunek z owego surowca. Reszta zadowoliła się tradycyjną stalą, lub nawet utwardzoną skórą.
Mieczy również nie starczyło dla każdego, choć było ich czterokrotnie więcej niż pancerzy. Nikt jednak nie zgłaszał sprzeciwu – wszyscy z utęsknieniem oczekiwali na decydujące starcie z zielonoskórymi i ostateczne pozbycie się zagrożenia z ich strony, nieważne, czy dany wojownik dzierżył ciemnogranatowy, czy żelazny oręż – byli zjednoczeni w jednym, wspólnym celu – wyzwolić Midgard.,
Przed głównym trzonem armii złożonym z ciężkozbrojnych huskarlów, przykucnęło kilka szeregów odzianych w lekkie, elastyczne skóry strzelców. W sękatych, silnych dłoniach, ściskali oni potężne łuki z naciągniętymi cięciwami, a zza ich ramion wystawały pierzaste lotki strzał, których cały kołczan otrzymał każdy z nich. Stojące w oddali wozy wyładowane były tysiącami zapasowych pocisków, czekających tylko, by znaleźć sobie drogę do gardła przeciwników.
 Blask bijący od zgromadzonych w jednym miejscu setek tysięcy ostrzy był oślepiający i chłopak musiał przymrużyć nieco oczy, by móc dokładnie przyjrzeć się zwróconym ku sobie twarzom. Szukał w ich morzu jakiś oznak wahania lub strachu, jednak twarde oblicza wojów wyrażały jedynie gotowość. Gdy żołnierze ujrzeli go wyłaniającego się zza wzniesienia, wznieśli gromki okrzyk, od którego zadrżała ziemia.
Ivar uśmiechnął się nieco nerwowo, niepewny co powinien powiedzieć wyraźnie oczekującym na jego słowa ludziom. Mimowolnie sięgnął ręką w kierunku napierśnika, wciąż noszącego ślady potwornych pazurów demona, które odebrały mu życie. Pomyślał o swoim długu wobec Odyna i poczuł, jak serce zamienia mu się w bryłę lodu. Dziś będzie musiał go spłacić. Odczekał chwilę, czekając aż ucichnie echo ryku setek tysięcy gardeł. Tym sposobem dał sobie nieco więcej czasu na próbę opanowania głosu. Nie chciał, by jego podwładni wyczuli jak bardzo jest zdenerwowany. Odchrząknął głośno i splunął pod nogi na szczęście. Kilkaset mężczyzn natychmiast podążyło za jego przykładem.
– Ktoś kiedyś powiedział mi – ku swej ogromnej radości, Ivar przekonał się, że jego głos jest czysty i pewny. – Że ludzkość skazana jest na zagładę. – Nikt nie śmiał mu przerywać, chociaż chłopak z łatwością mógł dostrzec wyraz niemego protestu, odciśnięty na twarzach wielu wojowników. – Był nawet taki czas, kiedy sam w to wierzyłem.
Zrobił efektowną pauzę, w czasie której przetoczył spojrzeniem po obliczach stojących przed nim mężczyzn.  Każdy, na kim spoczęły jego błękitne niczym górski lodowiec oczy, prostował się dumnie, jakby nabierając jeszcze większej odwagi i jeszcze większej determinacji. Wydawało się, że żołnierze nie mogą się doczekać rozkazu wyruszenia do boju. „Już wkrótce”, pomyślał chłopak.
– Czas pokazał, że nawet zabójca Demonów może się mylić… Patrzę dzisiaj na was i widzę przyszłość. Widzę nadzieję na lepsze jutro… Widzę wolę walki i pragnienie wolności… Nie jesteśmy skazani na zagładę!
Odpowiedział mu radosny ryk, z którego nie dało się wprawdzie wyłowić żadnego słowa, jednak z łatwością można było wyczytać z niego wszystkie uczucia, o których wspominał chłopak. Ivar podniósł obie ręce do góry, uciszając wszystkich.
–  Znam jednak kogoś, komu naprawdę ona grozi… Być może słyszeliście, że idą na nas Orkowie?
Chóralny śmiech i żartobliwe okrzyki niedowierzania zmieszały się z sykiem wyszarpywanej z pochew broni
***
Zielonoskórzy zaczęli wylewać się z wąskiej gardzieli przesmyku niczym cuchnąca fala, kotłująca się i niszcząca wszystko, co napotka na swojej drodze. Hordy wrzeszczących wojowników odzianych w byle jak dopasowane pancerze, często o wiele za małe, bądź pokryte skorupą rdzy lub zakrzepłej krwi, maszerowały miarowo wprost na czekających naprzeciw ludzi. Oręż potworów niewiele się różnił od tego, który Ivar jak dotąd widywał w posiadaniu bestii. Cały rynsztunek Orków wyglądał jakby został zdarty z zabitych przez nich ludzi, a później przekuty za pomocą uderzeń ogromnych pięści. Jednak pomimo pozornej śmieszności, zielonoskórzy wciąż byli groźnymi przeciwnikami. Sama ich liczba, która niemalże dorównywała liczebności armii Midgardczków wystarczyłaby, żeby wlać przerażenie i niepewność w serca nawet najtwardszych z wojowników.
Bijący od setek tysięcy brudnych ciał odór zestarzałego potu i innych, o wiele bardziej obrzydliwych wydzielin, zapierał dech w piersi, a ogłuszający ryk wydawał się wprawiać w drżenie samo powietrze. Stojący kilkanaście kroków przed pierwszym szeregiem łuczników, Ivar spokojnie obserwował przetaczającą się falę olbrzymich bestii, od których ciężaru wibrowała ziemia pod jego stopami. Orkowie nie wydawali się przejmować taktyką – jedyną namiastką dyscypliny, którą udało się wbić dowódcom zielonoskórych do zakutych łbów swoich podwładnych, była szarża w zbitej formacji. Dzięki temu, atak potworów nabierał siły schodzącej lawiny i gdyby chłopak bezczynnie stał i czekał na napastników, jego wojska zostałyby starte na proch pod ciężarem napierającej armii.
Wyjące hordy składały się głównie z potężnie zbudowanych, ponad dwumetrowych bestii, poubieranych w byle jak przymocowane do ciała fragmenty zbroi, poszarpane skóry, bądź, w niektórych przypadkach, zupełnie nagich. W ich oczach płonęła nienawiść, ale i bitewna gorączka.
Od blisko pięćdziesięciu lat napotykali jedynie niewielki, krótkotrwały opór ze strony ludzi, który zresztą bezlitośnie miażdżyli za pomocą prymitywnej siły oraz brutalności. Stworzeni w jednym, konkretnym celu, – by zabijać – Orkowie łatwo znudzili się biernym oporem stawianym przez mieszkańców Midgardu, nic więc dziwnego, że mając oto przed sobą sporą liczbę prawdziwych, uzbrojonych wojowników, poczuli nagły przypływ żądzy krwi. Fakt, że odziani w lśniące pancerze mężczyźni nie uciekali przed nimi, podniecał ich dodatkowo obietnicą wyrównanej walki i zapowiedzią wartych uśmiercenia przeciwników.
Co kilkanaście kroków, ponad głowy zielonej nawały ciał, wystawały potężne sylwetki ogromnych Orków, do których pleców przymocowane były drewniane stelaże z rozpiętymi pomiędzy nimi sztandarami zrobionymi z niezwykle brudnego, wyglądającego na ludzką skórę materiału. Topornie wymalowana, widniała na nich podobizna włochatego dzika o długich, zakrzywionych kłach.
Chorążowie zielonoskórych byli przeważnie lepiej wyposażeni od szeregowych wojowników. Ochraniające ich fragmenty pancerzy były lepiej dopasowane i znajdowały się w o wiele lepszym stanie. Zdecydowana większość z nich została na stałe przytwierdzona do ciał gigantów za pomocą stalowych gwoździ przechodzących przez węźlaste mięśnie i zakotwiczone w twardych kościach potworów. W dłoniach ciemnoskórych Orków spoczywały trzonki toporów dorównujących rozmiarami ich mniejszym pobratymcom. Ostrza berdyszów płonęły refleksami słońca, które ugasić mogła jednie krew nieprzyjaciół.
Ivar spokojnie podniósł do góry Hugttand, dając tym samym znak do postawienia jego własnej chorągwi – wielkiego, białego wilka szczerzącego kły na tle ciemnej ściany lasu. Gdzieś zza pleców doszedł go dźwięk rogu myśliwskiego, a po chwili usłyszał charakterystyczny łopot płótna targanego podmuchami wiatru. Odgłos ten nieodłącznie kojarzył się chłopakowi z Skjeal i jej zdradą… Wciąż nie mógł pojąć dlaczego smoczyca postanowiła przyłączyć się do Mrocznego, a tym bardziej, zdecydowawszy już o tym – przeprosiła go za ów postępek… Podejrzewał, że nie zrobiła tego z własnej woli… Być może demon zagroził jej pisklęciu, tak samo, jak wcześniej zrobił to młodzieniec…
Miał teraz jednak inne rzeczy na głowie. Machnął ściskaną w dłoni bronią w kierunku atakujących, ponownie budząc tym odezwę ze strony stojących kilka kroków za nim trębaczy, którzy tym razem zagrali dwa urywane sygnały.
Słysząc ów ustalony wcześniej znak, kapitanowie poszczególnych oddziałów łuczników wystąpili przed swoje jednostki i, dając tym samym przykład podwładnym, wbili w ziemię pod swoimi stopami garść strzał. Po chwili w powietrzu rozległ się stukot setek na raz wydobywanych pocisków.
Zielonoskórzy byli coraz bliżej – przebiegli już niemalże połowę dystansu dzielącego ich od ludzkiej armii, a towarzyszący ich szarży ryk potężniał z każdą mijającą sekundą.
– Naciągnąć!
Wszyscy, jak jeden mąż, strzelcy przyłożyli rowkowane końcówki strzał do cięciw i, ściskając giętkie, zwierzęce ścięgna kciukiem, palcem wskazującym oraz środkowym, zaczęli przyciągać je ku sobie, do momentu, gdy dotknęły one ich policzków. Stopy łuczników rozstawione były w lekkim rozkroku, dającym twarde oparcie, a ich wygięte delikatnie plecy drżały nieznacznie od wysiłku związanego przytrzymywaniem cięciwy. W ciepłym, wiosennym popołudniu, po czołach mężczyzn spływały niewielkie kropelki potu. Orkowie przebyli połowę drogi od gardzieli przesmyku.
– Puścić!
Wymieszane ze sobą rozkaz kapitanów utonęły w brzęku wylatujących pocisków, które ostrym łukiem wbiły się w powietrze i poszybowały w kierunku pierwszych szeregów atakujących. Było ich tak wiele, że wydawało się, iż nagle nastała noc… Szarżujący pod ich czarnymi skrzydłami zielonoskórzy, jedynie przyspieszyli biegu, w ogóle nie zadając sobie trudu zasłonięcia się czymś przed opadającą na nich śmiercią.
Chmara strzał niemalże jednocześnie sięgnęła celu. Niektóre z nich odbijały się nieszkodliwie od prymitywnych pancerzy Orków, zwłaszcza, jeśli trafiły w grube, żelazne płyty chroniące chorążych bestii, większość jednak znalazła drogę pomiędzy fragmentami rynsztunku i zagłębiła się w twarde, zielone ciała. Pierwsze linie potworów zadrżały i upadły z głuchym jękiem. Pociski przebijały na wylot gardła, posyłając dookoła strugi krwi tryskającej z rozerwanych tętnic, podczas gdy ranni umierali topiąc się przy tym we własnych, życiodajnych niegdyś płynach.
Pierzaste lotki aż po końcówki wchodziły w szkarłatne ślepia, a metalowe groty druzgotały czaszki, wynurzając się po drugiej stronie głowy ze strzępkami szarej breji wciąż przyczepionymi do postrzępionych krawędzi. Niektóre z drzewców opadały niżej i, przeszywszy grube jak konary młodych dębów mięśnie nóg biegnących potworów, powalały na ziemie wyjących wojowników, skazując ich na straszliwą śmierć pod stopami bezlitosnych towarzyszy, którzy, nie bacząc na swych rannych druhów, parli do przodu zamieniając ich leżące ciała w bezkształtną bryłę stratowanego mięsa i potrzaskanych kości.
Nie czekając na rozkazy, łucznicy sięgnęli po kolejne strzały i już po chwili niebo zasnuła kolejna fala pocisków, na których pierzastych lotkach przycupnęła Śmierć, szczerząca swe pożółkłe zębiska w niemym grymasie odwiecznej żądzy krwi i zagłady. Jakby kierowane jej szkieletową dłonią, groty wryły sie pomiędzy szarżujących zielonoskórych, powalając ich kolejne setki. Towarzyszący temu obrzydliwy, mlaszczący dźwięk pękającej skóry niemal całkowicie ginął w upiornych wrzaskach ocalałych bestii, które, nie przejmując się stratami, nacierały wciąż naprzód spragnione zanurzenia kłów w ludzkim mięsie.
Niesieni na skrzydłach bitewnego szału, niektórzy Orkowie ciskali swym prymitywnym orężem w nieruchome wciąż szeregi ludzi. Popychane ogromną siłą krwiożerczych potworów tasaki, miecze i inne narzędzia zagłady, morderczymi łukami pomknęły w kierunku sięgających właśnie po kolejne strzały łuczników i, zanim zdążyli oni spostrzec zbliżające się niebezpieczeństwo, uderzyły w nich, zbierając straszliwe żniwo. Mężczyźni wypuszczali z pogruchotanych dłoni bezużyteczne już odłamki zniszczonych łuków i chwytali się za szerokie rany ziejące w piersiach oraz brzuchach. Niektórzy ginęli na miejscu z rozłupanymi czaszkami. Ich śmierć została jednak pomszczona – za każdego zabitego człowieka, dwie pierwsze salwy powaliły czterech zielonoskórych.
Gdy Orkowie znaleźli się już w odległości kilkudziesięciu stóp od wysuniętych linii łuczników, odziani w lekkie skóry strzelcy rozproszyli się na wszystkie strony, robiąc miejsce zbrojnej piechocie, która stała za ich plecami. Widząc, że ich zwierzyna ucieka, czerwonookie bestie zawyły potępieńczo, przeczuwając bliskie zwycięstwo i przyspieszyły biegu, chcąc jak najszybciej zanurzyć swoje ostrza w ciałach nieprzyjaciół. Ci zielonoskórzy, którzy cisnęli swym orężem, napinali teraz potężne mięśnie, szykując się do walki wręcz. Starcie wydawało się nieuniknione i straszliwe w skutkach – impet galopujących Orków nie mógł zostać zatrzymany przez stojących w miejscu ludzi.
Jednak zanim pierwsze szeregi potworów zdążyły wpaść na swe upatrzone już ofiary i wydrzeć z nich życie, coś dziwnego zaczęło się dziać w armii Midgardczków. Ponad barbarzyński ryk wydobywający się z gardeł bestii wzniósł się czysty i melodyjny dźwięk rogów wojennych. Czekający na ów sygnał wojownicy czym prędzej, niczym doskonale współpracujący mechanizm, rzucili się do wypełniania swoich rozkazów.
Zamiast przyjąć na siebie frontalne natarcie Orków, które z pewnością zakończyłoby się dla jego wojska fatalnie, Ivar wraz ze swymi doradcami opracował zaskakującą taktykę, którą teraz jego żołnierze wprowadzali w życie. Pancerne szeregi ludzi rozstąpiły się niczym cofające się fale, tworząc dwie osobne kolumny, pomiędzy którymi powstał szpaler szeroki na kilkadziesiąt stóp.
Zastosowanie tego podstępu okazało się niezwykle skuteczne. Ogromna liczba armii zielonoskórych, w połączeniu z ich ogromnym pędem sprawiła, że bestie – raz wpadłszy w szał bitewny – nie były w stanie się zatrzymać. Co prawda, pierwsze linie zawahały się przez moment, niepewne czy powinny skręcić, czy też kontynuować natarcie, jednak napierająca na ich plecy olbrzymia masa cuchnących cielsk uniemożliwiła im jakikolwiek manewr – mogli jednie biec naprzód, wprost pomiędzy dwie ściany zbrojnych.
