Zima
nadeszła jak zwykle gwałtownie i niespodziewanie – jednego dnia promienie
słoneczne pieściły swoimi ciepłymi mackami wysuszoną ziemię, a następnego ranka
zadymka śnieżna ograniczała widoczność do kilku zaledwie kroków, grożąc
zgubieniem się nawet pomiędzy bezpiecznymi, zdawałoby się, zabudowaniami
wioski. Ryczące orkany uderzały wściekle w drewniane ściany chat, wciskając się
przez każdą szczelinę i dmąc swym lodowatym oddechem w twarze kulących się
przed niewielkimi ogniskami ludzi.
Trakty
łączące rozsypane po całej krainie osady stały się nieprzejezdne, co można było
postrzegać zarówno jako przekleństwo, jak i dar z niebios – grube warstwy
śnieżnego puchu uniemożliwiały realizowanie planów opracowanych przez młodego
Herosa, ale hamowały także ruchy orczych hord, dając tym samym ludziom czas
niezbędny do przygotowania się do wojny; nikt nie próżnował.
Gdy
pogoda nieco się ustabilizowała, niewielkie grupki ochotników wyruszały we
wszystkich możliwych kierunkach w poszukiwaniu wciąż żywych – i co ważniejsze,
gotowych do walki – mieszkańców Midgardu. Niektórzy z owych śmiałków gubili
drogę, zaskoczeni przez nagłą burzę śnieżną lub padali ofiarą zdziczałych
wilków krążących zawsze wokół samotnych wędrowców przekraczających ich
terytorium… Części jednak udało się dotrzeć do ciągle broniących się fortów lub
niewielkich osad, w których rozgłaszali niezwykłe wieści o zaledwie
szesnastoletnim młodzieńcu, który stawiwszy czoła stojącemu za całym złem
przelewającym się przez krainę demonem, wygnał bestię z powrotem do Otchłani,
samemu wychodząc z owego starcia bez najmniejszego zadrapania.
Były
to oczywiście przesadne, okraszone wyssanymi z palca szczegółami historie,
jednak miały one zadziwiający wpływ na Midgardczyków, którzy umocnieni na duchu
heroicznym przykładem Ivara Zabójcy Demonów, rzucali się w wir przygotowań,
dokładając swoją cegiełkę do wciąż rosnącej w siłę grupy. Każda kolejna wioska
rozsyłała wici coraz dalej i dalej, aż w końcu dotarły one niemalże do każdego
większego skupiska ludzi, wszędzie spotykając się z jednogłośnym odzewem – wojna.
Całe
połacie puszczy pustoszały pod uderzeniami żelaznych siekier, a stukot rąbanego
drewna nie milkł od rana do późnych godzin wieczornych. Prawdziwe armie drwali
pracowały bez chwili wytchnienia, chcąc jak najlepiej wykorzystać podarowany im
przez bogów czas na przygotowania.
Jednocześnie
do niewielkiej, położonej na północnych rubieżach wioski, w której, jak głosiła
plotka Zabójca Demonów spędził wiele dni ze swymi towarzyszami – Runolfem i
Sigmundem – ściągali ze wszystkich stron kowale i płatnerze, aby
dostąpić zaszczytu obróbki Księżycowego Metalu.
Osada ta, w
krótkim czasie stała się ośrodkiem całej krainy, bijącym sercem wszystkich
ludzi, pompującym w ich żyły wolę walki i pragnienie odzyskania utraconej
wolności. Kto mógł, pomimo niesprzyjających warunków pogodowych, podejmował
trud podróży do tego świętego już niemalże miejsca i ofiarowywał swoją pomoc w
wykuwaniu pancerzy i mieczy.
Wkrótce, niebo
nad położonym w głębokiej puszczy skupiskiem chat zasnuło się obłokami gęstego,
sosnowego dymu, którego kłęby biły z olbrzymich palenisk wystających ze
śnieżnych zasp niczym ogromne kretowiska.
