niedziela, 23 listopada 2014

Rozdział VIII - Dług (KONIEC)

Zima nadeszła jak zwykle gwałtownie i niespodziewanie – jednego dnia promienie słoneczne pieściły swoimi ciepłymi mackami wysuszoną ziemię, a następnego ranka zadymka śnieżna ograniczała widoczność do kilku zaledwie kroków, grożąc zgubieniem się nawet pomiędzy bezpiecznymi, zdawałoby się, zabudowaniami wioski. Ryczące orkany uderzały wściekle w drewniane ściany chat, wciskając się przez każdą szczelinę i dmąc swym lodowatym oddechem w twarze kulących się przed niewielkimi ogniskami ludzi.
Trakty łączące rozsypane po całej krainie osady stały się nieprzejezdne, co można było postrzegać zarówno jako przekleństwo, jak i dar z niebios – grube warstwy śnieżnego puchu uniemożliwiały realizowanie planów opracowanych przez młodego Herosa, ale hamowały także ruchy orczych hord, dając tym samym ludziom czas niezbędny do przygotowania się do wojny; nikt nie próżnował.
Gdy pogoda nieco się ustabilizowała, niewielkie grupki ochotników wyruszały we wszystkich możliwych kierunkach w poszukiwaniu wciąż żywych – i co ważniejsze, gotowych do walki – mieszkańców Midgardu. Niektórzy z owych śmiałków gubili drogę, zaskoczeni przez nagłą burzę śnieżną lub padali ofiarą zdziczałych wilków krążących zawsze wokół samotnych wędrowców przekraczających ich terytorium… Części jednak udało się dotrzeć do ciągle broniących się fortów lub niewielkich osad, w których rozgłaszali niezwykłe wieści o zaledwie szesnastoletnim młodzieńcu, który stawiwszy czoła stojącemu za całym złem przelewającym się przez krainę demonem, wygnał bestię z powrotem do Otchłani, samemu wychodząc z owego starcia bez najmniejszego zadrapania.
Były to oczywiście przesadne, okraszone wyssanymi z palca szczegółami historie, jednak miały one zadziwiający wpływ na Midgardczyków, którzy umocnieni na duchu heroicznym przykładem Ivara Zabójcy Demonów, rzucali się w wir przygotowań, dokładając swoją cegiełkę do wciąż rosnącej w siłę grupy. Każda kolejna wioska rozsyłała wici coraz dalej i dalej, aż w końcu dotarły one niemalże do każdego większego skupiska ludzi, wszędzie spotykając się z jednogłośnym odzewem  – wojna.
Całe połacie puszczy pustoszały pod uderzeniami żelaznych siekier, a stukot rąbanego drewna nie milkł od rana do późnych godzin wieczornych. Prawdziwe armie drwali pracowały bez chwili wytchnienia, chcąc jak najlepiej wykorzystać podarowany im przez bogów czas na przygotowania.
Jednocześnie do niewielkiej, położonej na północnych rubieżach wioski, w której, jak głosiła plotka Zabójca Demonów spędził wiele dni ze swymi towarzyszami – Runolfem i Sigmundem – ściągali ze wszystkich stron kowale i płatnerze, aby dostąpić zaszczytu obróbki Księżycowego Metalu.
Osada ta, w krótkim czasie stała się ośrodkiem całej krainy, bijącym sercem wszystkich ludzi, pompującym w ich żyły wolę walki i pragnienie odzyskania utraconej wolności. Kto mógł, pomimo niesprzyjających warunków pogodowych, podejmował trud podróży do tego świętego już niemalże miejsca i ofiarowywał swoją pomoc w wykuwaniu pancerzy i mieczy.
Wkrótce, niebo nad położonym w głębokiej puszczy skupiskiem chat zasnuło się obłokami gęstego, sosnowego dymu, którego kłęby biły z olbrzymich palenisk wystających ze śnieżnych zasp niczym ogromne kretowiska.
Bryła za bryłą, kolejne fragmenty ciemnogranatowego metalu przetapiane były na grube, solidne płyty, z których następnie formowano napierśniki i inne elementy zbroi. Część surowca przeznaczana była na produkcję oręża, głównie półtoraręcznych mieczy, będących wiernymi kopiami noszonego przez Zabójcę Demonów Hugttanda. Jednymi wyjątkami od tej reguły była para lekkich toporków i potężny bojowy młot, stworzone na specjalną prośbę dwójki mężczyzn, pochodzących z niewielkiego zamku i podobno mających spore doświadczenie w walce z zielonoskórymi.
Tymczasem w innych osadach zajmowano się innymi, równie ważnymi dla powodzenia kampanii, sprawami. Ze ściętych pni młodych drzewek, odpowiednio poinstruowani przez wysłanników Ivara mężczyźni, strugali piki i kopie, a ze specjalnie przygotowanych gałęzi robiono długie łuki. Aby pozyskać odpowiednią ilość ścięgien, niezbędnych do wyrobu cięciw, urządzano ogromne polowania na jelenie, łosie i wilki, które znacznie przetrzebiły ogromne puszcze ze zwierzyny. Nawet kobiety i dzieci miały swój wkład w przygotowania, pracując całymi dniami nad produkcją strzał.
Był też inne, mniej zrozumiałe dla Midgardczyków rozkazy, ale i je wypełniali co do joty w przekonaniu, iż nie należy kwestionować słów Zabójcy Demonów, który, według krążących już wokół jego postaci legend, miał okazję rozmawiać z samym Odynem. Cała kraina wrzała, a wisząca w powietrzu atmosfera ciężka była od oczekiwania. Wszystko co żywe wyczuwało owe osobliwe napięcie, które unosiło się nad przykrytą puchową kołderką ziemią niczym złowieszczy cień. Już wkrótce miały rozstrzygnąć się losy krainy.
***
Rozciągająca się przed oczami Ivara wyżyna poznaczona była wysokimi kopcami wzgórz i pagórków, które tworzyły istny labirynt węższych i szerszych przesmyków, będących wręcz idealnym tłem do rozegrania ułożonego przez chłopaka planu. Maszerująca na nich horda Orków nie będzie mogła rzucić się na ich siły szeroką ławą, co znacznie ułatwi prowadzenie bitwy. Zielonoskórzy będą musieli zmniejszyć liczbę kroczących koło siebie wojowników, a przez to zagęścić swoje szeregi, co dodatkowo narazi ich na ostrzał z łuków.
Usłyszawszy za sobą czyjeś kroki, chłopak odwrócił się, by spojrzeć w oczy kapitanowi Valgardowi. Mężczyzna zbliżał się do niego szybkim, miarowym, jak na żołnierza przystało, krokiem. Zwisający u jego pasa młot, pobłyskiwał wesoło w mocnych promieniach wiosennego słońca, jakby ciesząc się z nadchodzącego chrztu bojowego.
– Zabójco Demonów… – Twarz ozdobiona opadającymi w kierunku kącików ust wąsami wyrażała ogromny szacunek, który mógł dziwić, zwłaszcza, iż chłopak był przynajmniej dwa razy młodszy od kapitana. – Przybyli zwiadowcy… Zgnileńce są już niedaleko. Powinniśmy podjąć odpowiednie kroki.
„Zgnileńcami” nazywano wśród nowo sformowanej armii Midgardu Orków, ze względu na kolor ich skóry oraz nieprzyjemny zapach jaki wydzielali. Popularnym żartem wśród żołnierzy było zakładanie się, co zabije pierwsze – toporna broń potworów, czy ich smród? Może i nie był to humor najwyższych lotów, jednak podobne kpiny pozwalały wojownikom, z których znaczna część nigdy wcześniej nie uczestniczyła w prawdziwej walce, oswoić się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. O wiele łatwiej zaszarżować na obiekt żartów niż strachu. Wykrzywiona gniewem, szczerząca pożółkłe kły i łypiąca szkarłatnymi oczami twarz zielonoskórego wyglądała o wiele mnie przerażająco, gdy poprzedniego dnia człowiek wymieniał się anegdotami na temat jej podobieństwa do wieprza.