Mogłoby się wydawać, że kolejne oddziały potworów zorientują się w zastawionej na nie pułapce i rozleją się szerszą ławą, jednak rzeczywistość okazała się niesprzyjająca dla zielonoskórych. Owładnięci żądzą mordu, zaślepieni nienawiścią oraz pchani do przodu impetem tylnych szeregów,  Orkowie, którzy i tak nie należeli do najinteligentniejszych istot, zamienili się w bezmyślną hordę, całkowicie poddaną pierwotnym instynktom. Nie było rzeczy, która mogłaby zawrócić ich z raz obranej drogi.
Niczym woda z przerwanej tamy wylewająca się na wyschnięte koryto, nieprzerwane potoki bestii wdarły się pomiędzy obie połówki armii Midgardu, nie napotykając po drodze na żaden opór ze strony ludzi. Zupełnie jakby nie widzieli swoich przeciwników, Orkowie pędzili przed siebie.
Tymczasem żołnierze stojący po zewnętrznych bokach kolumn, sięgnęli po leżące u swych stóp długie włócznie z żelaznymi grotami, przygotowując się do zemsty na znienawidzonych potworach. Kilkunastostopowe drzewce pochyliły się lekko w stronę przebiegających Orków, jakby w parodii hołdu składanego nieprzyjaciołom. Kolana mężczyzn ugięły się lekko, szukając pewniejszego oparcia na pokrytym świeżą trawą gruncie, a ich oczy zaczęły wypatrywać tych, których wkrótce mieli przebić czubkami grotów.
Przepuszczenie zielonoskórych pomiędzy wojskami nie było ostatnią sztuczką przygotowaną przez Ivara. Po raz kolejny już tego dnia rozległ się zew rogu. Zanim jeszcze przebrzmiały ostatnie echa zawodzącej melodii, powietrzem targnął nowy, znacznie donośniejszy dźwięk. Coś przypominającego zbierającą się burzę pojawiło się na tyłach wojsk Midgardu, a wkrótce później dołączył do tego wrzask tysięcy gardeł, któremu towarzyszyło silne drżenie ziemi, potężniejsze nawet niż to wywoływane przez pędzących Orków.
Zerwał się silniejszy wiatr, który przyniósł na swoich niewidzialnych skrzydłach łopot sztandarów przebijający się przez ogromny obłok kurzu, który skrywał coś ogromnego i groźnego, co z każdą sekundą zbliżało się do tylnego wylotu szpaleru, którym gnali zielonoskórzy. Przeczuwając co się święci, zbrojni wzmocnili uchwyty na drzewcach włóczni i pochylili je jeszcze niżej, tak, aby znajdował się one na wysokości piersi potworów. W końcu, z obłoku kurzawy zaczęły wyłaniać się pojedyncze, tajemnicze sylwetki.
Jako pierwszy, z chmury pyłu wynurzył się kapitan Valgard, wywijający nad głową swym ciemnogranatowym młotem dzierżonym w prawej dłoni. Lewa ręka mężczyzny podtrzymywała ściskany pod pachą drzewiec grubej piki, która wysuwała się do przodu, biegnąc wzdłuż łba czarnego wierzchowca, którego dosiadał wojownik. Tuż za nim, jeden po drugim, wyłaniali się kolejni wojownicy zakuci w pełne zbroje z czarnego żelaza i stali. Nie nosili pancerzy z Księżycowego Metalu, ponieważ główną przewagą ich oddziału miała być waga jeźdźców i koni. Każdy ze zbrojnych miał długą lancę, zakończoną błyszczącym w słońcu grotem, oraz miecz, ściskany w drugiej dłoni lub zawieszony w pochwie u pasa.
Nie tylko ludzie zakuci byli w ciężkie płyty – również wierzchowce nosiły fragmenty pancerzy. Wszystkie, co do jednego, zostały specjalnie na tą okazję wybrane spośród najsilniejszych zwierząt pociągowych, które ustępowały co prawda szybkością swoim mniejszym krewniakom, jednak nadrabiały ten brak większą wytrzymałością. Teraz, ozdobione wilczymi futrami i refleksami promieni słonecznych tańczących w metalowych płytach chroniących ich łby oraz piersi, wierzchowce prezentowały się niezwykle groźnie i majestatycznie. Ich lśniąca od potu sierść unosiła się w rytm miarowych oddechów, a uderzające w ziemię kopyta wzbijały w powietrze grudy błota i fontanny kurzu.
Wyjąc i wrzeszcząc, jeźdźcy skierowali konie w utworzony przez rozdzieloną armię szpaler, wprost na pędzących na złamanie karku Orków. Widząc w końcu przed sobą przeciwników, zielonoskórzy wydali z siebie mrożący krew w żyłach ryk i z nową werwą rzucili się do przodu, nic sobie nie robiąc z nadstawionych grotów, które popychane do przodu siłą mięśni i impetem stali celowały prosto w ich piersi, grożąc niechybną zgubą.
Pomimo iż trakt pomiędzy obiema kolumnami był długi na kilkaset stóp, obie druzgocące fale dopadły do siebie w przeciągu zaledwie kilku sekund – rozległ się ogłuszający huk przypominający tysiące młotów uderzających w ogromne kowadła i dwie armie – ludzka i orcza – przemieszały się niczym spieniona rzeka łącząca się z morzem u kresu swej wędrówki. Łopoczące na wietrze sztandary z wizerunkiem białego wilka wdarły się głęboko pomiędzy szeregi nieprzyjaciół i ruszyły naprzeciw szczerzącym się wizerunkom olbrzymiego dzika. Obie bestie zwarły się w śmiertelnej walce, w której kły i pazury szły o lepsze z zakrzywionymi szablami i twardymi kopytami, a fragmenty rozszarpanej skóry i rozdartych mięśni wylatywały w powietrze w rozbryzgach gorącej posoki. Wszystkiemu zaś towarzyszył przeszywający głos rannych i umierających, w którym trudno było wychwycić różnicę – krzyki mordowanych ludzi nie różniły się zbytnio od ryków zabijanych Orków.
Pierwsze szeregi konnych wdarły się pomiędzy nieprzyjaciół niczym wypuszczona przez łowcę strzała przeszywająca żebra zwierzyny. Stalowe groty lanc wyrywały ogromne dziury w piersiach potworów i, pchane impetem, przechodziły dalej, zabijając kolejne i kolejne bestie. W początkowej fali, zielonoskórzy biegnący na czele hordy zostali dosłownie zmiecieni z powierzchni ziemi. Zostały po nich jedynie rozerwane na strzępy odwłoki i trudne do rozpoznania ochłapy, rozdeptywane pod kopytami wierzchowców, które wkrótce pokryte były posoką do wysokości brzuchów.
Cuchnący berserkerzy nie wydawali się jednak odstraszeni przerażającą skutecznością nowych przeciwników. Wręcz przeciwnie – jakby ciesząc się z wyzwania, bili się pomiędzy sobą o miejsce w czołowych szeregach, chcąc zmierzyć się z równymi sobie wojownikami. Ułatwiało to zbrojnym zadanie – zielonoskórzy praktycznie sami nadziewali się na nadstawione groty. Wkrótce jednak zaczęło stanowić to problem. Obciążone zbyt dużą ilością martwych lub dogorywających ciał, drzewca włóczni pękały lub po prostu wymykały się ze ściskających je dłoni. Nie minęło zatem dużo czasu, a pierwsi jeźdźcy zmuszeni byli dobyć mieczy.
Popędzając konie do ciągłego biegu, zbrojni tratowali, cięli, dźgali i rąbali każdego Orka, który stanął na ich drodze, oczyszczając drogę przed sobą i robiąc miejsce swoim towarzyszom, którzy, korzystając z powstałych w ten sposób wyrw, wdzierali się coraz dalej i dalej w kłębiącą się masę zielonych ciał. Nie trzeba było czekać zbyt długo, aby zobaczyć efekty równie brutalnej szarży. Napotkawszy ciężkozbrojnych, mających za sobą ogromny impet przeciwników, zielonoskórzy zaczęli zwalniać w swoim bezmyślnym galopie, aż w końcu niemal zupełnie się zatrzymali. Nawet napierające od tyłu szeregi nie były w stanie pchnąć zablokowanych przez jeźdźców potworów do przodu.
Nie mogąc posuwać się przed siebie, Orkowie zaczęli w końcu zauważać głębokie linie piechoty, które stały w oczekiwaniu po obu stronach. Widząc w nich okazję do zaspokojenia swojej żądzy krwi, bestie rozproszyły się w nieładzie i ruszyły na boki, wprost na nadstawione włócznie. Tymczasem na tyłach armii zielonoskórych zapanowało poruszenie. Stojące tam bestie zaczynały padać, chwytając się za przeszyte piersi i brzuchy – korzystając z zacieśnienia się linii nieprzyjaciela, łucznicy wznowili ostrzał, odcinając wrogowi jedyną drogę odwrotu. Wzięci w cztery ognie, Orkowie nie mieli dokąd się wycofać i wydawałoby się, że ich los został już przypieczętowany. Wciąż jednak było ich mnóstwo, co w połączeniu z ich wrodzoną siłą i wytrzymałością nie pozwalało Midgardczykom na wczesne świętowanie zwycięstwa.
Tymczasem nacierające na piechotę fale bestii rozbijały się właśnie o najeżoną grotami ścianę pik, zostawiając za sobą setki okaleczonych trupów, które formowały kolejną przeszkodę zagradzającą zielonoskórym drogę do ludzi. Kolejne szturmy ślizgały się i potykały na przesiąkniętej krwią ziemi, co bezwzględnie wykorzystywali piechurzy, zatapiając ostrza mieczy w piersiach i szyjach powalonych wrogów. Tu i ówdzie jednak udawało się Orkom dotrzeć do pierwszych szeregów mężczyzn i wkrótce na poszczególnych odcinkach linii Midgardczków rozgorzała rozpaczliwa walka wręcz.
Dwumetrowe bestie rzucały się ze złośliwym śmiechem na przerażonych ludzi i rozcinały ich w pół potężnymi ciosami zardzewiałych i wyszczerbionych toporów. Odcięte głowy i kończyny wylatywały w powietrze wraz ze strugami krwi, która bluzgała na twarze i zbroje, zamieniając wojowników Ivara w szkarłatne upiory, które z przeraźliwym wrzaskiem atakowały znacznie większych nieprzyjaciół i powalały ich lub same były powalane. Wszędzie tam, gdzie zwarta linia wojów zaczynała drżeć i falować pod uderzeniami orczych ramion, stojący głębiej żołnierze dołączali do walki, przywracając porządek swymi świeżymi siłami.
Największe straty, armia Midgardu ponosiła na czele swoich oddziałów, gdzie walczono przeciwko tylnim odwodom zielonoskórych, składającym się w znacznej mierze z ogromnych, zakutych w pancerze bestii o czarnej niczym noc skórze. Pomimo wsparcia ze strony łuczników, którzy ostrzeliwali gigantów, sytuacja w tej części wojska wydawała się rozpaczliwa – ludzie padali całymi tuzinami pod szerokimi zamachami bestialskich toporów i ciężkich maczug, a noszone przez potwory zbroje, skutecznie chroniły je przed atakami zarówno z powietrza jak i z ziemi.
Widząc zagrożenie, które zawisło nad jego siłami, Ivar, który dotychczas nie brał udziału w walce, czekając z tysiącem ludzi w charakterze posiłków, chwycił w dłoń rękojeść Hugttanda i wzniósłszy go ponad głowę wydał z siebie gromki okrzyk bojowy, podchwycony natychmiast przez jego podwładnych, po czym ruszył biegiem ku zbitej masie potężnych nieprzyjaciół.
Towarzyszący mu ludzie, wszyscy, jak jeden mąż odziani w zbroje z Księżycowego Metalu, posłusznie pobiegli w ślad za swym Herosem, błyskawicznie pokonując dystans dzielący ich od zagrożonego odcinka i wpadając na tyły niczego niespodziewających się Orków. Ciemnogranatowe ostrza opadły, wdzierając się ze zgrzytem dartej stali w grube pancerze zielonoskórych i przebijając skryte pod nimi cielska. Zaskoczone bestie wydawały z siebie upiorne wrzaski bólu i padały na kolana, gdzie natychmiast dobijały je kolejne pchnięcia lub uderzenia. Część z nich zdołała jednak odwrócić się w stronę dźgających je mężczyzn i uderzyć na odlew. Pomimo ochrony zapewnianej przez Księżycowy Metal, niektórzy żołnierze Ivara nie podnosili się już po tych ciosach – ich zbroje nie nosiły śladów wgniecenia ani rozcięcia, jednak ciała noszących je ludzi był pogruchotane i martwe.
Rozciągając swoich wojowników w głęboką na pięciu zbrojnych ławę, Ivar zamknął zielonoskórych pomiędzy obiema kolumnami głównych sił, szaleńczym atakiem zmuszając olbrzymich Orków do wejścia głębiej pomiędzy podzieloną armię.
Nie zważając na niebezpieczeństwo, pogodzony już z losem przeznaczonym mu przez Odyna, chłopak parł na przód, wybierając spośród szeregów nieprzyjaciela największych i najbardziej cuchnących przeciwników. Jego miecz zamienił się w świetlistą smugę otoczoną granatowymi płomieniami, które pełgały po jego lśniącej krawędzi i przeskakiwały na cielska Orków za każdym razem, gdy Hugttand zagłębiał się w mięśnie któregoś z potworów. Nie trudząc się nawet z próbą blokowania ciosów wyprowadzanych przez zielonoskórych, młodzieniec uchylał się przed nimi i, wyskakując za plecami przeciwników,  rozdawał wokół siebie mordercze pchnięcia wyprowadzane oszczędnymi ruchami.
Wszędzie dookoła niego ginęli ludzie. Stojący jeszcze przed chwilą u jego boku mężczyzna, zwijał się właśnie w uścisku olbrzymich łap prawie trzymetrowego giganta, który z sadystycznym wyrazem na bezmyślnej twarzy próbował rozerwać biedaka na strzępy, co też wkrótce mu się udało. Rozległ się obrzydliwy, mlaszczący dźwięk, któremu towarzyszył trzask pękających kości, a po chwili nieszczęśnik już nie żył, podczas gdy obie jego połowy krwawiły obficie, wciąż ściskane przez okrutnego oprawcę. Stwór wydał z siebie rzężący dźwięk, który nieprzyjemnie kojarzył się z trącymi o siebie kamieniami młyńskimi, a który najprawdopodobniej był śmiechem, po czym podniósł tors mężczyzn do pyska i zaczął chłeptać gorącą krew. Spróbował nawet odgryźć kawałek ramienia, jednak napotkawszy opór w postaci nieustępliwego metalu, szybko zrezygnował z owego pomysłu. Zamiast tego, cisnął górną połową swojej zdobyczy w przebiegającego obok wojownika, powalając go na ziemię. Nóg natomiast, chwyciwszy je za prawą kostkę, zaczął używać w charakterze maczugi, którą skosił z nóg kilku kolejnych przeciwników.
Widząc podobne zbeszczeszczenie zwłok swego towarzysza, Ivar poczuł jak przepełnia go chłodna furia. Pomimo, iż od zakrwawionego potwora dzieliło go już kilku nieprzyjaciół, chłopak zupełnie ich zignorował i, przemykając się pod ich morderczymi ciosami, dopadł w kilku susach do bestii i zawył dziko, jakby w hołdzie dla stworzenia, które obrał sobie za sztandar. Mając przed sobą kolejnego rywala, Ork wyszczerzył skrwawione kły i odpowiedział na zew młodzieńca ogłuszającym rykiem, który niósł ze sobą kropelki szkarłatu oraz okropny smród gnijącego mięsa. Już-już brał zamach zakutymi w Księżycowy Metal nogami swojej poprzedniej ofiary, kiedy niegroźny w jego przekonaniu człowieczek, rzucił się nogami do przodu na ziemię, wprawiając swoje ciało w ślizg, ułatwiany dodatkowo przez rozlaną dookoła posokę.