Bryła za
bryłą, kolejne fragmenty ciemnogranatowego metalu przetapiane były na grube,
solidne płyty, z których następnie formowano napierśniki i inne elementy zbroi.
Część surowca przeznaczana była na produkcję oręża, głównie półtoraręcznych mieczy,
będących wiernymi kopiami noszonego przez Zabójcę Demonów Hugttanda. Jednymi
wyjątkami od tej reguły była para lekkich toporków i potężny bojowy młot,
stworzone na specjalną prośbę dwójki mężczyzn, pochodzących z niewielkiego
zamku i podobno mających spore doświadczenie w walce z zielonoskórymi.
Tymczasem w
innych osadach zajmowano się innymi, równie ważnymi dla powodzenia kampanii,
sprawami. Ze ściętych pni młodych drzewek, odpowiednio poinstruowani przez
wysłanników Ivara mężczyźni, strugali piki i kopie, a ze specjalnie
przygotowanych gałęzi robiono długie łuki. Aby pozyskać odpowiednią ilość
ścięgien, niezbędnych do wyrobu cięciw, urządzano ogromne polowania na jelenie,
łosie i wilki, które znacznie przetrzebiły ogromne puszcze ze zwierzyny. Nawet
kobiety i dzieci miały swój wkład w przygotowania, pracując całymi dniami nad
produkcją strzał.
Był też inne,
mniej zrozumiałe dla Midgardczyków rozkazy, ale i je wypełniali co do joty w
przekonaniu, iż nie należy kwestionować słów Zabójcy Demonów, który, według
krążących już wokół jego postaci legend, miał okazję rozmawiać z samym Odynem.
Cała kraina wrzała, a wisząca w powietrzu atmosfera ciężka była od oczekiwania.
Wszystko co żywe wyczuwało owe osobliwe napięcie, które unosiło się nad
przykrytą puchową kołderką ziemią niczym złowieszczy cień. Już wkrótce miały
rozstrzygnąć się losy krainy.
***
Rozciągająca
się przed oczami Ivara wyżyna poznaczona była wysokimi kopcami wzgórz i
pagórków, które tworzyły istny labirynt węższych i szerszych przesmyków, będących
wręcz idealnym tłem do rozegrania ułożonego przez chłopaka planu. Maszerująca
na nich horda Orków nie będzie mogła rzucić się na ich siły szeroką ławą, co
znacznie ułatwi prowadzenie bitwy. Zielonoskórzy będą musieli zmniejszyć liczbę
kroczących koło siebie wojowników, a przez to zagęścić swoje szeregi, co
dodatkowo narazi ich na ostrzał z łuków.
Usłyszawszy za
sobą czyjeś kroki, chłopak odwrócił się, by spojrzeć w oczy kapitanowi
Valgardowi. Mężczyzna zbliżał się do niego szybkim, miarowym, jak na żołnierza
przystało, krokiem. Zwisający u jego pasa młot, pobłyskiwał wesoło w mocnych
promieniach wiosennego słońca, jakby ciesząc się z nadchodzącego chrztu
bojowego.
– Zabójco
Demonów… – Twarz ozdobiona opadającymi w kierunku kącików ust wąsami wyrażała
ogromny szacunek, który mógł dziwić, zwłaszcza, iż chłopak był przynajmniej dwa
razy młodszy od kapitana. – Przybyli zwiadowcy… Zgnileńce są już niedaleko.
Powinniśmy podjąć odpowiednie kroki.
„Zgnileńcami”
nazywano wśród nowo sformowanej armii Midgardu Orków, ze względu na kolor ich
skóry oraz nieprzyjemny zapach jaki wydzielali. Popularnym żartem wśród
żołnierzy było zakładanie się, co zabije pierwsze – toporna broń potworów, czy
ich smród? Może i nie był to humor najwyższych lotów, jednak podobne kpiny
pozwalały wojownikom, z których znaczna część nigdy wcześniej nie uczestniczyła
w prawdziwej walce, oswoić się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. O wiele
łatwiej zaszarżować na obiekt żartów niż strachu. Wykrzywiona gniewem,
szczerząca pożółkłe kły i łypiąca szkarłatnymi oczami twarz zielonoskórego
wyglądała o wiele mnie przerażająco, gdy poprzedniego dnia człowiek wymieniał
się anegdotami na temat jej podobieństwa do wieprza.