– Wiesz co masz robić, kapitanie…
Mężczyzna pokłonił się nisko i bez słowa ruszył do swoich obowiązków. To samo zrobił Ivar.
Ostrożnie, aby się nie przewrócić, zaczął schodzić w dół stromego pagórka, z którego obserwował okolice, próbując utrwalić sobie jej topografię w pamięci. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż w ogniu bitwy znajomość terenu to podstawa. Nie miał najmniejszego zamiaru popełniać jakiegoś głupiego błędu, mogącego kosztować życie jego podwładnych.
Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do wydźwięku tego słowa, nawet jeśli wypowiadał je jedynie  w myślach. Zaledwie kilka miesięcy temu był zwykłym, żyjącym w jaskiniach Astarothu chłopcem, przygotowującym się do swojej pierwszej bitwy, a teraz? Podniósł wzrok i obrzucił uważnym spojrzeniem długie szeregi odzianych w ciemnogranatowe zbroje mężczyzn.
Według przeprowadzonych przez Valgarda rachunków, liczebność armii Midgardu wynosiła trzysta pięćdziesiąt tysięcy wojowników. Dziesiątki kowali pracowało przez całą zimę nad wyprodukowaniem jak największej ilości pancerzy, jednak nawet pomimo ich niestrudzonych wysiłków, nie zdołali wykuć zbroi dla każdego. Obróbka Księżycowego Metalu była niezwykle czasochłonna i w rezultacie, jedynie trzy pierwsze szeregi, złożone z około czterech tysięcy mężów, miały na sobie rynsztunek z owego surowca. Reszta zadowoliła się tradycyjną stalą, lub nawet utwardzoną skórą.
Mieczy również nie starczyło dla każdego, choć było ich czterokrotnie więcej niż pancerzy. Nikt jednak nie zgłaszał sprzeciwu – wszyscy z utęsknieniem oczekiwali na decydujące starcie z zielonoskórymi i ostateczne pozbycie się zagrożenia z ich strony, nieważne, czy dany wojownik dzierżył ciemnogranatowy, czy żelazny oręż – byli zjednoczeni w jednym, wspólnym celu – wyzwolić Midgard.,
Przed głównym trzonem armii złożonym z ciężkozbrojnych huskarlów, przykucnęło kilka szeregów odzianych w lekkie, elastyczne skóry strzelców. W sękatych, silnych dłoniach, ściskali oni potężne łuki z naciągniętymi cięciwami, a zza ich ramion wystawały pierzaste lotki strzał, których cały kołczan otrzymał każdy z nich. Stojące w oddali wozy wyładowane były tysiącami zapasowych pocisków, czekających tylko, by znaleźć sobie drogę do gardła przeciwników.
 Blask bijący od zgromadzonych w jednym miejscu setek tysięcy ostrzy był oślepiający i chłopak musiał przymrużyć nieco oczy, by móc dokładnie przyjrzeć się zwróconym ku sobie twarzom. Szukał w ich morzu jakiś oznak wahania lub strachu, jednak twarde oblicza wojów wyrażały jedynie gotowość. Gdy żołnierze ujrzeli go wyłaniającego się zza wzniesienia, wznieśli gromki okrzyk, od którego zadrżała ziemia.
Ivar uśmiechnął się nieco nerwowo, niepewny co powinien powiedzieć wyraźnie oczekującym na jego słowa ludziom. Mimowolnie sięgnął ręką w kierunku napierśnika, wciąż noszącego ślady potwornych pazurów demona, które odebrały mu życie. Pomyślał o swoim długu wobec Odyna i poczuł, jak serce zamienia mu się w bryłę lodu. Dziś będzie musiał go spłacić. Odczekał chwilę, czekając aż ucichnie echo ryku setek tysięcy gardeł. Tym sposobem dał sobie nieco więcej czasu na próbę opanowania głosu. Nie chciał, by jego podwładni wyczuli jak bardzo jest zdenerwowany. Odchrząknął głośno i splunął pod nogi na szczęście. Kilkaset mężczyzn natychmiast podążyło za jego przykładem.
– Ktoś kiedyś powiedział mi – ku swej ogromnej radości, Ivar przekonał się, że jego głos jest czysty i pewny. – Że ludzkość skazana jest na zagładę. – Nikt nie śmiał mu przerywać, chociaż chłopak z łatwością mógł dostrzec wyraz niemego protestu, odciśnięty na twarzach wielu wojowników. – Był nawet taki czas, kiedy sam w to wierzyłem.
Zrobił efektowną pauzę, w czasie której przetoczył spojrzeniem po obliczach stojących przed nim mężczyzn.  Każdy, na kim spoczęły jego błękitne niczym górski lodowiec oczy, prostował się dumnie, jakby nabierając jeszcze większej odwagi i jeszcze większej determinacji. Wydawało się, że żołnierze nie mogą się doczekać rozkazu wyruszenia do boju. „Już wkrótce”, pomyślał chłopak.
– Czas pokazał, że nawet zabójca Demonów może się mylić… Patrzę dzisiaj na was i widzę przyszłość. Widzę nadzieję na lepsze jutro… Widzę wolę walki i pragnienie wolności… Nie jesteśmy skazani na zagładę!
Odpowiedział mu radosny ryk, z którego nie dało się wprawdzie wyłowić żadnego słowa, jednak z łatwością można było wyczytać z niego wszystkie uczucia, o których wspominał chłopak. Ivar podniósł obie ręce do góry, uciszając wszystkich.
–  Znam jednak kogoś, komu naprawdę ona grozi… Być może słyszeliście, że idą na nas Orkowie?
Chóralny śmiech i żartobliwe okrzyki niedowierzania zmieszały się z sykiem wyszarpywanej z pochew broni
***
Zielonoskórzy zaczęli wylewać się z wąskiej gardzieli przesmyku niczym cuchnąca fala, kotłująca się i niszcząca wszystko, co napotka na swojej drodze. Hordy wrzeszczących wojowników odzianych w byle jak dopasowane pancerze, często o wiele za małe, bądź pokryte skorupą rdzy lub zakrzepłej krwi, maszerowały miarowo wprost na czekających naprzeciw ludzi. Oręż potworów niewiele się różnił od tego, który Ivar jak dotąd widywał w posiadaniu bestii. Cały rynsztunek Orków wyglądał jakby został zdarty z zabitych przez nich ludzi, a później przekuty za pomocą uderzeń ogromnych pięści. Jednak pomimo pozornej śmieszności, zielonoskórzy wciąż byli groźnymi przeciwnikami. Sama ich liczba, która niemalże dorównywała liczebności armii Midgardczków wystarczyłaby, żeby wlać przerażenie i niepewność w serca nawet najtwardszych z wojowników.
Bijący od setek tysięcy brudnych ciał odór zestarzałego potu i innych, o wiele bardziej obrzydliwych wydzielin, zapierał dech w piersi, a ogłuszający ryk wydawał się wprawiać w drżenie samo powietrze. Stojący kilkanaście kroków przed pierwszym szeregiem łuczników, Ivar spokojnie obserwował przetaczającą się falę olbrzymich bestii, od których ciężaru wibrowała ziemia pod jego stopami. Orkowie nie wydawali się przejmować taktyką – jedyną namiastką dyscypliny, którą udało się wbić dowódcom zielonoskórych do zakutych łbów swoich podwładnych, była szarża w zbitej formacji. Dzięki temu, atak potworów nabierał siły schodzącej lawiny i gdyby chłopak bezczynnie stał i czekał na napastników, jego wojska zostałyby starte na proch pod ciężarem napierającej armii.
Wyjące hordy składały się głównie z potężnie zbudowanych, ponad dwumetrowych bestii, poubieranych w byle jak przymocowane do ciała fragmenty zbroi, poszarpane skóry, bądź, w niektórych przypadkach, zupełnie nagich. W ich oczach płonęła nienawiść, ale i bitewna gorączka.