Zdezorientowana bestia zatrzymała się w bezruchu, niepewna jak powinna zareagować. Tępy wyraz jaki zagościł na pysku potwora wkrótce został zastąpiony przez grymas bólu – prześlizgując się pomiędzy nogami zielonoskórego, Ivar wyciągnął do góry swą klingę, rozcinając tym samym podbrzusze przeciwnika. Cuchnąca, lepka krew chlusnęła na twarz młodzieńca, zalewając mu oczy i wciskając się do nosa i ust. Krztusząc się i parskając, chłopak wyhamował swój ślizg wbijając pięty w podłożę i poderwał się na równe nogi, w sam raz, by uchylić się przed zbliżającym się ciosem. Ranny stwór daleki był jeszcze od poddania się – wciąż jeszcze trzymał się prosto i najwyraźniej zamierzał pomścić swoją przelaną krew. Zanim jednak zdążył wziąć kolejny zamach, z jego piersi wynurzył się czubek miecza, który przebił serce olbrzyma, kończąc jego plugawy żywot. Młody heros podziękował skinieniem głowy wojownikowi, który zabił potwora, po czym ponownie rzucił się w wir bitwy.
Mięśnie zaczynały go palić od nieustannych zamachów i dźgnięć, oddech stawał się urywany i ciężki. Każdy kolejny krok wydawał się ogromnym wysiłkiem, a ciążąca mu na piersi zbroja z każdą sekundą ważyła coraz więcej, zupełnie jakby nie była zrobiona z Księżycowego Metalu a z ołowiu. Nie poddawał sie jednak. Zaciskając zęby parł na przód, coraz głębiej i głębiej w szeregi nieprzyjaciela, zostawiając za sobą szlak poznaczony nieruchomymi ciałami zielonoskórych i ziemię zroszoną szkarłatną powodzią, spijaną przez świeżą, wiosenną trawę. Nie obawiał się niczego – zmęczenia, wysiłku, śmierci… Jego oczy widziały już krainę bogów i wiedział, że czeka tam na niego spokój i wytchnienie.
Zachęceni przykładem swojego młodego przywódcy, Midgardczycy szli u jego boku, pilnując, aby nic nie zagroziło jego bezpieczeństwu. Tymczasem odciążone nieco ściany piechoty zaczęły poczynać sobie coraz śmielej – nie poprzestawały już na biernym odpieraniu kolejnych orczych szturmów, a niesione na skrzydłach zwycięstwa, ruszały za wycofującymi się bestiami, zacieśniając szczypce obcęgów, pomiędzy które dostali się zielonoskórzy. Wkrótce armia potworów zamieniła się w stłoczoną masę cielsk, zamykaną po bokach przez groty włóczni, z przodu odciętą przez nacierającą konnicę, a z tyłu szarpaną szaleńczymi atakami Ivara i jego ludzi.
Będąc w tak dużym ścisku, zupełnie nienawykli do takiego sposobu prowadzenia bitew, Orkowie zaczęli robić się niespokojni i nerwowi. Nie bali się – to nie leżało w ich naturze. Przeczuwali jednak swą bliską zagładę i wizja ta wprawiała ich we wściekłość. Nie mogąc wyładować owej furii na nieprzyjaciołach, skierowali ją na najbliższe żywe istoty – swych pobratymców. Rozpoczęły się brutalne pojedynki, początkowo odosobnione, wkrótce jednak, z uwagi na panujący dookoła tłok, coraz więcej i więcej bestii dołączało się do krwawej bójki. Widząc, że zielonoskórzy zwrócili się przeciwko sobie, niemalże całkowicie zapominając o swych prawdziwych nieprzyjaciołach, Midgardczycy wydali z siebie gromki okrzyk radości i z nową werwą rzucili się na przeciwników.
Kapitan Valgard wydobył ze swego rogu wysoki dźwięk, po którym jego jeźdźcy wycofali się ze szpaleru pomiędzy kolumnami piechoty i pomknęli do taboru rozłożonego kilkaset stóp od miejsca bitwy, z którego zabrali nowe lance. Gdy tylko uzupełnili swój rynsztunek, natychmiast powrócili do reszty sił i ponownie rozpędzając konie do pełnej szybkości, po raz drugi uderzyli z druzgocącą skutecznością na walczących pomiędzy sobą Orków, zabijając ogromną ich liczbę. Bitwa wydawała się zbliżać ku końcowi.
***
Ivar odwrócił się zaniepokojony. Coś w ciepłym, wiosennym powietrzu przesyconym zapachem śmierci i strachu przykuło jego uwagę. Coś, co niczym ciemne, burzowe chmury zbierające się nad spokojnym porankiem zasnuło jego umysł aurą grozy i niepewności. Na początku, wydawało mu się, że dźwięk, który słyszy to tętent kopyt szarżującej jazdy Valgarda, szybko jednak uświadomił sobie, że ów tajemniczy łoskot dochodzi zza jego pleców, a nie z przodu, gdzie walczyły oddziały kapitana.  Pełen najgorszych przeczuć, zaryzykował szybkie spojrzenie za siebie. Jego serce stanęło na moment, pochwycone w uścisk lodowatej dłoni strachu.
Zza wszystkich wzniesień wyłaniały się ciemne sylwetki, które wyroiły się na okoliczne wzgórza niczym kolonia mrówek  wywabiona z kopca przez niebezpieczeństwo. Setki tysięcy Orków wylewały się na równinę, niemal w całości zakrywając ją ruchomym dywanem swoich cuchnących ciał. Rozległ się potworny ryk, od którego samo słońce zdawało się przygasnąć w swym niestrudzonym blasku, a po chwili ziemia jęknęła głucho, kiedy zaczęły w nią miarowo uderzać nieprzeliczone pary stóp, rozpędzających się do biegu.
Chłopak z rozpaczą rozejrzał się dookoła. Wszędzie widział piętrzące się trupy ludzi, którzy polegli w walce z mniej liczną hordą zielonoskórych. Przeciwko nadciągającej potędze, armia Midgardu nie miała najmniejszych szans. Jednie, co mogli zrobić, to drogo okupić swoje życia.
Zostawiając walczących pomiędzy sobą Orków ich własnemu losowi, chłopak  zakrzyknął na swoich podwładnych i, zebrawszy ich wokół siebie, wskazał im na zbliżającą się ścianę zielonych cielsk. Po twarzach mężczyzn, wysmarowanych krwią i kurzem, przebiegł cień strachu i zwątpienia. Szybko jednak zastąpił go wyraz ponurej determinacji, kiedy doszli do podobnych wniosków co Ivar. Nie mieli najmniejszego zamiaru się poddawać. Zamiast tego, ruszyli co tchu na czoło wojsk, aby przygotować się do odparcia pierwszego, i zapewne ostatniego, uderzenia.
Zanim jednak zielonoskórzy zdążyli wpaść na oczekujących ich ludzi, wyczulone zmysły Ivara wychwyciły kolejny dźwięk – tym razem przypominał on odległy łopot sztandarów. Odgłos przybierał na sile – stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Wkrótce można już było usłyszeć, że nie był to pojedynczy dźwięk, raczej kilka takich samych, połączonych w jeden, potężniejszy. Zza pleców młodzieńca rozległ się przerażony krzyk tysięcy gardeł. Coś się zbliżało.
Najpierw ukazały się cienie – ciemne kształty sunące po powierzchni równiny, niczym ryby pływające pod taflą wody. Chwilę później, kiedy Ivar nie miał już najmniejszych wątpliwości co widzi, powietrzem targnęły świdrujące, raniące uszy wrzaski. W następnej sekundzie, przed pierwszymi liniami nowej hory Orków rozpętało się piekło.
Opadające pikującym lotem smoki, zalewały armię zielonoskórych potokami płynnego ognia, od którego potwory zamieniały się w kłęby pary. Powietrze wypełniło się smrodem palonego mięsa i potwornym gorącem, które zalewało oczy Midgardczyków strugami słonego potu. Nikt jednak nie zwracał uwagi na ową drobną niedogodność – wszyscy z zapartym tchem przyglądali się zagładzie, jaka rozgrywała się przed nimi. Nieprzyjaciel, który jeszcze kilka sekund temu przybywał, aby odebrać życie oczekującym na niego ludziom, teraz sam stał się zwierzyną, która zwijała się bezsilnie i umierała w obliczu silniejszych od siebie.
Nie wszyscy jednak Orkowie ginęli w pożodze rozpętanej przez jaszczury. Część z nich, wśród których znajdował się wyjątkowo wielki i paskudny osobnik, przedarła się pomiędzy spadającymi z nieba płomieniami i rzuciła się na oniemiałych z wrażenia ludzi. Ich otępiałość nie trwała na szczęście długo. Podniesieni na duchu niespodziewanymi posiłkami, Midgardczycy zacieśnili szyki, gotując się na spotkanie z nieprzyjaciółmi.
Zielonoskórzy wpadli pomiędzy nich wyjąc i wywijając orężem, zabijając, ale i umierając – widząc, jak łatwo giną, ludzie przestali się już ich bać i zaczęli odpłacać najeźdźcom za lata cierpień i niewoli we własnej krainie.
***
Ivar spoglądał w oczy największego z Orków, widząc w nich żądzę mordu i dopełnienie swej obietnicy złożonej Odynowi. Nie tracąc czasu na rozglądanie się dookoła, bez cienia strachu ruszył naprzeciw nowemu zagrożeniu, widząc co, bestia zawyła radośnie, przeczuwając łatwe zwycięstwo.
Spotkali się w połowie drogi. Olbrzymi topór zaciskany w pięści potwora ze świstem pomknął w kierunku głowy chłopaka, próbując rozpłatać go wpół. Bez trudu uchylając się przed potężnym, lecz wolnym atakiem, Ivar skrócił dystans pomiędzy sobą, a Orkiem i doskoczywszy do niego, dźgnął go w odsłonięty brzuch. Nie zdążył jednak pociągnąć ostrza w górę – potężny cios wolnej ręki potwora odrzucił go kilka stóp do tyłu, gdzie upadł ciężko na plecy, próbując złapać oddech, wyduszony z jego płuc przez siłę uderzenia. Czuł, że ma złamane żebra. Każdy rozpaczliwy haust powietrza wywoływał przed oczami młodzieńca iskierki palącego bólu. Wiedząc, że pozostanie w tej pozycji oznacza śmierć, młody heros podniósł się chwiejnie na nogi, zagryzając zęby, aby nie wrzasnąć. Zgięty w pół, rozejrzał się za swoim mieczem, jednak nigdzie nie mógł go dostrzec.
Tknięty nagłym przeczuciem, spojrzał w stronę olbrzymiego Orka, który powolnym krokiem zbliżał się w jego stronę. Rękojeść Hugttanda tkwiła pomiędzy żebrami bestii, spomiędzy których wypływały strugi ciemnej posoki. Przeklinając w myślach swoją głupotę, która kazała mu dźgnąć potwora, chłopak pokuśtykał na spotkanie przeciwnika, zastanawiając się jak wyrwać broń z cielska zielonoskórego. Szybko jednak porzucił pomysł podjęcia próby dokonania tego za życia stwora. Najpierw będzie musiał go zabić.
Rozejrzał się po okolicy. Wszędzie walało się mnóstwo porzuconego oręża. Schylił się ostrożnie, krzywiąc się przy tym z bólu i podniósł stalowy miecz, zbrukany zaschniętą już posoką. Odmówił w duchu krótką modlitwę za nieszczęśnika, który przed nim dzierżył ów oręż, po czym skierował swą uwagę na Orka. Niespodziewanie, potwór wystrzelił naprzód, z szybkością zdawałoby się zbyt dużą, jak na jego rozmiary. Potłuczony młodzieniec zareagował za wolno – olbrzymia łapa chwyciła go wpół, uniosła w górę i ze straszliwą siłą cisnęła nim o ziemię.
Ivar poczuł jak jego kości zamieniają się w drzazgi. Z kącików ust popłynęła mu obficie krew, a płuca zaczęły palić go żywym ogniem, jakby zbyt długo wstrzymywał oddech pod wodą. Całym wysiłkiem woli walczył o zachowanie przytomności, lecz to zadanie wydawało mu się trudniejsze z każdą mijającą sekundą. Coś ciężkiego i cuchnącego spoczęło na jego piersi – zielonoskóra stopa przycisnęła go do ziemi, wyduszając z młodzieńca resztki życia. Zamglony wzrok Ivara po raz ostatni spoczął na wciąż tkwiącej w bestii rękojeści Hugttanda, który zdawał się promieniować wewnętrznym blaskiem.
Ostatnim wysiłkiem, młody heros sięgnął umysłem w kierunku magii drzemiącej w klindze. Otaczająca oręż poświata zrobiła się jaśniejsza, a powietrze dookoła Orka zaczęło drgać i falować. Pojawiła się oślepiająca eksplozja światła, a gdy zaczęła zanikać, po olbrzymim stworze nie było już ani śladu. Ivarowi nie było już jednak dane tego zobaczyć…
Unosił się w absolutnej ciemności. Zniknął ból, smutek i strach. Zniknęły troski i obowiązki. Nic już nie miało znaczenia. Ostatnie fragmenty zapadającej się w mroki świadomości chłopaka wypłynęły na wierzch niczym szczątki okrętu roztrzaskanego o skalisty brzeg, wrzucane na piaszczysty brzeg przez fale przypływu…
Ponownie stał na owej tajemniczej łące, spoglądając w pojedyncze oko Odyna, którego zamyślona twarz świadczyła o podjętej przez boga decyzji.
– Odeślę cię. Pod jednym warunkiem. – Siwobrody starzec zamilkł na moment, aby dać chłopakowi czas na zrozumienie powagi następnych słów. – Midgard potrzebuje herosa. Potrzebuje ciebie. Nie mogę jednak igrać ze śmiercią. – Przez twarz boga przebiegł cień smutku. – Przykro mi Ivarze. Nie wrócę ci utraconego życia. Mogę jednie opóźnić twój los, który został już zdecydowany… Odeślę cię, abyś wspomógł swą krainę w wojnie. Jednak – zwrócił swoje przedwieczne oko w kierunku twarzy młodzieńca – gdy przestaniesz już być potrzebny na ziemi, umrzesz… Czy mimo to, chcesz wrócić?
Milczał przez chwilę, rozmyślając nad wszystkim, przez co przeszedł dla dobra Midgardu. Przebył zbyt długą drogę, by zawracać na jej końcu. Z powagą skinął głową.
– Niech i tak będzie. Odeślij mnie.
Ostatnia nitka wspomnienia została wessana przez gęstniejącą ciemność. Nie bał się – ten mrok był przyjemny i kojący, niczym noc pełna odpoczynku po dniu ciężkiej pracy. Zamknął oczy i pozwolił swojemu duchowi unieść się w Nicość, z której wołał go zew białego wilka oraz głosy rodziców powtarzających jego imię.
„Nadchodzę!”