– Wiesz co
masz robić, kapitanie…
Mężczyzna
pokłonił się nisko i bez słowa ruszył do swoich obowiązków. To samo zrobił
Ivar.
Ostrożnie, aby
się nie przewrócić, zaczął schodzić w dół stromego pagórka, z którego
obserwował okolice, próbując utrwalić sobie jej topografię w pamięci. Doskonale
zdawał sobie sprawę z tego, iż w ogniu bitwy znajomość terenu to podstawa. Nie
miał najmniejszego zamiaru popełniać jakiegoś głupiego błędu, mogącego
kosztować życie jego podwładnych.
Wciąż nie mógł
się przyzwyczaić do wydźwięku tego słowa, nawet jeśli wypowiadał je jedynie w myślach. Zaledwie kilka miesięcy temu był
zwykłym, żyjącym w jaskiniach Astarothu chłopcem, przygotowującym się do swojej
pierwszej bitwy, a teraz? Podniósł wzrok i obrzucił uważnym spojrzeniem długie
szeregi odzianych w ciemnogranatowe zbroje mężczyzn.
Według
przeprowadzonych przez Valgarda rachunków, liczebność armii Midgardu wynosiła
trzysta pięćdziesiąt tysięcy wojowników. Dziesiątki kowali pracowało przez całą
zimę nad wyprodukowaniem jak największej ilości pancerzy, jednak nawet pomimo
ich niestrudzonych wysiłków, nie zdołali wykuć zbroi dla każdego. Obróbka
Księżycowego Metalu była niezwykle czasochłonna i w rezultacie, jedynie trzy
pierwsze szeregi, złożone z około czterech tysięcy mężów, miały na sobie
rynsztunek z owego surowca. Reszta zadowoliła się tradycyjną stalą, lub nawet
utwardzoną skórą.
Mieczy również
nie starczyło dla każdego, choć było ich czterokrotnie więcej niż pancerzy.
Nikt jednak nie zgłaszał sprzeciwu – wszyscy z utęsknieniem oczekiwali na
decydujące starcie z zielonoskórymi i ostateczne pozbycie się zagrożenia z ich
strony, nieważne, czy dany wojownik dzierżył ciemnogranatowy, czy żelazny oręż
– byli zjednoczeni w jednym, wspólnym celu – wyzwolić Midgard.,
Przed głównym
trzonem armii złożonym z ciężkozbrojnych huskarlów, przykucnęło kilka szeregów
odzianych w lekkie, elastyczne skóry strzelców. W sękatych, silnych dłoniach,
ściskali oni potężne łuki z naciągniętymi cięciwami, a zza ich ramion wystawały
pierzaste lotki strzał, których cały kołczan otrzymał każdy z nich. Stojące w
oddali wozy wyładowane były tysiącami zapasowych pocisków, czekających tylko,
by znaleźć sobie drogę do gardła przeciwników.
Blask bijący od zgromadzonych w jednym miejscu
setek tysięcy ostrzy był oślepiający i chłopak musiał przymrużyć nieco oczy, by
móc dokładnie przyjrzeć się zwróconym ku sobie twarzom. Szukał w ich morzu
jakiś oznak wahania lub strachu, jednak twarde oblicza wojów wyrażały jedynie
gotowość. Gdy żołnierze ujrzeli go wyłaniającego się zza wzniesienia, wznieśli
gromki okrzyk, od którego zadrżała ziemia.