Od blisko pięćdziesięciu lat napotykali jedynie niewielki, krótkotrwały opór ze strony ludzi, który zresztą bezlitośnie miażdżyli za pomocą prymitywnej siły oraz brutalności. Stworzeni w jednym, konkretnym celu, – by zabijać – Orkowie łatwo znudzili się biernym oporem stawianym przez mieszkańców Midgardu, nic więc dziwnego, że mając oto przed sobą sporą liczbę prawdziwych, uzbrojonych wojowników, poczuli nagły przypływ żądzy krwi. Fakt, że odziani w lśniące pancerze mężczyźni nie uciekali przed nimi, podniecał ich dodatkowo obietnicą wyrównanej walki i zapowiedzią wartych uśmiercenia przeciwników.
Co kilkanaście kroków, ponad głowy zielonej nawały ciał, wystawały potężne sylwetki ogromnych Orków, do których pleców przymocowane były drewniane stelaże z rozpiętymi pomiędzy nimi sztandarami zrobionymi z niezwykle brudnego, wyglądającego na ludzką skórę materiału. Topornie wymalowana, widniała na nich podobizna włochatego dzika o długich, zakrzywionych kłach.
Chorążowie zielonoskórych byli przeważnie lepiej wyposażeni od szeregowych wojowników. Ochraniające ich fragmenty pancerzy były lepiej dopasowane i znajdowały się w o wiele lepszym stanie. Zdecydowana większość z nich została na stałe przytwierdzona do ciał gigantów za pomocą stalowych gwoździ przechodzących przez węźlaste mięśnie i zakotwiczone w twardych kościach potworów. W dłoniach ciemnoskórych Orków spoczywały trzonki toporów dorównujących rozmiarami ich mniejszym pobratymcom. Ostrza berdyszów płonęły refleksami słońca, które ugasić mogła jednie krew nieprzyjaciół.
Ivar spokojnie podniósł do góry Hugttand, dając tym samym znak do postawienia jego własnej chorągwi – wielkiego, białego wilka szczerzącego kły na tle ciemnej ściany lasu. Gdzieś zza pleców doszedł go dźwięk rogu myśliwskiego, a po chwili usłyszał charakterystyczny łopot płótna targanego podmuchami wiatru. Odgłos ten nieodłącznie kojarzył się chłopakowi z Skjeal i jej zdradą… Wciąż nie mógł pojąć dlaczego smoczyca postanowiła przyłączyć się do Mrocznego, a tym bardziej, zdecydowawszy już o tym – przeprosiła go za ów postępek… Podejrzewał, że nie zrobiła tego z własnej woli… Być może demon zagroził jej pisklęciu, tak samo, jak wcześniej zrobił to młodzieniec…
Miał teraz jednak inne rzeczy na głowie. Machnął ściskaną w dłoni bronią w kierunku atakujących, ponownie budząc tym odezwę ze strony stojących kilka kroków za nim trębaczy, którzy tym razem zagrali dwa urywane sygnały.
Słysząc ów ustalony wcześniej znak, kapitanowie poszczególnych oddziałów łuczników wystąpili przed swoje jednostki i, dając tym samym przykład podwładnym, wbili w ziemię pod swoimi stopami garść strzał. Po chwili w powietrzu rozległ się stukot setek na raz wydobywanych pocisków.
Zielonoskórzy byli coraz bliżej – przebiegli już niemalże połowę dystansu dzielącego ich od ludzkiej armii, a towarzyszący ich szarży ryk potężniał z każdą mijającą sekundą.
– Naciągnąć!
Wszyscy, jak jeden mąż, strzelcy przyłożyli rowkowane końcówki strzał do cięciw i, ściskając giętkie, zwierzęce ścięgna kciukiem, palcem wskazującym oraz środkowym, zaczęli przyciągać je ku sobie, do momentu, gdy dotknęły one ich policzków. Stopy łuczników rozstawione były w lekkim rozkroku, dającym twarde oparcie, a ich wygięte delikatnie plecy drżały nieznacznie od wysiłku związanego przytrzymywaniem cięciwy. W ciepłym, wiosennym popołudniu, po czołach mężczyzn spływały niewielkie kropelki potu. Orkowie przebyli połowę drogi od gardzieli przesmyku.
– Puścić!
Wymieszane ze sobą rozkaz kapitanów utonęły w brzęku wylatujących pocisków, które ostrym łukiem wbiły się w powietrze i poszybowały w kierunku pierwszych szeregów atakujących. Było ich tak wiele, że wydawało się, iż nagle nastała noc… Szarżujący pod ich czarnymi skrzydłami zielonoskórzy, jedynie przyspieszyli biegu, w ogóle nie zadając sobie trudu zasłonięcia się czymś przed opadającą na nich śmiercią.
Chmara strzał niemalże jednocześnie sięgnęła celu. Niektóre z nich odbijały się nieszkodliwie od prymitywnych pancerzy Orków, zwłaszcza, jeśli trafiły w grube, żelazne płyty chroniące chorążych bestii, większość jednak znalazła drogę pomiędzy fragmentami rynsztunku i zagłębiła się w twarde, zielone ciała. Pierwsze linie potworów zadrżały i upadły z głuchym jękiem. Pociski przebijały na wylot gardła, posyłając dookoła strugi krwi tryskającej z rozerwanych tętnic, podczas gdy ranni umierali topiąc się przy tym we własnych, życiodajnych niegdyś płynach.
Pierzaste lotki aż po końcówki wchodziły w szkarłatne ślepia, a metalowe groty druzgotały czaszki, wynurzając się po drugiej stronie głowy ze strzępkami szarej breji wciąż przyczepionymi do postrzępionych krawędzi. Niektóre z drzewców opadały niżej i, przeszywszy grube jak konary młodych dębów mięśnie nóg biegnących potworów, powalały na ziemie wyjących wojowników, skazując ich na straszliwą śmierć pod stopami bezlitosnych towarzyszy, którzy, nie bacząc na swych rannych druhów, parli do przodu zamieniając ich leżące ciała w bezkształtną bryłę stratowanego mięsa i potrzaskanych kości.
Nie czekając na rozkazy, łucznicy sięgnęli po kolejne strzały i już po chwili niebo zasnuła kolejna fala pocisków, na których pierzastych lotkach przycupnęła Śmierć, szczerząca swe pożółkłe zębiska w niemym grymasie odwiecznej żądzy krwi i zagłady. Jakby kierowane jej szkieletową dłonią, groty wryły sie pomiędzy szarżujących zielonoskórych, powalając ich kolejne setki. Towarzyszący temu obrzydliwy, mlaszczący dźwięk pękającej skóry niemal całkowicie ginął w upiornych wrzaskach ocalałych bestii, które, nie przejmując się stratami, nacierały wciąż naprzód spragnione zanurzenia kłów w ludzkim mięsie.
Niesieni na skrzydłach bitewnego szału, niektórzy Orkowie ciskali swym prymitywnym orężem w nieruchome wciąż szeregi ludzi. Popychane ogromną siłą krwiożerczych potworów tasaki, miecze i inne narzędzia zagłady, morderczymi łukami pomknęły w kierunku sięgających właśnie po kolejne strzały łuczników i, zanim zdążyli oni spostrzec zbliżające się niebezpieczeństwo, uderzyły w nich, zbierając straszliwe żniwo. Mężczyźni wypuszczali z pogruchotanych dłoni bezużyteczne już odłamki zniszczonych łuków i chwytali się za szerokie rany ziejące w piersiach oraz brzuchach. Niektórzy ginęli na miejscu z rozłupanymi czaszkami. Ich śmierć została jednak pomszczona – za każdego zabitego człowieka, dwie pierwsze salwy powaliły czterech zielonoskórych.