KONIEC

Tak, wiem, DŁUGO mnie nie było... Ale szczerze mówiąc, nie chciało mi się pisać... Właściwie, to miałem mało wolnego czasu, a jak już miałem, to mi się nie chciało, o, to chyba najbardziej oddaje całość mojej sytuacji ^^ ALE już się ogarnąłem chyba,  bo DAYMN, ale mi dobrze było, jak pisałem ten rozdział ^^ Wraca frajda pisania :) Tak BTW to mam już zalążki nowego opowiadania, ale do tego to chyba założę nowy blog... Ten wciąż będzie działał, bo mam przecież jeszcze swoich Marines, Primarchów, i bitwy ( których nie porzucę, mimo iż czyta je jedna osoba :D) Ale to nie dziś i nie jutro :P Najwcześniej w święta, jak skończę się obżerać i lenić ^^ Tak przed sesją, bo kto mi zabroni? :D Iii, no, enjoy zakończenie mojego najdłuższego jak dotąd opka! :P Isthmus je przebije o drugie tyle, z tego co widzę, ale póki co, jest co celebrować ^^


sobota, 20 września 2014

Breitenfeld 1631 cz. IV


Pociski wpadały pomiędzy obie walczące armie – Szwedów raziły saksońskie armaty obsadzone przez kanonierów hrabiego Tilly, katolików natomiast działa pułkowe sprowadzone przez Szkotów. Dodatkowo, generał Brahe wciąż zasypywał nowe stanowiska cesarskie deszczem ognia. Cała okolica, spowita obłokami gęstego, cuchnącego siarką dymu, rozświetlana rozbłyskami wybuchów i przecinana krzykami umierających żołnierzy oraz kwileniem rannych koni, przypominała scenę wyjętą z Apokalipsy – zupełnie jakby otworzyły się bramy do Piekieł i świat ludzi przemieszał się ze światem demonów. Łatwo było sobie wyobrazić, że jęki trafionych pociskami Szwedów i katolików to upiorne zawodzenia potępionych dusz skazanych na wieczne tortury, a jarzące się płomieniami lufy muszkietów są w istocie ślepiami zamieszkujących otchłań bestii. Nawet stukot końskich podków pasował do całości owej mrocznej wizji, imitując swoim dźwiękiem zbliżające się  kopyta Lucyfera.
Gdyby jednak naprawdę sam książę Piekieł miał zamiar pojawić się pod Breitenfeld, musiałby z całą pewnością ustąpić pola przed szalejącym już po nich Lwem, który miotał się jak wściekły, kąsając i drapiąc pazurami każdego, kto odważył się podjechać do niego na odległość rapiera. Otoczony po bokach przez swoich fińskich gwardzistów, Gustaw Adolf rzucał się pomiędzy najgęstsze szeregi kirasjerów, rozdając na prawo i lewo ciosy. Niczym kłosy zboża kładące się pod sierpem ściskanym w dłoniach żeńcy, katolicy padali pod potężnymi uderzeniami monarchy, łapiąc się za rozprute brzuchy, przebite żebra lub pocięte twarze. Tych, którzy mieli czelność odmówić zaszczytu płynącego ze śmierci z królewskiej ręki, dobijali oszczędnymi w ruchach ciosami Finowie.
Ściskany przez władcę Szwecji oręż nie należał do kunsztownych – Gustaw Adolf od zawsze stawiał praktyczność ponad prezencją. Twierdził, iż bogato zdobione miecze są rzadziej dobywane, ponieważ ich właściciele boją się je zabrudzić na polu marsowym. Dlatego też używał prostego, choć wykonanego z mistrzowską precyzją ostrza, którego kopii można się było z powodzeniem doszukiwać zwisających u pasów szeregowych rajtarów.
Tego typu oręż zyskiwał coraz większą popularność wśród europejskich żołnierzy. Wraz z rozwojem pancerzy – głównie dzięki wynalezieniu kolczugi – używane od dawien dawna miecze poczęły odchodzić do historii, stając się zbyt nieporęczne i nieefektywne, aby sprostać wymogom ciągle zmieniającej się sztuki prowadzenia wojen. Pojawiła się potrzeba na coś, co można było nosić zarówno do bitwy, jak i w formie dodatku do codziennego ubioru. To właśnie wówczas, po raz pierwszy w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym czwartym, wykuto we Francji prototyp długiego, eleganckiego ostrza o ozdobnej zastawie, dającej możliwość dowolnego kształtowania i ornamentowania broni.
Oprócz niezaprzeczalnych walorów estetycznych, posiadało ono również inną, znacznie bardziej cenioną wśród ówczesnych żołnierzy cechę – dzięki szczupłości klingi i  pozyskanej podczas procesu tworzenia giętkości, eppe rapiere stanowiło doskonałe narzędzie do przebijania się pomiędzy złączeniami pancerzy oraz rozrywania żelaznych ogniw kolczug.
Powstawały coraz to nowe odmiany owego oręża – poszczególni kowale prześcigali się w zawiłości kosza, kształcie jelca oraz długości samego ostrza. Doszło do tego, że angielskie wersje stały się tak długie, iż zaczęły stanowić zagrożenie zarówno dla noszącego je człowieka, jak i dla jego otoczenia. Zmusiło to królową Elżbietę I z dynastii Tudorów do wydania w tysiąc pięćset sześćdziesiątym roku dekretu, w którym zakazywała wykuwania, a przede wszystkim używania kling dłuższych niż jard. O przestrzeganie owego prawa dbały specjalnie powołane w tym celu oddziały milicji obywatelskiej, które strzegły wjazdu do każdego miasta, mierząc oręż każdego gościa. Jeśli ostrze przekraczało wskazaną przez panującą granicę, sztychy były łamane i zwracane właścicielom w skróconych wersjach. Dopiero dziesięć lat później zreformowano przebieg produkcji i przekształcono rapiery do postaci takiego, jakim posługiwał się Gustaw Adolf.
Wykuta na specjalne zamówienie przez niemieckiego zbrojmistrza z Solingen – Bartholoemusa Mevesa, klinga miała czterdzieści cali długości od  gałki drewnianej rękojeści owiniętej żelaznym drutem, po czubek ostrza. Zabezpieczający dłoń stalowy jelec przechodził w pleciony z metalu kosz w kształcie rozdwojonego serca, otoczony miedzianą, elastyczną obręczą. Sam uchwyt broni wykonany był z zahartowanego w ogniu drewna orzechowego pociągniętego żywicą dla ochrony przed wilgocią. Wyrastające z niego, szerokie na dwa cale ostrze ozdobiono wytrawionym kwasem podpisem twórcy oraz napisem „Gloria pacem”, mającym przypominać dzierżącemu oręż o okropieństwach jakie niesie ze sobą wojna. Słowa wyryte na rapierze Gustawa Adolfa ginęły pod ściekającą w dół głowni krwią zabitych przez niego wrogów.
Gdy ruszała pierwsza fala ataku kawalerii Pappenheima, monarcha nie wziął udziału w walce, dając sobie nieco czasu na obserwację przeciwnika i dokładne przeanalizowanie jego silnych słabych stron. Przyglądający się królowi szwedzcy oficerowie dowodzący drugą linią wytrzeszczali ze zdumienia oczy widząc swego władcę spokojnie wpatrującego się w nacierające na jego żołnierzy szeregi kirasjerów. Na wciąż umazanej sadzą twarzy Miłościwie Panującego nie zadrżał ani jeden mięsień, a dosiadany przez niego koń nie rwał się do przodu, podtrzymywany silną ręką swego pana.
Stojąc tak, obiema dłońmi wspartymi na kulbace, wyprostowanymi dumnie plecami i pełnym mądrości wzrokiem skierowanym ku zbliżającym się z każdą sekundą obłoku kurzawy, wyglądał dokładnie tak, jak malarze przedstawiali go na portretach. Różniło się to jednak znacznie od gorącego temperamentu, z którego słynął monarcha, toteż mając go przed sobą w podobnie nienaturalnym stanie zadziwiającego spokoju i powagi, pułkownicy spoglądali po sobie zatrwożeni, zastanawiając się, czy może ich władca nie został ranny podczas obsługiwania działa.
Co odważniejsi z nich próbowali nawet pytać króla o jego stan, jednak szybko wracali z podkulonymi ogonami do swoich towarzyszy, z powrotem wepchnięci do szeregu, przed który się wyforsowali, przez miotające gromy spojrzenie Gustawa Adolfa. Lew obserwował swoją przyszłą zwierzynę i nie chciał, by ktokolwiek mu w tym przeszkadzał. W końcu, widząc irytację, którą wzbudzali w monarsze jego podwładni, Finowie otoczyli go szczelnym kordonem, zostawiając jedynie szeroką na dwa konie lukę, przez którą ich władca mógł obserwować zmagania, nie niepokojony przez nikogo. Gdy ktoś podjeżdżał zbyt blisko, natychmiast uginał się pod ciężarem kilkunastu par wściekłych oczu i uciekał w popłochu jak najdalej od królewskiego „orszaku”.
Dopiero gdy pierwszy atak został odparty, monarcha uśmiechnął się upiornie pobłyskując białymi zębami, które na tle poczernionej od sadzy twarzy przypominały kły czarnego basiora, szczerzącego się groźnie na widok słabości swej przyszłej ofiary – stało się dla niego jasne, iż błyszcząca jak dotąd nad polami bitew gwiazda Pappenheima zgaśnie przyprószona kurzem spod Breitenfeld, wzbijanym przez łapy maszerującego po zwycięstwo Lwa. Spoglądając w oddalające się napleczniki kirasjerów, Gustaw Adolf spiął konia i ruszył przez lukę pomiędzy otaczającymi go Finami w kierunku czoła swojej kawalerii. Żaden z obserwujących tą scenę oficerów nie ośmielił się zaprotestować.
Podjechawszy do pokrzykującego na pułkowników  Bannera, król zaczekał cierpliwie, aż ten skończy wydawać ostatnie polecenia, dając tym samym wraz niezwykłemu szacunkowi, którym darzył generała, po czym podprowadził swego wierzchowca tak, że stał on bok w bok z koniem oficera. Ten, widząc przed sobą monarchę, pospiesznie sięgnął ku czołu, aby zdjąć kapelusz, jednak jego palce natrafiły na pustkę – kula katolicka zdmuchnęła mu nakrycie głowy, przechodząc zaledwie o kilka cali nad czaszką. Owo odkrycie zmroziło krew w żyłach mężczyzny na tyle, iż siedział przez moment w bezruchu, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Gustaw Adolf udał, że nie dostrzega przerażenia, jakie odmalowywało się na obliczu podwładnego.
– Krwawa robota, Herr Banner! – Wyciągnął rękę w kierunku leżących kilkanaście zaledwie stóp dalej martwych katolików. – Z Bożą pomocą upuściliśmy im juchy! Daj Panie, żeby od takowego remedium sczeźli z kretesem.
– Nie mogło inaczej się stać, Wasza Miłość! Gott mit uns!
Nie odrzekłszy nic, monarcha obrzucił otaczających go ze wszystkich stron jeźdźców uważnym, pełnym aprobaty i dum spojrzeniem – wszyscy byli zakurzeni, niektórzy nosili na twarzach i zbrojach czarne smugi prochowe lub szkarłatne plam krwi, zarówno własnej, jak i nieprzyjacielskiej. Nie znalazł jednak żadnego, na którego obliczu dostrzegłby zwątpienie, strach lub niepokój. Wręcz przeciwnie – ich oczy spoglądające spod stalowych nosali hełmów błyszczały zapałem i gorączką bitwy, a bliskość umiłowanego władcy okraszała je dodatkowo iskrami dumy i uwielbienia. Widząc owo oddanie i gotowość do walki, król nie był w stanie oprzeć sie już dłużej swej wojowniczej naturze.
Herr Banner! – Tym razem, słysząc swoje nazwisko padające z ust króla, generał skłonił się nisko, przykładając rękę do serca. – Odjedziesz do drugiej linii. Weź ze sobą jeden szwadron jazdy ze środka skrzydła… Stanę tam z moimi Finami. Eversti!
Jednooki pułkownik nie potrzebował jednak dodatkowych rozkazów – stał już w strzemionach i ponaglającymi ruchami dłoni kierował swoich ludzi ku centrum sił prawej flanki, gdzie ci czym prędzej się udali, łypiąc spode łbów na zagradzających im drogę kawalerzystów Adelsfany – młodzi szlachcice nie mieli zbyt dużej ochoty ustępować pola byle skazańcom. Padł jednak rozkaz od samego króla. Ociągając się, środkowy szwadron zawrócił konie i skierował je ku tyłom, gdzie czekały już na nich dwa regimenty z Gotlandii i jeden ze Smalandii. W powstałą w ten sposób lukę natychmiast wepchnęli się Hakkapeliitta. Co prawda pochodzący z arystokratycznych rodzin ciężkozbrojni byli zbyt dumni, aby odsunąć się od groźnie wyglądających Finów, jednak po ich oczach dawało się stwierdzić, że właśnie o tym marzyli. Pomysł z przemieszaniem szyków nie podobał się nie tylko żołnierzom Adelsfany, ale także ich dowódcy. Banner wbił pokorne spojrzenie w koński kark i, starając się nadać swemu głosowi jak najłagodniejsze brzmienie, spróbował przemówić monarsze do rozsądku.
– Miłościwy Panie! Nie możesz… Chciałem rzec, nie powinieneś… Na Boga, Wasza Królewska Mość! Toż to szaleństwo! Nie można narażać życia króla zbyt wiele razy w pojedynczej bitwie! Błagam, Wasza Wysokość!
Gustaw Adolf milczał przez chwilę, rozważając słowa swego generała. W końcu, odsunął konia od wierzchowca Bannera i odjechał nieco na bok, po czym skierował na podwładnego spokojne spojrzenie.
– Mogę, powinienem i muszę. Ileż potrzeba, Herr Banner, aby ci żołnierze ugięli się pod ciężarem ataków? – Głos monarchy był przyciszony, tak, by poprzez oddalony nieco huk dział mógł go słyszeć wyłącznie generał. – Czy naprawdę sądzisz waść, iż Pappenheim na dobre zrezygnował z walki? Jeśli w istocie tak jest, nie zasługujesz na swą pozycję w moich szeregach! Bitwa jeszcze się nie skończyła. Widok monarchy walczącego ramię w ramię z szeregowcami podniesie ducha w ludziach i doda im sił. A gdybyś waszmość wciąż szukał powodu, by walczyć za mnie… – Władca wskazał ruchem podbródka na ściskaną przez Bannera dłoń, z której ściekały strumyki krwi. – W swoim stanie nie na wiele się tu przydasz, skoro nawet nie utrzymasz rapiera.
Generał wciąż nie wyglądał na przekonanego, jednak coś w tonie króla jasno dało mu do zrozumienia, iż dalsze sprzeciwy poskutkować mogą jedynie obudzeniem drzemiącego we władcy gniewu. Skłonił się wiec tylko pokornie i zwrócił konia ku wskazanym przez monarchę miejscu. Ledwo tam dotarł, a już posłyszał wzbierający niczym grzmoty przed burzą odgłos nadciągającej jazdy. Katolicy podjęli kolejną próbę ataku.
– Słyszycie? – Silny głos Gustawa Adolfa przedarł się ponad tętent kopyt. – To katoliccy księża stukają na rozgrzeszenie swoich owieczek przed ich ostatnią podróżą!
Pośród żołnierstwa poniosły się gromkie salwy śmiechu. Stojąc w otoczeniu swego monarchy, Szwedzcy kawalerzyści poczuli, jak napełnia ich nowy duch, a uprzednie zmęczenie, które wkradało się już w ich odrętwiałe od ciężaru zbroi i oręża członki, znika jak kamfora, zastąpione świeżą energią. Kilkudziesięciu z nich pozwoliło sobie nawet na obelgi pod adresem nacierających wrogów, lub groźne potrząsanie rapierem w ich kierunku.
Sam Lew Północy wpatrywał się w nadciągającą ławę koni i ludzi, jakby wybierając sobie zawczasu tych, którzy padną z jego ręki. Tuż za nim, Hakkapeliitta po raz ostatni, ze spokojem sprawdzali pistolety lub poprawiali chwyty na rękojeściach szabel. Pomimo, iż mieli lada moment stanąć oko w oko z ciężkozbrojną kawalerią, nie okazywali najmniejszych oznak niepokoju, ufając niezachwianie w szczęśliwą gwiazdę swego władcy, który udowodnił już nieraz, że kule i miecze się go nie imały. Jedynym wyjątkiem od tej reguły był niezwykle pechowy dla monarchy rok tysiąc sześćset dwudziesty siódmy, kiedy to otrzymał on dwa postrzały.