Ivar
uśmiechnął się nieco nerwowo, niepewny co powinien powiedzieć wyraźnie
oczekującym na jego słowa ludziom. Mimowolnie sięgnął ręką w kierunku
napierśnika, wciąż noszącego ślady potwornych pazurów demona, które odebrały mu
życie. Pomyślał o swoim długu wobec Odyna i poczuł, jak serce zamienia mu się w
bryłę lodu. Dziś będzie musiał go spłacić. Odczekał chwilę, czekając aż
ucichnie echo ryku setek tysięcy gardeł. Tym sposobem dał sobie nieco więcej
czasu na próbę opanowania głosu. Nie chciał, by jego podwładni wyczuli jak
bardzo jest zdenerwowany. Odchrząknął głośno i splunął pod nogi na szczęście.
Kilkaset mężczyzn natychmiast podążyło za jego przykładem.
– Ktoś kiedyś
powiedział mi – ku swej ogromnej radości, Ivar przekonał się, że jego głos jest
czysty i pewny. – Że ludzkość skazana jest na zagładę. – Nikt nie śmiał mu
przerywać, chociaż chłopak z łatwością mógł dostrzec wyraz niemego protestu,
odciśnięty na twarzach wielu wojowników. – Był nawet taki czas, kiedy sam w to
wierzyłem.
Zrobił
efektowną pauzę, w czasie której przetoczył spojrzeniem po obliczach stojących
przed nim mężczyzn. Każdy, na kim
spoczęły jego błękitne niczym górski lodowiec oczy, prostował się dumnie, jakby
nabierając jeszcze większej odwagi i jeszcze większej determinacji. Wydawało
się, że żołnierze nie mogą się doczekać rozkazu wyruszenia do boju. „Już
wkrótce”, pomyślał chłopak.
– Czas
pokazał, że nawet zabójca Demonów może się mylić… Patrzę dzisiaj na was i widzę
przyszłość. Widzę nadzieję na lepsze jutro… Widzę wolę walki i pragnienie
wolności… Nie jesteśmy skazani na zagładę!
Odpowiedział
mu radosny ryk, z którego nie dało się wprawdzie wyłowić żadnego słowa, jednak
z łatwością można było wyczytać z niego wszystkie uczucia, o których wspominał
chłopak. Ivar podniósł obie ręce do góry, uciszając wszystkich.
– Znam jednak kogoś, komu naprawdę ona grozi…
Być może słyszeliście, że idą na nas Orkowie?
Chóralny
śmiech i żartobliwe okrzyki niedowierzania zmieszały się z sykiem wyszarpywanej
z pochew broni
***
Zielonoskórzy
zaczęli wylewać się z wąskiej gardzieli przesmyku niczym cuchnąca fala,
kotłująca się i niszcząca wszystko, co napotka na swojej drodze. Hordy
wrzeszczących wojowników odzianych w byle jak dopasowane pancerze, często o
wiele za małe, bądź pokryte skorupą rdzy lub zakrzepłej krwi, maszerowały
miarowo wprost na czekających naprzeciw ludzi. Oręż potworów niewiele się
różnił od tego, który Ivar jak dotąd widywał w posiadaniu bestii. Cały
rynsztunek Orków wyglądał jakby został zdarty z zabitych przez nich ludzi, a
później przekuty za pomocą uderzeń ogromnych pięści. Jednak pomimo pozornej
śmieszności, zielonoskórzy wciąż byli groźnymi przeciwnikami. Sama ich liczba,
która niemalże dorównywała liczebności armii Midgardczków wystarczyłaby, żeby
wlać przerażenie i niepewność w serca nawet najtwardszych z wojowników.
Bijący od
setek tysięcy brudnych ciał odór zestarzałego potu i innych, o wiele bardziej
obrzydliwych wydzielin, zapierał dech w piersi, a ogłuszający ryk wydawał się
wprawiać w drżenie samo powietrze. Stojący kilkanaście kroków przed pierwszym
szeregiem łuczników, Ivar spokojnie obserwował przetaczającą się falę
olbrzymich bestii, od których ciężaru wibrowała ziemia pod jego stopami.