Gdy Orkowie znaleźli się już w odległości kilkudziesięciu stóp od wysuniętych linii łuczników, odziani w lekkie skóry strzelcy rozproszyli się na wszystkie strony, robiąc miejsce zbrojnej piechocie, która stała za ich plecami. Widząc, że ich zwierzyna ucieka, czerwonookie bestie zawyły potępieńczo, przeczuwając bliskie zwycięstwo i przyspieszyły biegu, chcąc jak najszybciej zanurzyć swoje ostrza w ciałach nieprzyjaciół. Ci zielonoskórzy, którzy cisnęli swym orężem, napinali teraz potężne mięśnie, szykując się do walki wręcz. Starcie wydawało się nieuniknione i straszliwe w skutkach – impet galopujących Orków nie mógł zostać zatrzymany przez stojących w miejscu ludzi.
Jednak zanim pierwsze szeregi potworów zdążyły wpaść na swe upatrzone już ofiary i wydrzeć z nich życie, coś dziwnego zaczęło się dziać w armii Midgardczków. Ponad barbarzyński ryk wydobywający się z gardeł bestii wzniósł się czysty i melodyjny dźwięk rogów wojennych. Czekający na ów sygnał wojownicy czym prędzej, niczym doskonale współpracujący mechanizm, rzucili się do wypełniania swoich rozkazów.
Zamiast przyjąć na siebie frontalne natarcie Orków, które z pewnością zakończyłoby się dla jego wojska fatalnie, Ivar wraz ze swymi doradcami opracował zaskakującą taktykę, którą teraz jego żołnierze wprowadzali w życie. Pancerne szeregi ludzi rozstąpiły się niczym cofające się fale, tworząc dwie osobne kolumny, pomiędzy którymi powstał szpaler szeroki na kilkadziesiąt stóp.
Zastosowanie tego podstępu okazało się niezwykle skuteczne. Ogromna liczba armii zielonoskórych, w połączeniu z ich ogromnym pędem sprawiła, że bestie – raz wpadłszy w szał bitewny – nie były w stanie się zatrzymać. Co prawda, pierwsze linie zawahały się przez moment, niepewne czy powinny skręcić, czy też kontynuować natarcie, jednak napierająca na ich plecy olbrzymia masa cuchnących cielsk uniemożliwiła im jakikolwiek manewr – mogli jednie biec naprzód, wprost pomiędzy dwie ściany zbrojnych.
Mogłoby się wydawać, że kolejne oddziały potworów zorientują się w zastawionej na nie pułapce i rozleją się szerszą ławą, jednak rzeczywistość okazała się niesprzyjająca dla zielonoskórych. Owładnięci żądzą mordu, zaślepieni nienawiścią oraz pchani do przodu impetem tylnych szeregów,  Orkowie, którzy i tak nie należeli do najinteligentniejszych istot, zamienili się w bezmyślną hordę, całkowicie poddaną pierwotnym instynktom. Nie było rzeczy, która mogłaby zawrócić ich z raz obranej drogi.
Niczym woda z przerwanej tamy wylewająca się na wyschnięte koryto, nieprzerwane potoki bestii wdarły się pomiędzy obie połówki armii Midgardu, nie napotykając po drodze na żaden opór ze strony ludzi. Zupełnie jakby nie widzieli swoich przeciwników, Orkowie pędzili przed siebie.
Tymczasem żołnierze stojący po zewnętrznych bokach kolumn, sięgnęli po leżące u swych stóp długie włócznie z żelaznymi grotami, przygotowując się do zemsty na znienawidzonych potworach. Kilkunastostopowe drzewce pochyliły się lekko w stronę przebiegających Orków, jakby w parodii hołdu składanego nieprzyjaciołom. Kolana mężczyzn ugięły się lekko, szukając pewniejszego oparcia na pokrytym świeżą trawą gruncie, a ich oczy zaczęły wypatrywać tych, których wkrótce mieli przebić czubkami grotów.
Przepuszczenie zielonoskórych pomiędzy wojskami nie było ostatnią sztuczką przygotowaną przez Ivara. Po raz kolejny już tego dnia rozległ się zew rogu. Zanim jeszcze przebrzmiały ostatnie echa zawodzącej melodii, powietrzem targnął nowy, znacznie donośniejszy dźwięk. Coś przypominającego zbierającą się burzę pojawiło się na tyłach wojsk Midgardu, a wkrótce później dołączył do tego wrzask tysięcy gardeł, któremu towarzyszyło silne drżenie ziemi, potężniejsze nawet niż to wywoływane przez pędzących Orków.
Zerwał się silniejszy wiatr, który przyniósł na swoich niewidzialnych skrzydłach łopot sztandarów przebijający się przez ogromny obłok kurzu, który skrywał coś ogromnego i groźnego, co z każdą sekundą zbliżało się do tylnego wylotu szpaleru, którym gnali zielonoskórzy. Przeczuwając co się święci, zbrojni wzmocnili uchwyty na drzewcach włóczni i pochylili je jeszcze niżej, tak, aby znajdował się one na wysokości piersi potworów. W końcu, z obłoku kurzawy zaczęły wyłaniać się pojedyncze, tajemnicze sylwetki.
Jako pierwszy, z chmury pyłu wynurzył się kapitan Valgard, wywijający nad głową swym ciemnogranatowym młotem dzierżonym w prawej dłoni. Lewa ręka mężczyzny podtrzymywała ściskany pod pachą drzewiec grubej piki, która wysuwała się do przodu, biegnąc wzdłuż łba czarnego wierzchowca, którego dosiadał wojownik. Tuż za nim, jeden po drugim, wyłaniali się kolejni wojownicy zakuci w pełne zbroje z czarnego żelaza i stali. Nie nosili pancerzy z Księżycowego Metalu, ponieważ główną przewagą ich oddziału miała być waga jeźdźców i koni. Każdy ze zbrojnych miał długą lancę, zakończoną błyszczącym w słońcu grotem, oraz miecz, ściskany w drugiej dłoni lub zawieszony w pochwie u pasa.
Nie tylko ludzie zakuci byli w ciężkie płyty – również wierzchowce nosiły fragmenty pancerzy. Wszystkie, co do jednego, zostały specjalnie na tą okazję wybrane spośród najsilniejszych zwierząt pociągowych, które ustępowały co prawda szybkością swoim mniejszym krewniakom, jednak nadrabiały ten brak większą wytrzymałością. Teraz, ozdobione wilczymi futrami i refleksami promieni słonecznych tańczących w metalowych płytach chroniących ich łby oraz piersi, wierzchowce prezentowały się niezwykle groźnie i majestatycznie. Ich lśniąca od potu sierść unosiła się w rytm miarowych oddechów, a uderzające w ziemię kopyta wzbijały w powietrze grudy błota i fontanny kurzu.
Wyjąc i wrzeszcząc, jeźdźcy skierowali konie w utworzony przez rozdzieloną armię szpaler, wprost na pędzących na złamanie karku Orków. Widząc w końcu przed sobą przeciwników, zielonoskórzy wydali z siebie mrożący krew w żyłach ryk i z nową werwą rzucili się do przodu, nic sobie nie robiąc z nadstawionych grotów, które popychane do przodu siłą mięśni i impetem stali celowały prosto w ich piersi, grożąc niechybną zgubą.
Pomimo iż trakt pomiędzy obiema kolumnami był długi na kilkaset stóp, obie druzgocące fale dopadły do siebie w przeciągu zaledwie kilku sekund – rozległ się ogłuszający huk przypominający tysiące młotów uderzających w ogromne kowadła i dwie armie – ludzka i orcza – przemieszały się niczym spieniona rzeka łącząca się z morzem u kresu swej wędrówki. Łopoczące na wietrze sztandary z wizerunkiem białego wilka wdarły się głęboko pomiędzy szeregi nieprzyjaciół i ruszyły naprzeciw szczerzącym się wizerunkom olbrzymiego dzika. Obie bestie zwarły się w śmiertelnej walce, w której kły i pazury szły o lepsze z zakrzywionymi szablami i twardymi kopytami, a fragmenty rozszarpanej skóry i rozdartych mięśni wylatywały w powietrze w rozbryzgach gorącej posoki. Wszystkiemu zaś towarzyszył przeszywający głos rannych i umierających, w którym trudno było wychwycić różnicę – krzyki mordowanych ludzi nie różniły się zbytnio od ryków zabijanych Orków.