Pierwszy sięgnął królewskiego uda i, uszkadzając mocno kość, wbił się tak głęboko, iż żaden ze sprowadzonych na miejsce felczerów nie był w stanie go wyciągnąć. Miało to miejsce podczas oblężenia Gdańska – gdy Gustaw Adolf znajdował się w łodzi, doglądając wznoszenia szańców, wypatrzył go jeden z obrońców miasta i, licząc na sowitą nagrodę od swoich dowódców, wystrzelił z muszkietu. Tkwiące w nodze odłamki ołowiu sprawiały, że monarcha czasami utkał, zwłaszcza przy zmianach pogody, kiedy to ból stawał się większy. Nigdy jednak nie skarżył się na swoje cierpienia, zniecierpliwionymi gestami odpędzając od siebie stada medyków oferujących mu cudowne lekarstwa kuracje.
Innym przykrym wypadkiem podczas prowadzenia wojny, było oblężenie Tczewa, kiedy to polski strzelec posłał w kierunku króla pocisk, którzy przeszedłszy na ukos przez szyję – mijając główną arterię o zaledwie dwa palce – utkwił w łopatce i również, pomimo licznych zabiegów, nie chciał opuścić kości. W wyniku tego postrzału, Gustaw Adolf stracił władzę w dwóch palcach lewej ręki, jednak i tym nie przejmował się zbytnio, twierdząc, iż do władania rapierem wystarczy mu prawa. Nie były to jednak wszystkie konsekwencje owej feralnej rany – to właśnie przez ową wrośniętą w łopatkę kulę, monarcha nie mógł nosić stalowych pancerzy – ciężar zbroi naciskał zbyt mocno na uszkodzoną kość, wywołując fale bólu. Władca nie widział w tym żadnego problemu – już podczas otrzymania obu postrzałów nie zwykł zakuwać się w żelazo, preferując lekką skórę. Nakazał nawet wystawić w pałacowym muzeum kolet, który miał na sobie podczas walk pod Tczewem, wciąż jeszcze noszący ślady krwi wypływającej z królewskiej rany.
Te wydarzenia jednak nie zachwiały wiarą, którą w swym władcy pokładali Szwedzi. Przeciwnie wręcz – kochali go za to jeszcze bardziej, mając zdobiące ciało monarchy blizny za dowód, iż ponosi on trudy wojen na równi ze zwykłymi żołnierzami. Dodatkowo, wrodzona charyzma i nieugięta wola Gustawa Adolfa sprawiały, że jego poddani odnosili wrażenie, jakoby owe rany zupełnie nie odbiły się na zdrowiu panującego. Uważali go przeto za niemalże niezniszczalnego i niezwyciężonego.
Teraz stał oto przed kolejnymi śmiałkami pragnącymi zadać kłam tej reputacji i bez cienia strachu spoglądał w nabiegnięte krwią ślepia rozpędzonych koni oraz wykrzywione w grymasie nienawiści twarze jeźdźców. Gdy tylko kawalerzyści zbliżyli się na odpowiednią odległość, król zamachnął się ściskanym w dłoni rapierem, dając sygnał wpatrzonym w niego puszkarzom, którzy co tchu opuścili płonące żagwie i przytknęli je do lontów.
Salwa armatnia uderzyła w szarżujących katolików, którzy niczym morska fala rozbijająca się z hukiem o skalisty brzeg poczęli załamywać się i kotłować. Głębokie wyrwy powstałe pomiędzy nadciągającymi szeregami przywodziły na myśl walący się mur, upadający pod ostrzałem trebuszy. Niczym nadwątlona fortyfikacja, ława kawalerzystów nie stanowiła już tak imponującego widoku jak podczas początkowego ataku – zniknęły gdzieś porządek i idealna formacja, zastąpione chaosem i rozpaczliwą walką o życie. Zarówno konie jak i jeźdźcy miotali się dziko po jęczącej pod ich ciężarem równinie, za wszelką cenę próbując uniknąć nadlatujących kul i trupów poległych towarzyszy. Nigdzie jednak nie było bezpiecznie.
Śrutowe pociski mknęły gęstymi chmarami i kąsały zajadle ludzi oraz wierzchowce, zostawiając na ich potrzaskanych siłą impetu ciałach swoje krwawe piętna, przez które wyzierały odsłonięte kości, nierzadko całkowicie obdarte ze skóry i mięśni. Niczym polujące charty rozrywające swą ofiarę na strzępy, kule muszkietowe pędziły przez gęsty las cesarskich żołnierzy i dopadały każdego, kto nie zdążył umknąć im z drogi, co było zadaniem niemalże niemożliwym. Działa pułkowe, ściągnięte na rozkaz Gustawa Adolfa z centrum sił szwedzkich, w połączeniu z tymi oddanymi do dyspozycji prawego skrzydła od samego początku bitwy, rozstawione były wzdłuż całego czoła dowodzonych przez monarchę oddziałów, co zapewniało olbrzymią siłę ognia i zalewało katolików potokami ołowiu, w których tonęli. Cudem wydawało się, iż w pierwszych liniach jazdy pozostał choć jeden żywy człowiek.
Po pierwszym wystrzale armatnim, gdy kawaleria cesarska znalazła się około czterdzieści kroków od rzędu kanonierek, rozległa się potrójna salwa muszkietowa, w której całkowicie utonęły suche trzaski pistoletów kirasjerów. Kilkudziesięciu żołnierzy szwedzkich upadło na ziemię, brocząc krwią z rozerwanych gardeł, przebitych piersi i wielu innych mniej lub bardziej groźnych obrażeń, jednak w porównaniu ze stratami cesarskich była ich zaledwie garstka.
Sam Gustaw Adolf stał niewzruszenie pośród otaczającego go świstu kul i niecierpliwie wyglądał momentu, w którym będzie mógł w końcu rzucić się do boju z rapierem w dłoni. Nie musiał czekać długo – chwilę później rozległ się kolejny huk nadchodzący od strony jazdy Pappenheima, świadczący o tym, iż katolicy opróżnili już swoje pistolety. Kolejni Szwedzi zrosili swą krwią nienasyconą ziemię Breitenfeld, jednak ich król nie miał czasu, by poświęcić im choć odrobinę uwagi – gęsty dym nie zdążył jeszcze opaść, a już wbijał on pięty w boki swego rumaka, zmuszając go do biegu. Nie oglądając się do tyłu, monarcha wyciągnął przed siebie rapier i pognał na złamanie karku poprzez prochową mgłę, wprost pod lufy ukrytych w niej cesarskich. Tuż za nim, niczym podążający za człowiekiem cień, opuścili swe pozycje Finowie. Ich zazwyczaj ponure, surowe twarze rozświetlone były jakąś dziką radością, a ściskane w pewnych dłoniach szable drżały z pragnienia zadawania śmierci.
Widząc, że król zapomniał całkowicie o Adelsfanie, najwyraźniej przekonany, iż ruszy ona natychmiast za nim, Banner chwycił się za gołą głowę, nie zważając na wciąż ściekającą z dłoni krew, która zabrudziła jego przerzedzające się kasztanowe włosy i ściekała gorącymi strumyczkami z czoła.
– Na Boga żywego! Pomrą, pomrą jako Bóg w niebie! Herr Stenbock!
Płaczliwy ton generała ściskał mężne serca stojących wokół niego oficerów nawet w obliczu śmierci, która otaczała ich z każdej strony. Przed niewielką grupkę wysunął się mężczyzna w średnim wieku, zakuty w stalowy kirys. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć, choć po przemykających w oczach cieniach można było się domyślić, że również i on poruszony był szaleńczym atakiem króla, który mógł skończyć się fatalnie dla losów całej bitwy. W zamieszaniu, huku i wszechobecnym dymie, kawalerzyści szwedzcy nie zobaczyli gwałtownego natarcia swego monarchy, wciąż więc czekali na swoje rozkazy, nieświadomi, iż za chwilę może polec w boju ten, którego tak bardzo miłowali. Należało szybko coś z tym zrobić.
– Pędź waść do ludzi, prędko! – Spływająca z rozciętej dłoni krew zalewała oczy generała, ten jednak, mając o wiele ważniejsze sprawy na głowie, nic sobie z tego nie robił. – Pociągnij za Jego Królewską Mością, da Bóg, zdążysz na czas… Jeśli nie…
Nie musiał kończyć. Wszyscy obecni doskonale zdawali sobie sprawę z tego jak poważna jest sytuacja. Śmierć króla byłaby ogromnym ciosem, nie tylko dla kampanii w Rzeszy, ale i dla całej Szwecji, która zostałaby w ten sposób wystawiona na ataki ze strony zawsze czujnych nieprzyjaciół. Nie chodziło zresztą jedynie o kwestie militarne i polityczne – nie było w armii Gustawa Adolfa żołnierza, nieważne, szeregowca czy oficera, który nie miłowałby swego odważnego, lecz nieco zbyt popędliwego króla całym sercem. Teraz, gdy jego życie znajdowało się w niebezpieczeństwie, strach spadł ciemną kurtyną na dusze i umysły tych, którzy o owym zagrożeniu wiedzieli.
Kilka kompanii Adelsfany, które zajmowały pozycję najbliżej Finów, widząc poruszenie w ich szeregach, również rzuciły się do przodu, jednak nie było ich wystarczająco dużo – naprzeciw pięciu tysiącom zbrojnych stanęło zaledwie tysiąc szwedzkiej kawalerii. Jednym powodem, dla którego oddziały prowadzone przez Gustawa Adolfa nie zostały jeszcze otoczone była gęsta mgła, utrudniająca kirasjerom zorientowanie się w sytuacji.
Podczas gdy jego oficerowie rwali włosy z głów i rozpaczali nad losem, który go – według nich – niechybnie czekał, król w końcu był w swoim żywiole. Nie podzielając ani krztyny obaw targających jego podwładnymi, Lew Północy mknął przez zawiesisty, niemalże namacalny tuman, czujnym wzrokiem wyglądając nieprzyjaciół. Polował.
Nagle, zupełnie jakby spod ziemi, wyrósł przed nim jakiś jeździec. Chwilę później pojawił się kolejny i jeszcze jeden – oddalające się końskie zady przyodziane były w liberię Pappenheima, niechybny znak, że oto monarcha stanął w końcu naprzeciw swojej zwierzyny. Pospieszywszy wierzchowca, Gustaw Adolf dopadł do pierwszego z kirasjerów i niezauważony wyprzedził go nieco – dźganie w plecy uważał za postępek godny pozbawionego honoru tchórza, preferując walkę twarzą w twarz.
Zaskoczony nagłym pojawieniem się przeciwnika, żołnierz wydał z siebie okrzyk i sięgnął czym prędzej po zwisający u boku kord, jednak nim jego dłoń zdążyła przebyć choćby połowę drogi, czubek królewskiego rapiera wdarł się mu pod skórzany kołnierz, przekłuwając na wylot gardło. Kawalerzysta podniósł ręce do szyi, jakby w próbie pochwycenia klingi, jednak monarcha mocnym szarpnięciem wyrwał ją z rany, kalecząc zaciśnięte na ostrzu dłonie mężczyzny.
Spod hełmu chlusnęła fala jasnej, tętniczej krwi, której niewielki strumyczek spłynął również wzdłuż głowni rapiera. Gdy jeździec zsuwał się z siodła, rozpaczliwie próbując zacisnąć śmiertelną ranę, Gustaw Adolf pędził już w kierunku kolejnego. Stracił jednak element zaskoczenia – zaalarmowani odgłosami szamotaniny, pozostali kawalerzyści poczęli krzyczeć na swoich towarzyszy, ostrzegając ich przed nowym zagrożeniem. Po chwili cesarscy zawrócili konie, aby stawić czoła szwedzkiej kontrszarży. Dowodzący nią monarcha wyszczerzył drapieżnie zęby, ciesząc się na czekającą go walkę i, wznosząc w duchu modły za dusze swych poległych podwładnych, ruszył naprzeciw czekającym nieprzyjaciołom.
Dla kirasjerów było to zaiste przerażające doświadczenie – najpierw mieli przed sobą zaledwie jednego jeźdźca, a chwilę później, wyjąc potępieńczo niczym zgraja upiorów łaknąca świeżej krwi, ze spowijającej wszystko dookoła mgły wyłoniły się pierwsze szeregi Finów, na czele których galopował jednooki kapitan kręcący młyńca zakrzywioną szablą.
Hakkaa päälle!
Bitewny krzyk Hakkapeliitta mógł zmrozić krew nawet w najbardziej zatwardziałych, żołnierskich sercach, a w połączeniu z dzikim rżeniem dosiadanych przez Finów koni, odbierał cesarskim całą wolę walki. Co prawda, kolejne trzy linie kirasjerów pojawiały się właśnie na polu bitwy, jednak i owe posiłki straciły nieco na impecie swego biegu, przerażone wykrzywionymi wściekle obliczami nieprzyjaciół. Mimo wszystko udało im się jednak dobyć pistoletów i po chwili rozległy się salwy wystrzałów przypominające trzask drzew łamanych podmuchami huraganowego wiatru. Nie pozostając katolikom dłużni, Finowie odpowiedzieli ogniem, nie zwalniając przy tym swej szaleńczej gonitwy. Pędzili tak szybko, iż nie dali swym nieprzyjaciołom szansy na wypalenie po raz drugi – wśród potwornego szczęku żelaza uderzającego o żelazo, dwa fronty burzowe starły się i przemieszały, tworząc iście piekielny hałas.
Szable, rapiery, szpady, a nawet wciąż ściskane w dłoniach rękojeści pistoletów, opadły w niemalże idealnej harmonii, zabijając w pierwszej fali dziesiątki ludzi. Zarówno katolicy jak i Hakkapeliitta nie zamierzali okazywać swym wrogom litości – nikt nie opuszczał oręża, nikt nie prosił o łaskę. Nie brano jeńców. W bezlitosnej kotłowaninie ciał i stali panował absolutny chaos – obie strony przemieszały się i wdarły głęboko w linie nieprzyjaciela, tak, że zdarzało się iż poszczególni żołnierze, zapędziwszy się w ferworze walki zbyt głęboko, ginęli od ciosów w plecy.
Przewaga w postaci pancerzy noszonych przez kirasjerów nijak nie odbijała się na przebiegu starcia – zaprawieni w bojach Finowie siekli ich niemiłosiernie i spychali do tyłu. Zasypywani gradem sztychów i cięć, cesarscy byli zbyt powolni, by móc sprostać lekkim jeźdźcom, którzy doskakiwali do nich, uderzali, po czym, gdy wzniesione przez katolików kordy zaczynały w końcu opadać, wycofywali się poza zasięg ramion nieprzyjaciół, niczym mrówki walczące z pancernym pająkiem.
Prym pośród swoich ludzi wiódł Gustaw Adolf – mając po swoich bokach jednookiego pułkownika i jego zastępcę, monarcha srożył się i kłębił niczym żywe srebro, z każdym ciosem kładąc u swych stóp jednego przeciwnika. Jego rapier przypominał świetlistą błyskawicę, która uderzała w kirasjerów i zabijała ich na miejscu, zbyt szybko, by którykolwiek z nich był w stanie ją zatrzymać. Swoim własnym bezpieczeństwem król zdawał się nie martwić.
Jakiś zabłąkany pocisk osmalił zdobiącą jego szyję kryzę, o kilka cali zaledwie mijając gardło, a inny, nadleciawszy pod kątem, zranił niegroźnie rumaka władcy, co tylko jeszcze bardziej podsyciło kipiącą w Gustawie Adolfie cholerę – było to jego ulubione zwierzę. Monarcha krwawił również lekko z niegroźnego rozcięcia na ramieniu, nie było to jednak nic, czym raczyłby się przejmować. Poza tym, wszystkie czyhające na króla zagrożenia były natychmiast eliminowane przez dwójkę jego aniołów stróżów, którzy, choć nie przypominali opisanych w Biblii niebiańskich wojowników, równie skutecznie zapewniali swemu panu bezpieczeństwo. A było to niełatwe zadanie.