Orkowie nie wydawali się przejmować taktyką – jedyną namiastką dyscypliny,
którą udało się wbić dowódcom zielonoskórych do zakutych łbów swoich
podwładnych, była szarża w zbitej formacji. Dzięki temu, atak potworów nabierał
siły schodzącej lawiny i gdyby chłopak bezczynnie stał i czekał na napastników,
jego wojska zostałyby starte na proch pod ciężarem napierającej armii.
Wyjące hordy
składały się głównie z potężnie zbudowanych, ponad dwumetrowych bestii,
poubieranych w byle jak przymocowane do ciała fragmenty zbroi, poszarpane
skóry, bądź, w niektórych przypadkach, zupełnie nagich. W ich oczach płonęła
nienawiść, ale i bitewna gorączka.
Od blisko
pięćdziesięciu lat napotykali jedynie niewielki, krótkotrwały opór ze strony
ludzi, który zresztą bezlitośnie miażdżyli za pomocą prymitywnej siły oraz
brutalności. Stworzeni w jednym, konkretnym celu, – by zabijać – Orkowie łatwo
znudzili się biernym oporem stawianym przez mieszkańców Midgardu, nic więc
dziwnego, że mając oto przed sobą sporą liczbę prawdziwych, uzbrojonych
wojowników, poczuli nagły przypływ żądzy krwi. Fakt, że odziani w lśniące
pancerze mężczyźni nie uciekali przed nimi, podniecał ich dodatkowo obietnicą
wyrównanej walki i zapowiedzią wartych uśmiercenia przeciwników.
Co kilkanaście
kroków, ponad głowy zielonej nawały ciał, wystawały potężne sylwetki ogromnych
Orków, do których pleców przymocowane były drewniane stelaże z rozpiętymi
pomiędzy nimi sztandarami zrobionymi z niezwykle brudnego, wyglądającego na
ludzką skórę materiału. Topornie wymalowana, widniała na nich podobizna
włochatego dzika o długich, zakrzywionych kłach.
Chorążowie
zielonoskórych byli przeważnie lepiej wyposażeni od szeregowych wojowników.
Ochraniające ich fragmenty pancerzy były lepiej dopasowane i znajdowały się w o
wiele lepszym stanie. Zdecydowana większość z nich została na stałe przytwierdzona
do ciał gigantów za pomocą stalowych gwoździ przechodzących przez węźlaste
mięśnie i zakotwiczone w twardych kościach potworów. W dłoniach ciemnoskórych
Orków spoczywały trzonki toporów dorównujących rozmiarami ich mniejszym
pobratymcom. Ostrza berdyszów płonęły refleksami słońca, które ugasić mogła
jednie krew nieprzyjaciół.
Ivar spokojnie
podniósł do góry Hugttand, dając tym samym znak do postawienia jego własnej
chorągwi – wielkiego, białego wilka szczerzącego kły na tle ciemnej ściany
lasu. Gdzieś zza pleców doszedł go dźwięk rogu myśliwskiego, a po chwili
usłyszał charakterystyczny łopot płótna targanego podmuchami wiatru. Odgłos ten
nieodłącznie kojarzył się chłopakowi z Skjeal i jej zdradą… Wciąż nie mógł
pojąć dlaczego smoczyca postanowiła przyłączyć się do Mrocznego, a tym
bardziej, zdecydowawszy już o tym – przeprosiła go za ów postępek… Podejrzewał,
że nie zrobiła tego z własnej woli… Być może demon zagroził jej pisklęciu, tak
samo, jak wcześniej zrobił to młodzieniec…
Miał teraz
jednak inne rzeczy na głowie. Machnął ściskaną w dłoni bronią w kierunku
atakujących, ponownie budząc tym odezwę ze strony stojących kilka kroków za nim
trębaczy, którzy tym razem zagrali dwa urywane sygnały.
Słysząc ów
ustalony wcześniej znak, kapitanowie poszczególnych oddziałów łuczników
wystąpili przed swoje jednostki i, dając tym samym przykład podwładnym, wbili w
ziemię pod swoimi stopami garść strzał. Po chwili w powietrzu rozległ się
stukot setek na raz wydobywanych pocisków.