Pierwsze szeregi konnych wdarły się pomiędzy nieprzyjaciół niczym wypuszczona przez łowcę strzała przeszywająca żebra zwierzyny. Stalowe groty lanc wyrywały ogromne dziury w piersiach potworów i, pchane impetem, przechodziły dalej, zabijając kolejne i kolejne bestie. W początkowej fali, zielonoskórzy biegnący na czele hordy zostali dosłownie zmiecieni z powierzchni ziemi. Zostały po nich jedynie rozerwane na strzępy odwłoki i trudne do rozpoznania ochłapy, rozdeptywane pod kopytami wierzchowców, które wkrótce pokryte były posoką do wysokości brzuchów.
Cuchnący berserkerzy nie wydawali się jednak odstraszeni przerażającą skutecznością nowych przeciwników. Wręcz przeciwnie – jakby ciesząc się z wyzwania, bili się pomiędzy sobą o miejsce w czołowych szeregach, chcąc zmierzyć się z równymi sobie wojownikami. Ułatwiało to zbrojnym zadanie – zielonoskórzy praktycznie sami nadziewali się na nadstawione groty. Wkrótce jednak zaczęło stanowić to problem. Obciążone zbyt dużą ilością martwych lub dogorywających ciał, drzewca włóczni pękały lub po prostu wymykały się ze ściskających je dłoni. Nie minęło zatem dużo czasu, a pierwsi jeźdźcy zmuszeni byli dobyć mieczy.
Popędzając konie do ciągłego biegu, zbrojni tratowali, cięli, dźgali i rąbali każdego Orka, który stanął na ich drodze, oczyszczając drogę przed sobą i robiąc miejsce swoim towarzyszom, którzy, korzystając z powstałych w ten sposób wyrw, wdzierali się coraz dalej i dalej w kłębiącą się masę zielonych ciał. Nie trzeba było czekać zbyt długo, aby zobaczyć efekty równie brutalnej szarży. Napotkawszy ciężkozbrojnych, mających za sobą ogromny impet przeciwników, zielonoskórzy zaczęli zwalniać w swoim bezmyślnym galopie, aż w końcu niemal zupełnie się zatrzymali. Nawet napierające od tyłu szeregi nie były w stanie pchnąć zablokowanych przez jeźdźców potworów do przodu.
Nie mogąc posuwać się przed siebie, Orkowie zaczęli w końcu zauważać głębokie linie piechoty, które stały w oczekiwaniu po obu stronach. Widząc w nich okazję do zaspokojenia swojej żądzy krwi, bestie rozproszyły się w nieładzie i ruszyły na boki, wprost na nadstawione włócznie. Tymczasem na tyłach armii zielonoskórych zapanowało poruszenie. Stojące tam bestie zaczynały padać, chwytając się za przeszyte piersi i brzuchy – korzystając z zacieśnienia się linii nieprzyjaciela, łucznicy wznowili ostrzał, odcinając wrogowi jedyną drogę odwrotu. Wzięci w cztery ognie, Orkowie nie mieli dokąd się wycofać i wydawałoby się, że ich los został już przypieczętowany. Wciąż jednak było ich mnóstwo, co w połączeniu z ich wrodzoną siłą i wytrzymałością nie pozwalało Midgardczykom na wczesne świętowanie zwycięstwa.
Tymczasem nacierające na piechotę fale bestii rozbijały się właśnie o najeżoną grotami ścianę pik, zostawiając za sobą setki okaleczonych trupów, które formowały kolejną przeszkodę zagradzającą zielonoskórym drogę do ludzi. Kolejne szturmy ślizgały się i potykały na przesiąkniętej krwią ziemi, co bezwzględnie wykorzystywali piechurzy, zatapiając ostrza mieczy w piersiach i szyjach powalonych wrogów. Tu i ówdzie jednak udawało się Orkom dotrzeć do pierwszych szeregów mężczyzn i wkrótce na poszczególnych odcinkach linii Midgardczków rozgorzała rozpaczliwa walka wręcz.
Dwumetrowe bestie rzucały się ze złośliwym śmiechem na przerażonych ludzi i rozcinały ich w pół potężnymi ciosami zardzewiałych i wyszczerbionych toporów. Odcięte głowy i kończyny wylatywały w powietrze wraz ze strugami krwi, która bluzgała na twarze i zbroje, zamieniając wojowników Ivara w szkarłatne upiory, które z przeraźliwym wrzaskiem atakowały znacznie większych nieprzyjaciół i powalały ich lub same były powalane. Wszędzie tam, gdzie zwarta linia wojów zaczynała drżeć i falować pod uderzeniami orczych ramion, stojący głębiej żołnierze dołączali do walki, przywracając porządek swymi świeżymi siłami.
Największe straty, armia Midgardu ponosiła na czele swoich oddziałów, gdzie walczono przeciwko tylnim odwodom zielonoskórych, składającym się w znacznej mierze z ogromnych, zakutych w pancerze bestii o czarnej niczym noc skórze. Pomimo wsparcia ze strony łuczników, którzy ostrzeliwali gigantów, sytuacja w tej części wojska wydawała się rozpaczliwa – ludzie padali całymi tuzinami pod szerokimi zamachami bestialskich toporów i ciężkich maczug, a noszone przez potwory zbroje, skutecznie chroniły je przed atakami zarówno z powietrza jak i z ziemi.
Widząc zagrożenie, które zawisło nad jego siłami, Ivar, który dotychczas nie brał udziału w walce, czekając z tysiącem ludzi w charakterze posiłków, chwycił w dłoń rękojeść Hugttanda i wzniósłszy go ponad głowę wydał z siebie gromki okrzyk bojowy, podchwycony natychmiast przez jego podwładnych, po czym ruszył biegiem ku zbitej masie potężnych nieprzyjaciół.
Towarzyszący mu ludzie, wszyscy, jak jeden mąż odziani w zbroje z Księżycowego Metalu, posłusznie pobiegli w ślad za swym Herosem, błyskawicznie pokonując dystans dzielący ich od zagrożonego odcinka i wpadając na tyły niczego niespodziewających się Orków. Ciemnogranatowe ostrza opadły, wdzierając się ze zgrzytem dartej stali w grube pancerze zielonoskórych i przebijając skryte pod nimi cielska. Zaskoczone bestie wydawały z siebie upiorne wrzaski bólu i padały na kolana, gdzie natychmiast dobijały je kolejne pchnięcia lub uderzenia. Część z nich zdołała jednak odwrócić się w stronę dźgających je mężczyzn i uderzyć na odlew. Pomimo ochrony zapewnianej przez Księżycowy Metal, niektórzy żołnierze Ivara nie podnosili się już po tych ciosach – ich zbroje nie nosiły śladów wgniecenia ani rozcięcia, jednak ciała noszących je ludzi był pogruchotane i martwe.
Rozciągając swoich wojowników w głęboką na pięciu zbrojnych ławę, Ivar zamknął zielonoskórych pomiędzy obiema kolumnami głównych sił, szaleńczym atakiem zmuszając olbrzymich Orków do wejścia głębiej pomiędzy podzieloną armię.
Nie zważając na niebezpieczeństwo, pogodzony już z losem przeznaczonym mu przez Odyna, chłopak parł na przód, wybierając spośród szeregów nieprzyjaciela największych i najbardziej cuchnących przeciwników. Jego miecz zamienił się w świetlistą smugę otoczoną granatowymi płomieniami, które pełgały po jego lśniącej krawędzi i przeskakiwały na cielska Orków za każdym razem, gdy Hugttand zagłębiał się w mięśnie któregoś z potworów. Nie trudząc się nawet z próbą blokowania ciosów wyprowadzanych przez zielonoskórych, młodzieniec uchylał się przed nimi i, wyskakując za plecami przeciwników,  rozdawał wokół siebie mordercze pchnięcia wyprowadzane oszczędnymi ruchami.