Tam, gdzie panował największy chaos i gdzie szczęk oręża rozlegał się najgłośniej, nie mogło zabraknąć Gustawa Adolfa, który z rozwianą grzywą popychał konia coraz głębiej i głębiej w linie katolików, zostawiając za sobą krwawiące trupy ludzi i koni – czasami, gdy włożył w cięcie zbyt dużo siły, ostrze przechodziło przez ciało żołnierza, odcinając ramię lub dłoń i grzęzło w karku zwierzęcia.
Straszliwa skuteczność, którą wykazywał się monarcha dawała przykład jego podwładnym – zarówno Finowie jak i owe nieliczne oddziały Adelsfany dawali z siebie wszystko, zabijając i raniąc wycofujących się już powoli kirasjerów. Gdy zdawało się, iż ponownie zostaną oni zmuszeni do ucieczki, z mgły za ich plecami wypadły kolejne szeregi. Widząc nadciągające posiłki, cesarscy wydali z siebie tryumfalny okrzyk i z nowymi siłami rzucili się na nieprzyjaciół, szybko odzyskując utracone pozycje.
Jednak i Hakkapeliitta nie byli przecież osamotnieni – od strony prawego skrzydła szwedzkiego rozległ się tętent tysięcy kopyt, a po chwili pojawiły się pierwsze rzędy konnych. Szarżująca Adelsfana stanowiła sobą olśniewające zjawisko – długie szeregi odzianych we wspaniałe zbroje kawalerzystów dosiadających olbrzymich wierzchowców sunęły z zadziwiającą prędkością pośród łopotu proporców i okrzyków wojennych. Stado przybyło na odsiecz przewodzącemu nim Lwu.
Przeczuwając bliskie już zwycięstwo, Gustaw Adolf wrzasnął radośnie i usiekł zamierzającego się na niego kirasjera, rozcinając mu odsłoniętą twarz aż do kości. Buchnęła krew, a monarcha już szukał następnego przeciwnika. Odsłonięta głowa żołnierza, którego właśnie ranił, zrodziła w umyśle króla pewną ideę i spodobała się mu ona tak bardzo, iż postanowił bezzwłocznie wcielić ją w życie. Przystanął na moment i czujnym okiem począł obrzucać oddziały katolików.
W tym czasie, lekka jazda szwedzka rozbiegła się na boki, tworząc przesmyk, przez który Adelsfana runęła z hukiem na cesarskich, odrzucając ich z marszu o kilkanaście końskich kroków do tyłu. Szeregi Pappenheima poczęły drżeć pod ciężarem nowego ataku i nawet wciąż przybywające oddziały nie były w stanie powstrzymać nieuniknionego. Impet tysięcy ciał ludzi i koni najpierw odepchnął kirasjerów, a chwilę później złamał ich szyki – Szwedzi wdarli się klinem pomiędzy ich linie, grożąc przedostaniem się na tyły. W tej sytuacji, można było zrobić tylko jedno. Zagrały rogi i cesarscy poczęli zawracać wierzchowce – po raz drugi w tej bitwie zostali zmuszeni do ucieczki.
Tymczasem Gustaw Adolf dostrzegł to, czego szukał – w połowie oddalającej się kolumny katolików pędził na srokatym wałachu bogato odziany pułkownik doskonale pasujący do pomysłu monarchy. Spiąwszy konia, król wpadł pomiędzy pierzchających nieprzyjaciół, nie bacząc zupełnie na związane z tym niebezpieczeństwo. Widząc niecodzienny manewr swego władcy, przysłany przez Bannera pułkownik Stenbock zebrał wokół siebie kilkunastu jeźdźców i skoczył za nim, chcąc zapewnić mu bezpieczeństwo. Jednak gdy tylko znalazł się w odległości kilkudziesięciu stóp od rumaka monarchy, jego skromne siły zostały niemalże stratowane przez blisko czterysta koni Hakkapeliitta, którzy nie zważając na nikogo i na nic, rzucili się za swym umiłowanym dowódcą, węsząc w powietrzu nową okazję do walki.
Brutalnie potraktowany wierzchowiec Stenbocka wierzgnął dziko i stanął dęba, zrzucając zaskoczonego szlachcica na przesiąkniętą rozlaną przez Finów krwią ziemię. Pułkownik uderzył twardo plecami w poprzetykany kamieniami grunt, boleśnie się przy tym obijając. Gdy minął go ostatni z jeźdźców, usiadł ostrożnie w szkarłatnym błocie brudzącym mu mundur i z wyrazem niedowierzania na twarzy wpatrywał się w jego plecy. Jeden z żołnierzy natychmiast zatrzymał konia i zeskoczył z siodła, chcąc pomóc swemu dowódcy. Ten jednak wydawał się tak zdumiony zupełnym brakiem szacunku, jaki wobec niego okazali Finowie, iż przez dłuższy czas nie zauważył nawet wyciągniętej dłoni podwładnego. W końcu przeniósł pełne oburzenia spojrzenie na stojącego nad nim mężczyznę.
– Precz! Precz! Idźcie wszyscy do czorta!
Przerażony wybuchem złości pułkownika, ale przyzwyczajony do słuchania rozkazów, żołnierz pospiesznie wycofał się do tyłu i, dosiadłszy konia, ruszył w ślad za Hakkapeliitta. Jego towarzysze zrobili to samo, zostawiając Stenbocka samotnie siedzącego na placu boju. Odjeżdżali bez cienia wyrzutów sumienia – ich dowódca był próżnym, złośliwym człowiekiem, który korzystał z każdej okazji, aby uprzykrzyć życie swoim podwładnym. Król natomiast odnosił się z szacunkiem do każdego, nawet najniższego rangą żołnierza. W ślad za znikającymi we mgle sylwetkami niewielkiego oddziału pomknęły wściekłe wrzaski pułkownika, który, zapominając najwyraźniej o swoich wcześniejszych poleceniach domagał się ich powrotu.
– Stójcie, zdrajcy! Stójcie! Natychmiast sprowadźcie mojego konia! – Ton jego krzyków stawał się coraz bardziej błagalny. – Nie możecie mnie tutaj tak zostawić! Jestem waszym dowódcą!
Nie było już jednak wokół niego nikogo, kto mógłby usłyszeć słowo „proszę”, które stawiając zaciekły opór opuściło usta oficera. Został sam. Jego wierzchowiec zniknął gdzieś we mgle, a ludzie, z którymi przybył na odsiecz królowi, ruszyli wraz z monarchą za uciekającymi cesarskimi. Chwiejnie podnosząc się z ziemi, Stenbock ze złością odkrył, iż jego wspaniały mundur cały powalany był krwawym błotem. Ciskając gromy na Adelsfanę, ruszył pieszo w kierunku armii szwedzkiej.
Nieświadomy dramatu swego oficera, Gustaw Adolf zajechał z boku upatrzonego przez siebie porucznika kirasjerów i zamierzył się na niego rapierem. Jego przeciwnik jednak w porę zdążył zauważyć zbliżające się niebezpieczeństwo i pochyliwszy się nad końskim karkiem uniknął sztychu, który przemknął mu niegroźnie nad plecami. Zanim monarcha zdążył wycofać ostrze, rozległ się pojedynczy strzał, a po nim brzęk kuli trafiającej w stalową zbroję. Kirasjer puścił wodze wierzchowca i rozłożył szeroko ręce, padając twarzą do przodu – w jego plecach ziała niewielka dziura, przez którą wysączało się wraz z krwią życie. Jednooki pułkownik splunął z pogardą na ziemię i opuścił pistolet. Zanim porucznik zdążył zlecieć z siodła, król pochwycił jego śmiertelnie ranne ciało i zdarł mu z głowy kapelusz z barwionej na zielono skóry i ozdobiony przepięknym pawim piórem.
Ściskając swą zdobycz w dłoni, Lew pozwolił trupowi uderzyć o ziemię, po czym zwolnił nieco, chcąc ocenić sytuację. Wszystko jednak szło po myśli Szwedów – kirasjerzy wycofywali się coraz bliżej pozycji swoich głównych sił, a siedzące im na ogonach Hakkapeliitta i Adelsfana toczyły z nimi szereg odosobnionych pojedynków, w których górę przeważnie brali protestanci. Nadszedł czas, aby powrócić do reszty armii. Wiedzieli o tym również dowódcy poszczególnych szwadronów – wkrótce rozległy się rogi sygnalizacyjne i wojska Gustawa Adolfa zawróciły. Nauczeni poprzednim atakiem, kirasjerzy nie byli już tak skłonni do pościgu – wiedzieli już, że gdyby spróbowali wsiąść na karki Szwedów po raz kolejny stanęliby w obliczu koszących salw muszkietowych i armatnich. Nie niepokojeni, jeźdźcy  dotarli do reszty swoich oddziałów.
Lew Północy, w swym osmalony, poszarpanym i splamionym krwią kolecie, z szerokim uśmiechem na ustach podprowadził konia do wiercącego się nerwowo w siodle Bannera – nieszczęśnik był blady jak płótno, a zakrzepnięte na czole zacieki krwi dodawały mu upiornego wyglądu. Patrząc na niego i na jego monarchę, mogłoby się wydawać, że to nie król, a generał osobiście przewodził szarży. Gustaw Adolf wyglądał jakby podczas przyjemnego wypoczynku spotkała go drobna nieprzyjemność, natomiast oficer miał minę sugerującą, iż jego życie wisiało w ciągu ostatnich minut na włosku.
– Miłościwy Panie! – Pomimo starań, w głosie Bannera pobrzmiewały nuty wyrzutu. Tym razem, spoglądał królowi prosto w oczy. – Ten atak…
– Zakończył się naszą wiktorią. Cóż to, generale? Czyż nie widziałeś, iż dowodziłem nim osobiście? – Władca stanowczo uciął wszelkie uwagi, które niewątpliwie kipiały w umyśle oficera. – Nie musisz mówić mi o czymś, z czego doskonale zdaję sobie sprawę.
Nie wiedząc co odrzec, mężczyzna otworzył tylko usta jak próbująca schwytać powietrze ryba i zrezygnowany skłonił się nisko, zamiatając swymi sklejonymi krwią włosami koński kark. Widząc to, monarcha uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym podprowadził bliżej wierzchowca i wcisnął na czaszkę generała kapelusz, który zdobył podczas walki.
– Nie smuć się waść! Bóg jest po naszej stronie i nie pozwoli byśmy pomarli! – Chwyciwszy za szerokie rondo nakrycia głowy, król poprawiał je tak długo, aż uznał, że leży już ono prosto. – Miej wiarę!
Widząc, iż jego władca nie traktuje poważnie grożącego sobie niebezpieczeństwa, Banner westchnął głęboko i oklapł nieco w kulbace. Po jego upstrzonych krwią policzkach spłynęły dwie niewielkie łzy, żłobiące smugi w pokrywającej twarz mężczyzny warstewce kurzu. Biorąc je za oznakę niezwykłej radości ze zwycięstwa, Gustaw Adolf przyklepał dłonią kapelusz na głowie generała i poprawił przekrzywione nieco pawie pióro.
– Wasza Królewska Mość!
Spomiędzy grupki konnych oficerów wynurzył się wymizerowany Stenbock z wyrazem oburzenia na twarzy. Wciąż poruszał się pieszo, toteż aby spoglądać na swego króla musiał wysoko zadzierać czoło. Przeczuwając krotochwilę, stojący niedaleko monarchy żołnierze trącali się łokciami i podśmiechiwali się zza zasłaniających usta dłoni – nieprzyjemny charakter pułkownika był powszechnie znany tak, jak i niechęć, jaką darzył swego podwładnego Miłościwie Panujący. Teraz, gdy miało dojść do konfrontacji, każdy spodziewał się ujrzeć nielubianego mężczyznę odchodzącego z niesmakiem. Pogłoski o tym, co wydarzyło się podczas szarży Adelsfany zdążyły już obiec większość żołnierzy, toteż, korzystając z przerwy w walkach, ludzie skierowali swą uwagę w stronę czegoś, co choć trochę mogłoby odwieść ich myśli od przelewu krwi. Nawet dochodząca ze wschodu nieustanna wymiana ognia nie psuła im humorów.
Herr Stenbock! – Król uniósł nieco brew, udając zaskoczonego. Od swoich Finów zdążył się już dowiedzieć o wszystkim. – A gdzież to podział się waści koń? Cóż to za nowa moda, aby oficer kawalerii podróżował pieszo? A może waści spieszno do infanterii?
Zbyt pogrążony we własnym oburzeniu by wychwycić jawną kpinę w tonie monarchy, pułkownik zaczerwienił się jak piwonia na myśl o zniewadze, która go spotkała.
– Nie, Najjaśniejszy Panie! Straciłem konia przez owych dzikusów, którzy śmieją nazywać się gwardią Waszej Królewskiej Mości! – Mało brakowało, a szlachcic tupnąłby nogą. – Oni… Zniszczyli mój mundur!
– Zniszczyli mundur, powiadasz waćpan? – Gustaw Adolf obrzucił uniform swego podwładnego taksującym spojrzeniem w parodii zatroskania. – Cóż, Herr Stenbock, krew i błoto to towarzysze każdego żołnierza! Spójrz tylko dookoła! – Władca zatoczył szeroki łuk ramieniem, wskazując na umazane szkarłatem postacie swoich poddanych. – Każdy z owych dzielnych mężów na równi ma je na sobie! Powinieneś waść się cieszyć, iż skoro nie było ci dane zyskać takowego medalu na marsowym polu, możesz chociaż udawać, żeś brał udział w walce!
– Miłościwy Panie…
– Dosyć! – Lew nastroszył swe wąskie brwi i wbił w pułkownika wściekłe spojrzenie. Nie zauważył nawet, że celuje w mężczyznę wciąż okrwawionym ostrzem rapiera. – Znajdźże sobie waść nowego wierzchowca i nie przywódź przede mnie spraw nieistotnych! To nie polski sejmik, to bitwa, na Boga!
Nie poświęcając upokorzonemu oficerowi ani chwili dłużej, Gustaw Adolf odwrócił się od niego i skierował konia ku czołu swych sił, ponownie zajmując swoją pozycję, przekonany, że to jeszcze nie koniec trudu. Nie mylił się.
Katolicy atakowali jeszcze cztery razy – za każdym pancerne szeregi kirasjerów podjeżdżały pod linie szwedzkie na odległość kilkudziesięciu kroków i oddawały dwie salwy z pistoletów. Za każdym również dostawali nauczkę w postaci istnej nawały ognia i ołowiu, która zasypywała ich i zabijała niczym szalejąca zaraza. Gustaw Adolf raz po raz prowadził swe zastępy na wycofujących się nieprzyjaciół, zostawiając za sobą dziesiątki drgających ciał, które leżały niczym zżęte łany zboża w szybko rosnących kałużach krwi. Umierali wszyscy – protestanci i katolicy. Śmierć przychodziła po nich jednakowo, nie bacząc na wyznawaną religię czy pochodzenie.
Wywodzący się z mieszczaństwa najemnicy ginęli ramię w ramię ze szlachtą, a oficerowie padali na trupy szeregowych żołnierzy. Przy żadnym ze zgonów nie odzywały się fanfary niebiańskie – wydawało się, że Boga i jego zastępów nie interesuje przebieg toczonej w Jego imieniu walki. Jedynym dźwiękami niosącymi się nad pobojowiskiem były huk wystrzałów, odgłosy kling zgrzytających po pancerzach oraz przedśmiertne wrzaski rannych ludzi i zwierząt. Przeganiany podmuchami wiatru tuman dymu i kurzu to gęstniał, to rzedniał, odsłaniając co chwila dantejskie sceny rozgrywające się na jęczącej pod ciężarem dziesiątek tysięcy ciał równinie.