Zielonoskórzy
byli coraz bliżej – przebiegli już niemalże połowę dystansu dzielącego ich od
ludzkiej armii, a towarzyszący ich szarży ryk potężniał z każdą mijającą
sekundą.
– Naciągnąć!
Wszyscy, jak
jeden mąż, strzelcy przyłożyli rowkowane końcówki strzał do cięciw i, ściskając
giętkie, zwierzęce ścięgna kciukiem, palcem wskazującym oraz środkowym, zaczęli
przyciągać je ku sobie, do momentu, gdy dotknęły one ich policzków. Stopy
łuczników rozstawione były w lekkim rozkroku, dającym twarde oparcie, a ich
wygięte delikatnie plecy drżały nieznacznie od wysiłku związanego przytrzymywaniem
cięciwy. W ciepłym, wiosennym popołudniu, po czołach mężczyzn spływały
niewielkie kropelki potu. Orkowie przebyli połowę drogi od gardzieli przesmyku.
– Puścić!
Wymieszane ze
sobą rozkaz kapitanów utonęły w brzęku wylatujących pocisków, które ostrym
łukiem wbiły się w powietrze i poszybowały w kierunku pierwszych szeregów
atakujących. Było ich tak wiele, że wydawało się, iż nagle nastała noc…
Szarżujący pod ich czarnymi skrzydłami zielonoskórzy, jedynie przyspieszyli
biegu, w ogóle nie zadając sobie trudu zasłonięcia się czymś przed opadającą na
nich śmiercią.
Chmara strzał
niemalże jednocześnie sięgnęła celu. Niektóre z nich odbijały się nieszkodliwie
od prymitywnych pancerzy Orków, zwłaszcza, jeśli trafiły w grube, żelazne płyty
chroniące chorążych bestii, większość jednak znalazła drogę pomiędzy
fragmentami rynsztunku i zagłębiła się w twarde, zielone ciała. Pierwsze linie
potworów zadrżały i upadły z głuchym jękiem. Pociski przebijały na wylot gardła,
posyłając dookoła strugi krwi tryskającej z rozerwanych tętnic, podczas gdy
ranni umierali topiąc się przy tym we własnych, życiodajnych niegdyś płynach.
Pierzaste
lotki aż po końcówki wchodziły w szkarłatne ślepia, a metalowe groty druzgotały
czaszki, wynurzając się po drugiej stronie głowy ze strzępkami szarej breji
wciąż przyczepionymi do postrzępionych krawędzi. Niektóre z drzewców opadały
niżej i, przeszywszy grube jak konary młodych dębów mięśnie nóg biegnących
potworów, powalały na ziemie wyjących wojowników, skazując ich na straszliwą
śmierć pod stopami bezlitosnych towarzyszy, którzy, nie bacząc na swych rannych
druhów, parli do przodu zamieniając ich leżące ciała w bezkształtną bryłę
stratowanego mięsa i potrzaskanych kości.
Nie czekając
na rozkazy, łucznicy sięgnęli po kolejne strzały i już po chwili niebo zasnuła
kolejna fala pocisków, na których pierzastych lotkach przycupnęła Śmierć,
szczerząca swe pożółkłe zębiska w niemym grymasie odwiecznej żądzy krwi i
zagłady. Jakby kierowane jej szkieletową dłonią, groty wryły sie pomiędzy
szarżujących zielonoskórych, powalając ich kolejne setki. Towarzyszący temu
obrzydliwy, mlaszczący dźwięk pękającej skóry niemal całkowicie ginął w
upiornych wrzaskach ocalałych bestii, które, nie przejmując się stratami,
nacierały wciąż naprzód spragnione zanurzenia kłów w ludzkim mięsie.