Wszędzie dookoła niego ginęli ludzie. Stojący jeszcze przed chwilą u jego boku mężczyzna, zwijał się właśnie w uścisku olbrzymich łap prawie trzymetrowego giganta, który z sadystycznym wyrazem na bezmyślnej twarzy próbował rozerwać biedaka na strzępy, co też wkrótce mu się udało. Rozległ się obrzydliwy, mlaszczący dźwięk, któremu towarzyszył trzask pękających kości, a po chwili nieszczęśnik już nie żył, podczas gdy obie jego połowy krwawiły obficie, wciąż ściskane przez okrutnego oprawcę. Stwór wydał z siebie rzężący dźwięk, który nieprzyjemnie kojarzył się z trącymi o siebie kamieniami młyńskimi, a który najprawdopodobniej był śmiechem, po czym podniósł tors mężczyzn do pyska i zaczął chłeptać gorącą krew. Spróbował nawet odgryźć kawałek ramienia, jednak napotkawszy opór w postaci nieustępliwego metalu, szybko zrezygnował z owego pomysłu. Zamiast tego, cisnął górną połową swojej zdobyczy w przebiegającego obok wojownika, powalając go na ziemię. Nóg natomiast, chwyciwszy je za prawą kostkę, zaczął używać w charakterze maczugi, którą skosił z nóg kilku kolejnych przeciwników.
Widząc podobne zbeszczeszczenie zwłok swego towarzysza, Ivar poczuł jak przepełnia go chłodna furia. Pomimo, iż od zakrwawionego potwora dzieliło go już kilku nieprzyjaciół, chłopak zupełnie ich zignorował i, przemykając się pod ich morderczymi ciosami, dopadł w kilku susach do bestii i zawył dziko, jakby w hołdzie dla stworzenia, które obrał sobie za sztandar. Mając przed sobą kolejnego rywala, Ork wyszczerzył skrwawione kły i odpowiedział na zew młodzieńca ogłuszającym rykiem, który niósł ze sobą kropelki szkarłatu oraz okropny smród gnijącego mięsa. Już-już brał zamach zakutymi w Księżycowy Metal nogami swojej poprzedniej ofiary, kiedy niegroźny w jego przekonaniu człowieczek, rzucił się nogami do przodu na ziemię, wprawiając swoje ciało w ślizg, ułatwiany dodatkowo przez rozlaną dookoła posokę.
Zdezorientowana bestia zatrzymała się w bezruchu, niepewna jak powinna zareagować. Tępy wyraz jaki zagościł na pysku potwora wkrótce został zastąpiony przez grymas bólu – prześlizgując się pomiędzy nogami zielonoskórego, Ivar wyciągnął do góry swą klingę, rozcinając tym samym podbrzusze przeciwnika. Cuchnąca, lepka krew chlusnęła na twarz młodzieńca, zalewając mu oczy i wciskając się do nosa i ust. Krztusząc się i parskając, chłopak wyhamował swój ślizg wbijając pięty w podłożę i poderwał się na równe nogi, w sam raz, by uchylić się przed zbliżającym się ciosem. Ranny stwór daleki był jeszcze od poddania się – wciąż jeszcze trzymał się prosto i najwyraźniej zamierzał pomścić swoją przelaną krew. Zanim jednak zdążył wziąć kolejny zamach, z jego piersi wynurzył się czubek miecza, który przebił serce olbrzyma, kończąc jego plugawy żywot. Młody heros podziękował skinieniem głowy wojownikowi, który zabił potwora, po czym ponownie rzucił się w wir bitwy.
Mięśnie zaczynały go palić od nieustannych zamachów i dźgnięć, oddech stawał się urywany i ciężki. Każdy kolejny krok wydawał się ogromnym wysiłkiem, a ciążąca mu na piersi zbroja z każdą sekundą ważyła coraz więcej, zupełnie jakby nie była zrobiona z Księżycowego Metalu a z ołowiu. Nie poddawał sie jednak. Zaciskając zęby parł na przód, coraz głębiej i głębiej w szeregi nieprzyjaciela, zostawiając za sobą szlak poznaczony nieruchomymi ciałami zielonoskórych i ziemię zroszoną szkarłatną powodzią, spijaną przez świeżą, wiosenną trawę. Nie obawiał się niczego – zmęczenia, wysiłku, śmierci… Jego oczy widziały już krainę bogów i wiedział, że czeka tam na niego spokój i wytchnienie.
Zachęceni przykładem swojego młodego przywódcy, Midgardczycy szli u jego boku, pilnując, aby nic nie zagroziło jego bezpieczeństwu. Tymczasem odciążone nieco ściany piechoty zaczęły poczynać sobie coraz śmielej – nie poprzestawały już na biernym odpieraniu kolejnych orczych szturmów, a niesione na skrzydłach zwycięstwa, ruszały za wycofującymi się bestiami, zacieśniając szczypce obcęgów, pomiędzy które dostali się zielonoskórzy. Wkrótce armia potworów zamieniła się w stłoczoną masę cielsk, zamykaną po bokach przez groty włóczni, z przodu odciętą przez nacierającą konnicę, a z tyłu szarpaną szaleńczymi atakami Ivara i jego ludzi.
Będąc w tak dużym ścisku, zupełnie nienawykli do takiego sposobu prowadzenia bitew, Orkowie zaczęli robić się niespokojni i nerwowi. Nie bali się – to nie leżało w ich naturze. Przeczuwali jednak swą bliską zagładę i wizja ta wprawiała ich we wściekłość. Nie mogąc wyładować owej furii na nieprzyjaciołach, skierowali ją na najbliższe żywe istoty – swych pobratymców. Rozpoczęły się brutalne pojedynki, początkowo odosobnione, wkrótce jednak, z uwagi na panujący dookoła tłok, coraz więcej i więcej bestii dołączało się do krwawej bójki. Widząc, że zielonoskórzy zwrócili się przeciwko sobie, niemalże całkowicie zapominając o swych prawdziwych nieprzyjaciołach, Midgardczycy wydali z siebie gromki okrzyk radości i z nową werwą rzucili się na przeciwników.
Kapitan Valgard wydobył ze swego rogu wysoki dźwięk, po którym jego jeźdźcy wycofali się ze szpaleru pomiędzy kolumnami piechoty i pomknęli do taboru rozłożonego kilkaset stóp od miejsca bitwy, z którego zabrali nowe lance. Gdy tylko uzupełnili swój rynsztunek, natychmiast powrócili do reszty sił i ponownie rozpędzając konie do pełnej szybkości, po raz drugi uderzyli z druzgocącą skutecznością na walczących pomiędzy sobą Orków, zabijając ogromną ich liczbę. Bitwa wydawała się zbliżać ku końcowi.
***
Ivar odwrócił się zaniepokojony. Coś w ciepłym, wiosennym powietrzu przesyconym zapachem śmierci i strachu przykuło jego uwagę. Coś, co niczym ciemne, burzowe chmury zbierające się nad spokojnym porankiem zasnuło jego umysł aurą grozy i niepewności. Na początku, wydawało mu się, że dźwięk, który słyszy to tętent kopyt szarżującej jazdy Valgarda, szybko jednak uświadomił sobie, że ów tajemniczy łoskot dochodzi zza jego pleców, a nie z przodu, gdzie walczyły oddziały kapitana.  Pełen najgorszych przeczuć, zaryzykował szybkie spojrzenie za siebie. Jego serce stanęło na moment, pochwycone w uścisk lodowatej dłoni strachu.