Spływająca strumieniami krew zamieniała wysuszoną ziemię w sięgające kostek, grząskie, cuchnące odchodami i uryną błoto, w które padali martwi oraz ranni. Wzbijany pod kopytami koni, szlam rozpryskiwał się na wszystkie strony, oślepiając jeźdźców oraz wierzchowce i potęgując zamieszanie. Bezładne kolumny pędziły to w jedną, to w drugą stronę, wpadając zarówno na nieprzyjaciół jak i sojuszników – w tym ostatnim przypadku, zanim zorientowano się w pomyłce dochodziło nawet do bratobójczych pojedynków. Przyglądające się szalejącej w dole rzezi, słońce wędrowało coraz wyżej i wyżej, pozostając zupełnie obojętnym na wszelkie ludzkie namiętności i emocje, od których powietrze nad Breitenfeld było aż ciężkie. Dochodziła godzina piąta popołudniu.
Podczas gdy Lew powalał kolejne ofiary na prawym skrzydle, feldmarszałek Horn robił co mógł, aby nie ulec liczebniejszym siłom pod dowództwem hrabiego Tilly. Jego muszkieterzy wyciskali z siebie siódme poty, dokładając wszelkich starań do jak najszybszego przeładowywania strzelb, nie chcąc nawet na sekundę przerywać wymiany ognia, w której siły szwedzkie zaczynały brać górę – pomimo przewagi w ludziach, katolicy chwiali się i padali pod siłą salvé, która żłobiła w tercjach głębokie bruzdy pełne wrzeszczących i krwawiących ciał.
Horn wysłał gońca do króla, chcąc poinformować go o położeniu, w którym się znalazł, jednak – o czym feldmarszałek nie miał pojęcia – kurier poległ, trafiony w zamieszaniu zabłąkaną kulą, przez co wiadomość nie dotarła na miejsce. Przez dwie godziny głównodowodzący lewego skrzydła czekał niecierpliwie na posiłki, przypatrując się jak jego szeregi topnieją powoli pod przytłaczającą masą cesarskiej piechoty. W końcu, ryzykując gniew monarchy, zdecydował się pchnąć kolejnego posłańca, któremu udało się dotrzeć do Gustawa Adolfa, wracającego właśnie ze swego piątego wypadu przeciw kawalerii Pappenheima.
Gdy tylko król dostrzegł nadciągającego jeźdźca, z twarzy zniknęła mu cała radość, która malowała się na jego obliczu od czasu pierwszego ataku, którym dowodził. Poprzedni goniec przyniósł wiadomość o śmierci Teuffela, czegóż powinien spodziewać się tym razem? Przybierając kamienną minę, monarcha zakręcił koniem i ruszył naprzeciw kurierowi, spotykając się z nim w połowie drogi.
– Mów! – Szorstki ton z jakim wypowiedziane zostało to słowo zaskoczył nawet samego Gustawa Adolfa. – Nie mam zbyt wiele czasu do stracenia!
– Jak sobie życzysz, Wasza Królewska Mość. – Żołnierz skłonił się nisko. – Feldmarszałek Horn prosi o wsparcie… Saksoni uciekli, zostawiając lewą flankę odsłoniętą… Hrabia Tilly ruszył z całą piechotą.
Helvete!  – Zaciśnięta pięść króla uderzyła mocno w łęk siodła. Pomimo eksplozji bólu, która wykwitła natychmiast w stłuczonych palcach, monarsze nie zadrgał ani jeden mięsień. – Wiedziałem, że temu psu, elektorowi nie wolno ufać! Kto raz zdradził swego suwerena, nie zawaha się uczynić tego ponownie!
Zaciśnięte zęby władcy Szwecji zgrzytały o siebie niczym kamienie młyńskie, grożąc połamaniem. Wydawało się, iż lada moment pulsujące na czerwonej z gniewu twarzy Gustawa Adolfa żyłki pękną, a sam Lew padnie trupem, zdławiony cholerą. Po chwili jednak udało mu się nieco opanować. Nie chcąc ryzykować próbą wydobycia z siebie głosu skinął tylko głową i natychmiast skierował konia w stronę Bannera. Gdy dotarł na miejsce, nie tracił czasu na zbędne w swej opinii wyjaśnienia.
– Generale! Przejmujesz komendę nad pierwszymi liniami. Zastąpię cię na tyłach.
Zdumiony, ale jednocześnie uszczęśliwiony decyzją króla, mężczyzna sięgnął dłonią ku czołu i zdjął z głowy podarowany mu przez monarchę kapelusz.
– Oczywiście, Wasza Miłość!
Nie czekając, jakby bojąc się, iż władca zmieni nagle zdanie, spiął konia i pognał co tchu w kierunku pozycji, którą zajmował na początku bitwy. Wkrótce też poczęli stamtąd napływać Finowie, odesłani przez Bannera na tyły, gdzie już czekały na nich cztery lekkie kompanie z zachodniej Gotlandii i po osiem regimentów ciężkozbrojnych kawalerzystów ze wschodniej Gotlandii oraz Smalandii. Stanąwszy na czele tych liczących prawie półtora tysiąca ludzi sił, Gustaw Adolf z niecierpliwością wyglądał kolejnego, siódmego już tego dnia ataku katolików. Zaledwie Banner zdążył ustawić swoich żołnierz w utworzonej przez wycofujących się Hakkapeliitta luce, a już w uszy monarchy uderzył tętent pędzących koni. Odczekawszy do momentu, w którym padły pierwsze strzały, Lew Północy zwołał wokół siebie pozostawionych pod swoją komendą pułkowników.
– Panowie, nadszedł czas, aby zakończyć tę zabawę, która chociaż niezwykle przyjemna, trwa już o wiele za długo! – Monarcha musiał niemalże krzyczeć, bowiem rozlegający się z przodu zgiełk bitewny przybierał z każdą sekundą na sile. – Tam – wskazał dłonią w kierunku wschodniej flanki szwedzkiej, skąd dochodziło najwięcej huków i wrzasków – walczą i umierają nasi towarzysze. Potrzebują pomocy, której nie możemy dłużej im odmawiać! Przygotujcie ludzi. Pora przekonać się czy Pappenheim naprawdę ma Boga po swojej stronie![1]
Oficerowie wyprężyli się służbiście i skłoniwszy głowy, popędzili ku swoim oddziałom, aby przygotować je do wymarszu. Tymczasem Gustaw Adolf przywołał gestem jednookiego pułkownika. Milcząca figura oderwała się od grupki Finów i podprowadziła konia do czekającego króla.
Hakkaa päälle, eversti! – Władca Szwecji zacisnął dłoń na rękojeści rapiera tak mocno, że wydawało się, iż jego pobielałe kłykcie lada moment przebiją skórę. – Nie ma litości dla wrogów wiary!
Hakkaa päälle, Jalopeura!
Zachrypnięty, jakby nieprzywykły do bycia używanym, głos Fina przypominał warczenie wściekłego psa spuszczonego właśnie przez swego pana z łańcucha. Jego dźwięk nie wróżył niczego dobrego cesarskim żołnierzom. Zadowolony, Gustaw Adolf popędził konia do przodu, gdzie ustawiały się już poszczególne szwadrony odwodów. Wiedział, że to co ma właśnie zamiar zrobić może okazać się fatalną w skutkach decyzją, jednak myśl o Hornie walczącym samotnie przeciwko prawie dwudziestu tysiącom nieprzyjaciół burzyła w nim krew. Nie było innego wyjścia – jeźdźcy Pappenheima musieli zostać rozpędzeni, aby można było ruszyć z pomocą feldmarszałkowi. W przeciwnym wypadku, siły szwedzkie mogły wkrótce znaleźć się pomiędzy młotem a kowadłem przyciskane z jednej strony przez kirasjerów, a z drugiej przez tercje piechoty.
Chociaż pozbawianie prawego skrzydła odwodów było niezwykle ryzykowne – gdyby cesarscy rozgromili Adelsfanę, już nic nie stanęłoby im na drodze do zajścia od tyłu oddziałów generała Brahe i cała armia stanęłaby na krawędzi zagłady – Lew postanowił podjąć wyzwanie, pokładając wiarę w Bogu i swoich zwycięskich jak do tej pory żołnierzach, którzy jeszcze nigdy w trakcie trwania tej kampanii go nie zawiedli. Podniósł wysoko ostrze rapiera i przetoczył roziskrzonym wzrokiem po twarzach jeźdźców – wszyscy wpatrywali się w niego jak w jakiegoś Proroka, gotowi spijać każde słowo, które opuści jego usta.
– Dość czekania! – Monarcha zatoczył klingą niewielkie kółko nad głową. – Za mną!
Dając przykład podwładnym, jako pierwszy wyskoczył do przodu, a za nim pociągnęli Finowie. Sekundę później całe pozostawione w odwodach prawego skrzydła siły były już w ruchu, rozwijając stopniowo prędkość, aż do momentu, w którym końskie kopyta niemalże nie dotykały ziemi. W pełnym galopie, jeźdźcy odbili nieco na zachód podążając za charakterystyczną sylwetką królewskiego rumaka, po czym zatoczywszy szeroki łuk uderzyli w lewą flankę kawalerii katolików z łoskotem przypominającym schodzącą lawinę. Równocześnie, kirasjerów atakowała również Adelsfana – cesarscy znaleźli się w kleszczach i zmuszeni zostali do rozpaczliwej walki o życie.
Zgodnie z wydanymi przez Gustawa Adolfa rozkazami, Hakkapeliitta robiła co mogła by uśmiercić jak największą ilość nieprzyjaciół – Finowie rzucali się w największą gęstwę jeźdźców i koni niczym wataha wygłodniałych wilków, która dostrzegła samotnego łosia pośrodku spowitego śnieżną pierzyną lasu. Ich szable przecinały ze świstem powietrze i dziesiątkowały katolików, posyłając w powietrze fontanny krwi oraz jęki rannych. Pokryci szkarłatem, wykrzywieni w wyrazie zaciętości i nienawiści, przypominali hordy demonów żerujących na potępionych duszach, wzbudzając swym wyglądem postrach pośród wziętych w dwa ognie kirasjerów.
Również i Szwedzi, gdy spostrzegli brawurowy manewr króla, z nową werwą zaczęli naciskać na cofające się przed nimi szeregi cesarskich, folgując swej żądzy zabijania. Odkąd w roku tysiąc sześćset trzydziestym Gustaw Adolf ustanowił szereg praw mających na celu ograniczenie zniszczeń czynionych w czasie wojny, jego żołnierze zmuszeni byli tłumić w sobie chęć grabienia i mordowania, która z czasem zaczęła w nich narastać. Gdy w końcu zaczęły kończyć się otrzymane od Francuzów pieniądze na utrzymanie wojsk, monarcha przestał egzekwować kary za łamanie swojego dekretu, pozwalając podwładnym na nieco większą swobodę.
To właśnie wtedy zrodziła się nieprzychylna reputacja, która poprzedzała maszerującą przez Rzeszę armię szwedzką – aby zdobyć zapasy jedzenia i paszę dla koni, żołnierze rabowali wsie i napadali na ludność cywilną bez cienia wyrzutów sumienia, święcie wierząc w słuszność takiego postępowania – byli w końcu wojownikami walczącymi po stronie jedynej prawdziwej wiary chrześcijańskiej i niczym dawni krzyżowcy wyzwalający Ziemię Świętą, przetaczali się przez tereny cierpiące pod panowaniem Habsburgów, niosąc ze sobą pochodnię wolności, od której płonęły osady i miasta. Ich zachłanność, przechodząca niekiedy w okrucieństwo, przeszła niejako do legend, przez długie jeszcze lata mających przewijać się wśród mieszkańców Cesarstwa. Nawet małe dzieci straszono nadejściem Szwedów śpiewając im na dobranoc : „Bet Kindchen, bet, morgen kommt der Schwed”.
Owiani grozą, uskrzydleni obecnością swego króla i całkowicie przekonani o swej niezwyciężalności w bitwie, żołnierze Gustawa Adolfa stanowili sobą iście przerażający obraz, przed którym nawet zakuci w stalowe zbroje kirasjerzy drżeli niczym listowie targane podmuchami wiatru. Choć stosunek sił był niemalże wyrównany, z lekką przewagą po stronie Szwedów, postronny obserwator jednoznacznie wskazałby, iż inicjatywa bitwy leży zdecydowanie po stronie luteranów.
Wojska Lwa Północy, wśród których władca znajdował się własną osobą, bez strachu w sercach wdzierały się mniejszymi lub większymi grupkami pomiędzy linie cesarskich i tam rozdawały na wszystkie strony ciosy i sztychy. Niekiedy rozlegały się również pojedyncze wystrzały z pistoletów, jednak wkrótce całkowicie umilkły – w bitewnej gorączce nikt nie miał czasu ani miejsca na przeładowanie broni, przez co ciężar walki spadł na szable i rapiery.
Działało to zdecydowanie na korzyść Szwedów – nastawieni na karakol, uzbrojeni jedynie w krótkie kordy, katolicy nie byli odpowiednio wyszkoleni, aby dawać skuteczny odpór znakomicie władającym wszelkiego rodzaju orężem siecznym przeciwnikom. Wojny z Rzeczpospolitą wypracowały w armii Gustawa Adolfa biegłość fechtunku – polscy żołdacy i szlachcice słynęli na całą Europę jako niezrównani w owej sztuce. Pozwalało to teraz szwedzkim siłom na przechylanie szali zwycięstwa na swoją stronę.
Niemalże dwanaście tysięcy koni i ludzi przemieszało się ze sobą, tworząc jeden olbrzymi organizm kierowany nienawiścią przeciwko samemu sobie. Niczym owładnięte gangreną członki, całe kompanie były wycinane w pień, tylko po to, aby zostać zastąpionymi przez nowe, które również niknęły wkrótce pod uderzeniami stali. Jeźdźcy taranowali się nawzajem, usiłując zrzucić przeciwników z siodeł, bądź też, złączeni w karykaturze braterskiego uścisku, stopniowo wyduszali z siebie życie. Niektórzy, gdy ciżba ciał stawała się tak gęsta, iż nie było już miejsca na zamachy rapierem, upuszczali bezużyteczny oręż, pozwalając mu zawisnąć na otaczającym nadgarstek rzemyku lub łańcuszku i dobywali noży, którymi dźgali swych przeciwników.
Zdarzały się również przypadki, kiedy to owładnięci szałem prawdziwego berserka, żołnierze rzucali się własnym ciałem na nieprzyjaciela i impetem uderzenia zwaliwszy go z siodła, kotłowali się z nim na tratowanej końskimi kopytami ziemi, cudem tylko unikając plątaniny zwierzęcych nóg grożącej straszliwą śmiercią.
 Nawet wierzchowce miały swój udział w walce, zwłaszcza te dosiadane przez Hakkapeliitta – specjalne szkolenie, któremu poddawali je Finowie sprawiało, iż  stanowiły one równie niebezpieczną broń co rapiery. Gryząc, kopiąc i taranując konie nieprzyjaciela, wprowadzały zamęt, pozwalając tym samym swoim jeźdźcom na szybkie eliminowanie przeciwników, którzy próbując opanować wierzgające rumaki nie mieli nawet czasu, aby unieść broń.
Pośrodku tego całego zamieszania, otoczony kwileniem zwierząt i wrzaskami ścierających się żołnierzy szalał Lew Północy, którego zaciekłość i beztroska wręcz odwaga wzbudzały grozę w sercach zarówno wrogów jak i jego poddanych – ci pierwsi drżeli przed ciosami królewskiego rapiera, drudzy natomiast trzęśli się jak osiki, doprowadzani na skraj rozpaczy przez nieustanne niebezpieczeństwo, które zewsząd czyhało na ich monarchę. Sam jednak Gustaw Adolf robił to, do czego popychała go jego żołnierska natura – walczył.