Niesieni na
skrzydłach bitewnego szału, niektórzy Orkowie ciskali swym prymitywnym orężem w
nieruchome wciąż szeregi ludzi. Popychane ogromną siłą krwiożerczych potworów
tasaki, miecze i inne narzędzia zagłady, morderczymi łukami pomknęły w kierunku
sięgających właśnie po kolejne strzały łuczników i, zanim zdążyli oni spostrzec
zbliżające się niebezpieczeństwo, uderzyły w nich, zbierając straszliwe żniwo.
Mężczyźni wypuszczali z pogruchotanych dłoni bezużyteczne już odłamki
zniszczonych łuków i chwytali się za szerokie rany ziejące w piersiach oraz
brzuchach. Niektórzy ginęli na miejscu z rozłupanymi czaszkami. Ich śmierć
została jednak pomszczona – za każdego zabitego człowieka, dwie pierwsze salwy
powaliły czterech zielonoskórych.
Gdy Orkowie
znaleźli się już w odległości kilkudziesięciu stóp od wysuniętych linii
łuczników, odziani w lekkie skóry strzelcy rozproszyli się na wszystkie strony,
robiąc miejsce zbrojnej piechocie, która stała za ich plecami. Widząc, że ich
zwierzyna ucieka, czerwonookie bestie zawyły potępieńczo, przeczuwając bliskie
zwycięstwo i przyspieszyły biegu, chcąc jak najszybciej zanurzyć swoje ostrza w
ciałach nieprzyjaciół. Ci zielonoskórzy, którzy cisnęli swym orężem, napinali
teraz potężne mięśnie, szykując się do walki wręcz. Starcie wydawało się
nieuniknione i straszliwe w skutkach – impet galopujących Orków nie mógł zostać
zatrzymany przez stojących w miejscu ludzi.
Jednak zanim
pierwsze szeregi potworów zdążyły wpaść na swe upatrzone już ofiary i wydrzeć z
nich życie, coś dziwnego zaczęło się dziać w armii Midgardczków. Ponad
barbarzyński ryk wydobywający się z gardeł bestii wzniósł się czysty i
melodyjny dźwięk rogów wojennych. Czekający na ów sygnał wojownicy czym
prędzej, niczym doskonale współpracujący mechanizm, rzucili się do wypełniania
swoich rozkazów.
Zamiast
przyjąć na siebie frontalne natarcie Orków, które z pewnością zakończyłoby się
dla jego wojska fatalnie, Ivar wraz ze swymi doradcami opracował zaskakującą
taktykę, którą teraz jego żołnierze wprowadzali w życie. Pancerne szeregi ludzi
rozstąpiły się niczym cofające się fale, tworząc dwie osobne kolumny, pomiędzy
którymi powstał szpaler szeroki na kilkadziesiąt stóp.
Zastosowanie
tego podstępu okazało się niezwykle skuteczne. Ogromna liczba armii
zielonoskórych, w połączeniu z ich ogromnym pędem sprawiła, że bestie – raz wpadłszy
w szał bitewny – nie były w stanie się zatrzymać. Co prawda, pierwsze linie
zawahały się przez moment, niepewne czy powinny skręcić, czy też kontynuować
natarcie, jednak napierająca na ich plecy olbrzymia masa cuchnących cielsk
uniemożliwiła im jakikolwiek manewr – mogli jednie biec naprzód, wprost
pomiędzy dwie ściany zbrojnych.
Mogłoby się
wydawać, że kolejne oddziały potworów zorientują się w zastawionej na nie
pułapce i rozleją się szerszą ławą, jednak rzeczywistość okazała się
niesprzyjająca dla zielonoskórych. Owładnięci żądzą mordu, zaślepieni
nienawiścią oraz pchani do przodu impetem tylnych szeregów, Orkowie, którzy i tak nie należeli do
najinteligentniejszych istot, zamienili się w bezmyślną hordę, całkowicie
poddaną pierwotnym instynktom. Nie było rzeczy, która mogłaby zawrócić ich z
raz obranej drogi.