Zza wszystkich wzniesień wyłaniały się ciemne sylwetki, które wyroiły się na okoliczne wzgórza niczym kolonia mrówek  wywabiona z kopca przez niebezpieczeństwo. Setki tysięcy Orków wylewały się na równinę, niemal w całości zakrywając ją ruchomym dywanem swoich cuchnących ciał. Rozległ się potworny ryk, od którego samo słońce zdawało się przygasnąć w swym niestrudzonym blasku, a po chwili ziemia jęknęła głucho, kiedy zaczęły w nią miarowo uderzać nieprzeliczone pary stóp, rozpędzających się do biegu.
Chłopak z rozpaczą rozejrzał się dookoła. Wszędzie widział piętrzące się trupy ludzi, którzy polegli w walce z mniej liczną hordą zielonoskórych. Przeciwko nadciągającej potędze, armia Midgardu nie miała najmniejszych szans. Jednie, co mogli zrobić, to drogo okupić swoje życia.
Zostawiając walczących pomiędzy sobą Orków ich własnemu losowi, chłopak  zakrzyknął na swoich podwładnych i, zebrawszy ich wokół siebie, wskazał im na zbliżającą się ścianę zielonych cielsk. Po twarzach mężczyzn, wysmarowanych krwią i kurzem, przebiegł cień strachu i zwątpienia. Szybko jednak zastąpił go wyraz ponurej determinacji, kiedy doszli do podobnych wniosków co Ivar. Nie mieli najmniejszego zamiaru się poddawać. Zamiast tego, ruszyli co tchu na czoło wojsk, aby przygotować się do odparcia pierwszego, i zapewne ostatniego, uderzenia.
Zanim jednak zielonoskórzy zdążyli wpaść na oczekujących ich ludzi, wyczulone zmysły Ivara wychwyciły kolejny dźwięk – tym razem przypominał on odległy łopot sztandarów. Odgłos przybierał na sile – stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Wkrótce można już było usłyszeć, że nie był to pojedynczy dźwięk, raczej kilka takich samych, połączonych w jeden, potężniejszy. Zza pleców młodzieńca rozległ się przerażony krzyk tysięcy gardeł. Coś się zbliżało.
Najpierw ukazały się cienie – ciemne kształty sunące po powierzchni równiny, niczym ryby pływające pod taflą wody. Chwilę później, kiedy Ivar nie miał już najmniejszych wątpliwości co widzi, powietrzem targnęły świdrujące, raniące uszy wrzaski. W następnej sekundzie, przed pierwszymi liniami nowej hory Orków rozpętało się piekło.
Opadające pikującym lotem smoki, zalewały armię zielonoskórych potokami płynnego ognia, od którego potwory zamieniały się w kłęby pary. Powietrze wypełniło się smrodem palonego mięsa i potwornym gorącem, które zalewało oczy Midgardczyków strugami słonego potu. Nikt jednak nie zwracał uwagi na ową drobną niedogodność – wszyscy z zapartym tchem przyglądali się zagładzie, jaka rozgrywała się przed nimi. Nieprzyjaciel, który jeszcze kilka sekund temu przybywał, aby odebrać życie oczekującym na niego ludziom, teraz sam stał się zwierzyną, która zwijała się bezsilnie i umierała w obliczu silniejszych od siebie.
Nie wszyscy jednak Orkowie ginęli w pożodze rozpętanej przez jaszczury. Część z nich, wśród których znajdował się wyjątkowo wielki i paskudny osobnik, przedarła się pomiędzy spadającymi z nieba płomieniami i rzuciła się na oniemiałych z wrażenia ludzi. Ich otępiałość nie trwała na szczęście długo. Podniesieni na duchu niespodziewanymi posiłkami, Midgardczycy zacieśnili szyki, gotując się na spotkanie z nieprzyjaciółmi.
Zielonoskórzy wpadli pomiędzy nich wyjąc i wywijając orężem, zabijając, ale i umierając – widząc, jak łatwo giną, ludzie przestali się już ich bać i zaczęli odpłacać najeźdźcom za lata cierpień i niewoli we własnej krainie.
***
Ivar spoglądał w oczy największego z Orków, widząc w nich żądzę mordu i dopełnienie swej obietnicy złożonej Odynowi. Nie tracąc czasu na rozglądanie się dookoła, bez cienia strachu ruszył naprzeciw nowemu zagrożeniu, widząc co, bestia zawyła radośnie, przeczuwając łatwe zwycięstwo.
Spotkali się w połowie drogi. Olbrzymi topór zaciskany w pięści potwora ze świstem pomknął w kierunku głowy chłopaka, próbując rozpłatać go wpół. Bez trudu uchylając się przed potężnym, lecz wolnym atakiem, Ivar skrócił dystans pomiędzy sobą, a Orkiem i doskoczywszy do niego, dźgnął go w odsłonięty brzuch. Nie zdążył jednak pociągnąć ostrza w górę – potężny cios wolnej ręki potwora odrzucił go kilka stóp do tyłu, gdzie upadł ciężko na plecy, próbując złapać oddech, wyduszony z jego płuc przez siłę uderzenia. Czuł, że ma złamane żebra. Każdy rozpaczliwy haust powietrza wywoływał przed oczami młodzieńca iskierki palącego bólu. Wiedząc, że pozostanie w tej pozycji oznacza śmierć, młody heros podniósł się chwiejnie na nogi, zagryzając zęby, aby nie wrzasnąć. Zgięty w pół, rozejrzał się za swoim mieczem, jednak nigdzie nie mógł go dostrzec.
Tknięty nagłym przeczuciem, spojrzał w stronę olbrzymiego Orka, który powolnym krokiem zbliżał się w jego stronę. Rękojeść Hugttanda tkwiła pomiędzy żebrami bestii, spomiędzy których wypływały strugi ciemnej posoki. Przeklinając w myślach swoją głupotę, która kazała mu dźgnąć potwora, chłopak pokuśtykał na spotkanie przeciwnika, zastanawiając się jak wyrwać broń z cielska zielonoskórego. Szybko jednak porzucił pomysł podjęcia próby dokonania tego za życia stwora. Najpierw będzie musiał go zabić.
Rozejrzał się po okolicy. Wszędzie walało się mnóstwo porzuconego oręża. Schylił się ostrożnie, krzywiąc się przy tym z bólu i podniósł stalowy miecz, zbrukany zaschniętą już posoką. Odmówił w duchu krótką modlitwę za nieszczęśnika, który przed nim dzierżył ów oręż, po czym skierował swą uwagę na Orka. Niespodziewanie, potwór wystrzelił naprzód, z szybkością zdawałoby się zbyt dużą, jak na jego rozmiary. Potłuczony młodzieniec zareagował za wolno – olbrzymia łapa chwyciła go wpół, uniosła w górę i ze straszliwą siłą cisnęła nim o ziemię.
Ivar poczuł jak jego kości zamieniają się w drzazgi. Z kącików ust popłynęła mu obficie krew, a płuca zaczęły palić go żywym ogniem, jakby zbyt długo wstrzymywał oddech pod wodą. Całym wysiłkiem woli walczył o zachowanie przytomności, lecz to zadanie wydawało mu się trudniejsze z każdą mijającą sekundą. Coś ciężkiego i cuchnącego spoczęło na jego piersi – zielonoskóra stopa przycisnęła go do ziemi, wyduszając z młodzieńca resztki życia. Zamglony wzrok Ivara po raz ostatni spoczął na wciąż tkwiącej w bestii rękojeści Hugttanda, który zdawał się promieniować wewnętrznym blaskiem.
Ostatnim wysiłkiem, młody heros sięgnął umysłem w kierunku magii drzemiącej w klindze. Otaczająca oręż poświata zrobiła się jaśniejsza, a powietrze dookoła Orka zaczęło drgać i falować. Pojawiła się oślepiająca eksplozja światła, a gdy zaczęła zanikać, po olbrzymim stworze nie było już ani śladu. Ivarowi nie było już jednak dane tego zobaczyć…
Unosił się w absolutnej ciemności. Zniknął ból, smutek i strach. Zniknęły troski i obowiązki. Nic już nie miało znaczenia. Ostatnie fragmenty zapadającej się w mroki świadomości chłopaka wypłynęły na wierzch niczym szczątki okrętu roztrzaskanego o skalisty brzeg, wrzucane na piaszczysty brzeg przez fale przypływu…
Ponownie stał na owej tajemniczej łące, spoglądając w pojedyncze oko Odyna, którego zamyślona twarz świadczyła o podjętej przez boga decyzji.