Fakt, iż nie był zwyczajnym rajtarem, a władcą całej Szwecji sprawiał, że w swym mężnym sercu odczuwał on jakiś wewnętrzny przymus, który nakazywał mu dawać z siebie znacznie więcej niż sam wymagał od zwykłych szeregowych czy nawet oficerów. Biorąc owe podszepty za głos samego Boga, który w ten sposób zapewnia go o słuszności jego sprawy, Lew Północy rzucał się pomiędzy linie katolików z rykiem, od którego gasła w nich wola walki, a strudzone ramiona odmawiały posłuszeństwa.
Towarzyszący mu Finowie podążali za nim krok w krok, upewniając się, że nikt i nic nie ośmieli się podnieść bluźnierczej ręki na Bożego Pomazańca – ich szable chroniły króla lepiej niż najwspanialszy nawet pancerz i pomimo, iż monarcha miał na sobie jedynie lekką skórę, na jego ciele nie pojawiło się nawet najmniejsze zadrapanie. Skąpany za to był od stóp do głów w krwi nieprzyjaciół, która tryskała z zadanych królewską ręką ran. Tam, gdzie pojawił się władca i jego świta, oddziały cesarskie padały niczym muchy i zalegały pole bitwy grubym dywanem szkarłatu i stali.
W miarę jak Gustaw Adolf posuwał się głębiej w szeregi katolików przyłączały się do niego coraz to nowe kompanie jazdy. Tymczasem Banner, którego kapelusz z pawim piórem podrygiwał szaleńczo w pierwszych liniach Adelsfany, napierał silno na czoło kirasjerskiej formacji chcąc połączyć się z oddziałami monarchy, co też w końcu mu się udało. Dowodzone przez generała prawe skrzydło dotarło do miejsca, w którym walczył gotlandzki regiment.
Równocześnie, maszerujący za przydzielonymi sobie oddziałami kawalerii muszkieterowie dotarli na miejsce potyczki i, skręciwszy na wschód zamknęli cesarskich z trzeciej strony. W zamieszaniu i obłokach kurzawy udało im się niezauważenie podkraść do katolików i wypalić w ich odsłoniętą flankę. Była to kropla, która przelała czarę goryczy.
Mając nieprzyjaciół przed sobą i po obu bokach, kirasjerzy ginęli całymi tuzinami, nie mając niekiedy nawet szans na stawianie oporu. Salwy z broni palnej uderzały w nich raz po raz niczym krople deszczu zacinające powierzchnię jeziora – tam, gdzie skupiał  się szwedzki ogień, jeźdźcy kłębili się i kołowali, zupełnie jak kręgi przecinające taflę wody.  Nie mieli jednak gdzie uciec – z prawej i z lewej czyhały już na nich nadstawione rapiery i szable, które bezlitośnie zagłębiały się w ich ciała. Panika poczęła ogarniać pancerne szeregi Pappenheima. Wkrótce, jeden po drugim, cesarscy kawalerzyści zawracali konie i rzucali się do ucieczki.
Nie był to jednak zorganizowany, pełen dyscypliny odwrót, którym salwowali się po poprzednich atakach – złamani pod ciężarem szwedzkiej jazdy i przypiekani ogniem muszkietowym, kirasjerzy wbijali pięty w boki wierzchowców, aby w pełnym galopie przedrzeć się przez gęstwę nieprzyjaciół w desperackiej próbie uratowania życia. Nie bacząc kogo tratują, katolicy upuszczali oręż i znikali w obłokach kurzu. Widząc oddalające się plecy przeciwników, Szwedzi wydali z siebie gromki okrzyk zwycięstwa i niczym stado drapieżników wyczuwających strach swojej ofiary, rzucili się w pogoń za rozproszoną armią Pappenheima, która nie stanowiła już dla nich żadnego zagrożenia.
Tak jak wcześniej Saksonii, teraz cesarscy, straciwszy całkowicie ducha uciekali w popłochu, mając tuż za sobą wciąż kąsających nieprzyjaciół, czekających tylko, aby posłać w zaświaty kolejnych z nich. Upojeni zwycięstwem i przelaną krwią, żołnierze Gustawa Adolfa ponownie przemieszali się z katolikami – część z nich popędzała konie tak zaciekle, iż trudno było stwierdzić kto jest ścigającym, a kto zwierzyną. Szable i rapiery dźgały bezlitośnie odsłonięte plecy kirasjerów, którzy próbowali się co prawda odcinać swym prześladowcom, jednak z mizernym skutkiem. Nic już nie mogło powstrzymać oddziałów Pappenheima przed rozproszeniem – nie było takiej siły, która sprawiłaby, iż uda się im ponownie uformować szyki i ruszyć do kolejnego ataku. Dla nich bitwa była skończona.
Pozwalając swoim poddanym na pościg, Gustaw Adolf, otoczony przez pułkowników dowodzących odwodami, które za sobą poprowadził, zwolnił nieco konia i rozejrzawszy się dookoła przetarł dłonią twarz, chcąc pozbyć się zalewającego mu oczy potu. Zapomniał jednak, iż obie ręce skąpane ma we krwi nieprzyjaciół, w wyniku czego na królewskim obliczu, tuż obok smug sadzy, pojawiły się szkarłatne plamy, w jakiś groteskowy sposób harmonizujące z ognistą czupryną monarchy. Nie przejmując się zupełnie czymś tak nieznaczącym jak swój wygląd, władca przeszedł w kłus, czekając, aż wiatr rozwieje nieco zalegający dookoła tuman. Gdy tylko tak się stało, szarpnął lejcami, zmuszając wierzchowca do skrętu w lewo. Zaskoczeni oficerowie natychmiast podążyli za jego przykładem.
– Zbierzcie ludzi, panowie! – Król smagnął rumaka płazem rapiera, zachęcając go do szybszego biegu. – Pappenheim nie będzie już nas niepokoił! Przyszedł czas na złożenie wizyty hrabiemu Tilly!
Pułkownicy czym prędzej rzucili się, aby wykonać polecenie, doskonale wiedząc, iż monarcha nie będzie czekał ani chwili i natychmiast ruszy w stronę lewego skrzydła szwedzkiego, gdzie feldmarszałek Horn dzielnie odpierał kolejne szturmy piechoty cesarskiej. Nie mylili się – mając za sobą jedynie swoich wiernych Finów, Gustaw Adolf popędził przed siebie. Dopiero po chwili ruszyły za nim również pułki z Gotlandii i Smalandii.
W miarę jak Lew zbliżał się do obsadzonych przez katolików dział saksońskich, huk wystrzałów artyleryjskich przybierał na sile, a dym gęstniał i stawał się coraz bardziej cuchnący. Zapewniał jednak oddziałom szwedzkim element zaskoczenia – gdy z prochowej mgły wynurzyli się pierwsi Hakkapeliitta, nikt nie zwrócił na nich uwagi. Dopiero kiedy czołowe szeregi wpadły pomiędzy kanonierów hrabiego Tilly i zaczęły szerzyć wśród nich śmierć i zniszczenie, przerażone wrzaski umierających zaalarmowały resztę sił katolickich. Było już jednak za późno – zza Finów wyskakiwały właśnie pozostawione w tyle oddziały szwedzkiej rajtarii i cięższej jazdy.
Zajęte wymianą ognia z wojskami Horna, cesarskie tercje nie były w stanie przyjść z pomocą swoim puszkarzom i niewielkiej ochronie, która została im przydzielona. Pośród szaleńczego wycia i świstu opadających ostrzy, artylerzyści zostali wycięci w pień. Nie minęło kilka minut, a po obsługach saskich armat zostały jednie wspomnienia w postaci zakrwawionych trupów porozrzucanych pomiędzy spiżowymi cielskami bombard. Ostrzał zalewający pozycje feldmarszałka ucichł, co wlało w serca jego ludzi nowe pokłady nadziei. Wprawne ucho monarchy wychwyciło zwiększoną odrobinę częstotliwość z jaką jego poddani oddawali kolejne salwy. Nadszedł czas, aby odwrócić losy tej potyczki.
Gdy ostatni z kanonierów padł już pod ciosami kawalerzystów, król zatrzymał rumaka i pospiesznie zeskoczył z siodła.
– Z koni i do armat! – Wypowiadane przez monarchę w pełnym biegu słowa przedzierały się nawet przez dochodzący od strony walczących wojsk zgiełk. – Dajmy tym działom posmakować tego, czego odmówili im tchórzliwi Saksonii!
Żołnierzom nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazów – wszystkie pułki zsiadły z wierzchowców i prowadząc je za uzdy ruszyły w kierunku milczących armat. W większości były to cięższe, dwunastofuntowe kolubryny, toteż aby je przesunąć należało zaprząc do nich nawet po sześć zwierząt. Przez dłuższą chwilę panował nieustanny ruch – ludzie sprawdzali wiązania na uprzężach, rozkopywali wzniesione przez katolików szańce i sypali nowe, tam, gdzie miały stanąć działa. Gdy wszystko było gotowe, świsnęły baty, a bojowe rumaki, zdegradowane na moment do rangi koni pociągowych wytężyły wszystkie siły, próbując poruszyć masywne lufy. Zaskrzypiały drewniane koła i artyleria ruszyła.
Nieświadomy nowego zagrożenia, hrabia Tilly zagrzewał swoich ludzi do walki, pokrzykując na nich zachęcająco, samemu starając się trzymać na tyłach, gdzie zachodziło najmniejsze ryzyko odniesienia rany. Nie chodziło o strach – szlachcic znał swoją wartość i wolał nie narażać Świętego Cesarstwa na utratę tak znamienitego wodza. Od walki byli zwykli żołnierze, a nie szlachetnie urodzeni panowie.
Nagła cisza, która zaległa nad stanowiskami saskiej artylerii nieco zbiła hrabiego z tropu, jednak nie uważał tego za sprawę najwyższej wagi, będąc święcie przekonanym, iż powody przerwy w ostrzale są prozaiczne. Dlatego też, gdy pierwsze kule zaryły w tylne szeregi cesarskiej piechoty, uderzając niebezpiecznie blisko pozycji, w której się znajdował, szlachcic poczuł jak krew odpływa mu z twarzy. Początkowo usiłował przekonać swój ogarnięty paniką umysł, iż był to pojedynczy wypadek, błąd w obliczeniach dokonanych przez puszkarzy, jednak kiedy grad pocisków przybierał na sile zniknęły wszelkie złudzenia.
Równie zaskoczeni jak ich dowódca, katoliccy piechurzy rzucili się do przodu, wrzeszcząc ze strachu i bólu, za wszelką cenę próbując uciec od zalewającej ich nawały ołowiu, lecz nie byli w stanie przedrzeć się przez gęsto ustawionych towarzyszy. Piki i muszkiety uderzały o ziemię, wypadając z odrętwiałych z przerażenia dłoni żołnierzy, którzy upadali na kolana i płacząc głośno wzywali imienia Boga. Jednocześnie, wyczuwając zmianę w rozłożeniu sił, szwedzcy strzelcy nie ustawali w swoich wysiłkach. Dla cesarskich nastał prawdziwy sądny dzień.
Umierali całymi dziesiątkami. Rozrywani na strzępy, dziurawieni i gruchotani pod ostrzałem sił Gustawa Adolfa, próbowali jeszcze odpowiadać śmiercią na śmierć, jednak z braku zapewnianej przez artylerię osłony poczęli się cofać. Początkowo był to równy i zdyscyplinowany manewr, raczej zajmowanie dogodniejszych pozycji niż odwrót, lecz z czasem poszczególne kompanie odłączały się od głównego trzonu armii i czmychały z pola bitwy z podkulonymi ogonami.
W końcu, gdy celny pocisk armatni uderzył w stojącą na tyłach grupkę pikinierów, posyłając na wszystkie strony odłamki roztrzaskanych drzewców, stało się coś, co zupełnie załamało ducha w katolikach – kilka wirujących drzazg ugodziło hrabiego Tilly. Fragmenty wbiły się w prawe udo i pierś głównodowodzącego, zrzucając go z konia na ziemię, gdzie mężczyzna zemdlał z powodu obfitego upływu krwi. Widząc swego wodza ciężko rannego, otaczający go pułkownicy porwali jego bezwładne ciało na jednego z biegających dookoła koni i co tchu pognali z nim w stronę majaczącego na wschodzie lesistego pagórka.
Nie była to najrozsądniejsza decyzja – żołnierze spostrzegli ich odwrót i, sądząc, że oto zostali pozostawieni sami na placu boju, rzucili się do panicznej ucieczki, ścigani wystrzałami ze szwedzkich muszkietów. Nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, feldmarszałek Horn nie wysłał za oddalającymi się piechurami pogoni – jego właśni ludzie byli zbyt zmęczeni, by sprostać kolejnym trudom. Zasłużyli na odpoczynek.
***
Tej nocy nie było świętowania. Szwedzcy żołnierze, choć odnieśli kolejne wspaniałe zwycięstwo, nie oddawali się zwykłemu w podobnych sytuacjach pijaństwu – pito co prawda wino zdobyte na cesarskich taborach, jednak nie były to duże ilości. Na zroszonej krwią tysięcy poległych, stratowanej końskimi kopytami równinie Breitenfeld płonęły setki ogromnych ognisk ułożonych z połamanych pik i rozbitych wozów. Po całym obozie rozlegało się żałobne bicie spiżowych dzwonów, które znaleziono pośród porzuconych przez katolików dóbr.
W trwającej niemalże sześć godzin bitwie poległo dwa tysiące stu Szwedów, których pozostali przy życiu towarzysze grzebali w pospiesznie wykopanych grobach. Do pochówku trzech tysięcy Saksonów i prawie ośmiu tysięcy cesarskich zagoniono pojmanych w trakcie pościgu kirasjerów, oraz tych żołnierzy piechoty, którzy skapitulowali, zbyt zmęczeni, aby salwować się ucieczką.
W taborze hrabiego Tilly znajdowało się sześćdziesiąt wozów wypełnionych po brzegi amunicją i prochem, a dodatkowy łup w postaci dwudziestu trzech dział z nawiązką rekompensował poniesione przez Szwedów straty. Jedyną osobą, która wydawała się niezadowolona z przebiegu bitwy był Gustaw Adolf. Gdy tylko dowiedział się o ucieczce zarówno Pappenheima jak i hrabiego Tilly, Lew wpadł w prawdziwą furię. Miotał się i wrzeszczał na swoich oficerów, poddając w wątpliwość ich zaangażowanie w sprawę wiary luterańskiej. W końcu jednak uspokoił się nieco i, przeprosiwszy za swoje zachowanie zniknął w rozbitym dla niego przez Finów namiocie, gdzie począł układać plany najazdu na Bawarię. Wojna daleka jeszcze była od szczęśliwego dla monarchy zakończenia.

Przedpola Breitenfeld długo jeszcze płaciły za przedstawienie, którego były świadkami – szpecące oblicze równiny wyrwy pozostawione przez pociski artyleryjskie niechętnie zarastały roślinnością, a porozrzucane wszędzie części rynsztunku rdzewiały na słocie, przypominając nieustannie o krwawych wydarzeniach. Jedenaście lat później ponownie doszło w tej okolicy do starcia pomiędzy Szwedami i katolikami – wtedy również zwycięstwo przypadło luteranom, którzy szaleli z rozpaczy i żądzy zemsty za odebranie im ich umiłowanego wodza. Ale to już zupełnie inna historia.

Gloria pacem - Chwalmy pokój
Hakkaa päälle!  - Wyrżnąć wszystkich! (fiński)
Jalopeura  - Lew
Helvete! - Piekło! ( w Szwecji traktowane jako przekleństwo)
[1] "Pora przekonać się czy Pappenheim naprawdę ma Boga po swojej stronie!" - imię feldmarszałka "Gottfried" oznacza "Ten, który jest pod opieką Boską" (Gott - Bóg, fridu - obrona, opieka)
Bet Kindchen, bet, morgen kommt der Schwed” - fragment kołysanki niemieckiej z czasów Wojny Trzydziestoletniej ("Módl się dzieciątko, módl, rankiem zjawią się Szwedzi"