– Odeślę cię. Pod jednym warunkiem. – Siwobrody starzec zamilkł na moment, aby dać chłopakowi czas na zrozumienie powagi następnych słów. – Midgard potrzebuje herosa. Potrzebuje ciebie. Nie mogę jednak igrać ze śmiercią. – Przez twarz boga przebiegł cień smutku. – Przykro mi Ivarze. Nie wrócę ci utraconego życia. Mogę jednie opóźnić twój los, który został już zdecydowany… Odeślę cię, abyś wspomógł swą krainę w wojnie. Jednak – zwrócił swoje przedwieczne oko w kierunku twarzy młodzieńca – gdy przestaniesz już być potrzebny na ziemi, umrzesz… Czy mimo to, chcesz wrócić?
Milczał przez chwilę, rozmyślając nad wszystkim, przez co przeszedł dla dobra Midgardu. Przebył zbyt długą drogę, by zawracać na jej końcu. Z powagą skinął głową.
– Niech i tak będzie. Odeślij mnie.
Ostatnia nitka wspomnienia została wessana przez gęstniejącą ciemność. Nie bał się – ten mrok był przyjemny i kojący, niczym noc pełna odpoczynku po dniu ciężkiej pracy. Zamknął oczy i pozwolił swojemu duchowi unieść się w Nicość, z której wołał go zew białego wilka oraz głosy rodziców powtarzających jego imię.
„Nadchodzę!”
KONIEC

Tak, wiem, DŁUGO mnie nie było... Ale szczerze mówiąc, nie chciało mi się pisać... Właściwie, to miałem mało wolnego czasu, a jak już miałem, to mi się nie chciało, o, to chyba najbardziej oddaje całość mojej sytuacji ^^ ALE już się ogarnąłem chyba,  bo DAYMN, ale mi dobrze było, jak pisałem ten rozdział ^^ Wraca frajda pisania :) Tak BTW to mam już zalążki nowego opowiadania, ale do tego to chyba założę nowy blog... Ten wciąż będzie działał, bo mam przecież jeszcze swoich Marines, Primarchów, i bitwy ( których nie porzucę, mimo iż czyta je jedna osoba :D) Ale to nie dziś i nie jutro :P Najwcześniej w święta, jak skończę się obżerać i lenić ^^ Tak przed sesją, bo kto mi zabroni? :D Iii, no, enjoy zakończenie mojego najdłuższego jak dotąd opka! :P Isthmus je przebije o drugie tyle, z tego co widzę, ale póki co, jest co celebrować ^^


3 komentarze:

  1. Jaka szkoda, że wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć :((((((

    Skoro to ostatni roz. to trochę się rozpiszę. Na początek sam finał:
    Z początku sądziłem, że Ivar powróci jako duch, podobnie jak Sigmund, miałem też nadzieję, że odbędzie się jakaś ostateczna walka z demonem, na przykład w zaświatach. Ale nawet bez tego walka była ekstra. Najpierw ludzie, za pomocą sprytu pokonali pierwszą falę orków, a potem smoki wybił resztę. Było to o tyle dobrze pomyślane, że ludzie dali radę pokonać o własnych siłach przynajmniej pierwszą falę - pokazali, że potrafią się obronić przed siłami zła bez pomocy magii, czy smoków. Później druga fala dała dobry pretekst na pojawienie się smoków :D Ciekawi mnie ile jeszcze zostało księżycowego metalu? Jeżeli będą go cały czas wydobywać, to prędzej czy później go zabraknie. I ciekawe kto po śmierci Ivara dostanie jego miecz? Pewnie pójdzie na Allegro :P

    A teraz wrażenia ogólne:
    Zadziwiająco nie przeszkadzały mi bogate opisy tryskającej krwi, siekania się na kawałki oraz ogólnopowszechnej śmierci. Zwykle nie gustuję w tego typu narracji, ale tu mi nie przeszkadzała. Również śmierć głównego bohatera (chociaż zwykle liczę na to, że ów przeżyje) była zrobiona dobrze, nie na siłę i wydawała się być na miejscu. Cały czas było napięcie i swego rodzaju atmosfera końca świata i żadnej gwarancji, że wszystko skończy się dobrze ;). Szkoda tylko, że nie było jakiejś ciekawej kobiecej postaci - no ale to są moje osobiste preferencje^^

    Wojna o Midgard wydaje się tak długa, że spokojnie mogłaby być książką. Jeżeli kiedyś założysz nowego bloga z nowym opowiadaniem, to koniecznie mnie powiadom! To w takim razie życzę miłego odpoczynku...
    ...i żebyś nadrobił u mnie zaległości LOL

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sigmund powrócił jako duch, ponieważ związał za pomocą magii swoją duszę z materialnym przedmiotem :) Nie chciałem się też za bardzo powtarzać :P No i Ivar zrobiłby się zbyt OP, że tak powiem, przez co cała atmosfera ostatniej bitw byłaby trochę zepsuta przez jego nieśmiertelność, przynajmniej w moim odczuciu :P
      Co do walki w zaświatach, to przyznaję, pomysł jest fajny, jednak podejrzewam, że wtedy bym musiał jakoś wytłumaczyć, dlaczego Odyn, bóg, nie pomaga chłopakowi ^^
      Ale cieszę się, że walka podobała Ci sie mimo to :P
      Właściwie to nie chciałem wprowadzać nawet i tych smoków, zrobić to zwycięstwo całkowicie "ludzkie"... Ale potem stwierdziłem, że w końcu smoki i ludzie będą musieli jakoś wspólnie egzystować w Midgardzie, więc pasowałoby, żeby żyli we względnym pokoju. A cóż lepiej ustanawia pokój, niż wspólny wróg? :D
      Wiesz, ów statek, z którego wraku pochodzą fragmenty metalu, opisałem jako mając 2 km długości, więc prawdopodobnie, po zrobieniu 4 tysięcy pancerzy i sporej ilości mieczy, Zostało go jeszcze dość sporo :P Ale tak, prędzej cz później się skończy ^^ Chociaż zbroje i miecze przetrwają pokolenia, ponieważ materiał ten jest niezwykle wytrzymały więc... :) A miecz Ivara, wg mnie, uległ zniszczeniu, pochłonięty przez ostateczny wybuch magii.
      Uwielbiam tryskającą krew i rozprute brzuchy ^^ Oczywiście, w książkach :D Zawsze mi mało takowych scen, więc sam może i czasami nawet przesadzam w brutalności starć :P
      Postać kobieca będzie w tym nowym opowiadaniu, myślę, że będzie nawet bardziej niż ciekawa :D Tu po prostu nie było za bardzo jak wcisnąć :P
      Ok, napiszę notkę na tm blogu i podstawię link ^^ Ale to jak mówię - w święta :)
      Tak, wiem, że mam zaległości ^^ W czwartek będę w domu już o 11, wiec na pewno zajrzę, skoro już na dobre wróciłem na blogspota :D

      Usuń
  2. Hej.
    Zabierałam się trzy razy za ten rozdział, chciałam jak najdłużej odwlec moment pożegnania z Ivarem. Całość jest dobra, ba bardzo dobra. Sam finalny rozdział jest majstersztykiem sam w sobie. Szkoda, że to już koniec.
    Czekam na moich marines, nawet jeżeli miałbyś je pisać tylko dla mnie.
    I trzymam za słowo, że o nowym blogu dasz notkę.
    Pozdrawiam. Ada.

    OdpowiedzUsuń