Niczym woda z
przerwanej tamy wylewająca się na wyschnięte koryto, nieprzerwane potoki bestii
wdarły się pomiędzy obie połówki armii Midgardu, nie napotykając po drodze na
żaden opór ze strony ludzi. Zupełnie jakby nie widzieli swoich przeciwników,
Orkowie pędzili przed siebie.
Tymczasem
żołnierze stojący po zewnętrznych bokach kolumn, sięgnęli po leżące u swych
stóp długie włócznie z żelaznymi grotami, przygotowując się do zemsty na
znienawidzonych potworach. Kilkunastostopowe drzewce pochyliły się lekko w
stronę przebiegających Orków, jakby w parodii hołdu składanego nieprzyjaciołom.
Kolana mężczyzn ugięły się lekko, szukając pewniejszego oparcia na pokrytym
świeżą trawą gruncie, a ich oczy zaczęły wypatrywać tych, których wkrótce mieli
przebić czubkami grotów.
Przepuszczenie
zielonoskórych pomiędzy wojskami nie było ostatnią sztuczką przygotowaną przez
Ivara. Po raz kolejny już tego dnia rozległ się zew rogu. Zanim jeszcze
przebrzmiały ostatnie echa zawodzącej melodii, powietrzem targnął nowy,
znacznie donośniejszy dźwięk. Coś przypominającego zbierającą się burzę
pojawiło się na tyłach wojsk Midgardu, a wkrótce później dołączył do tego
wrzask tysięcy gardeł, któremu towarzyszyło silne drżenie ziemi, potężniejsze
nawet niż to wywoływane przez pędzących Orków.
Zerwał się
silniejszy wiatr, który przyniósł na swoich niewidzialnych skrzydłach łopot
sztandarów przebijający się przez ogromny obłok kurzu, który skrywał coś
ogromnego i groźnego, co z każdą sekundą zbliżało się do tylnego wylotu
szpaleru, którym gnali zielonoskórzy. Przeczuwając co się święci, zbrojni
wzmocnili uchwyty na drzewcach włóczni i pochylili je jeszcze niżej, tak, aby
znajdował się one na wysokości piersi potworów. W końcu, z obłoku kurzawy
zaczęły wyłaniać się pojedyncze, tajemnicze sylwetki.
Jako pierwszy,
z chmury pyłu wynurzył się kapitan Valgard, wywijający nad głową swym
ciemnogranatowym młotem dzierżonym w prawej dłoni. Lewa ręka mężczyzny podtrzymywała
ściskany pod pachą drzewiec grubej piki, która wysuwała się do przodu, biegnąc
wzdłuż łba czarnego wierzchowca, którego dosiadał wojownik. Tuż za nim, jeden
po drugim, wyłaniali się kolejni wojownicy zakuci w pełne zbroje z czarnego
żelaza i stali. Nie nosili pancerzy z Księżycowego Metalu, ponieważ główną
przewagą ich oddziału miała być waga jeźdźców i koni. Każdy ze zbrojnych miał
długą lancę, zakończoną błyszczącym w słońcu grotem, oraz miecz, ściskany w
drugiej dłoni lub zawieszony w pochwie u pasa.
Nie tylko
ludzie zakuci byli w ciężkie płyty – również wierzchowce nosiły fragmenty
pancerzy. Wszystkie, co do jednego, zostały specjalnie na tą okazję wybrane
spośród najsilniejszych zwierząt pociągowych, które ustępowały co prawda
szybkością swoim mniejszym krewniakom, jednak nadrabiały ten brak większą
wytrzymałością. Teraz, ozdobione wilczymi futrami i refleksami promieni
słonecznych tańczących w metalowych płytach chroniących ich łby oraz piersi,
wierzchowce prezentowały się niezwykle groźnie i majestatycznie. Ich lśniąca od
potu sierść unosiła się w rytm miarowych oddechów, a uderzające w ziemię kopyta
wzbijały w powietrze grudy błota i fontanny kurzu.
Wyjąc i
wrzeszcząc, jeźdźcy skierowali konie w utworzony przez rozdzieloną armię
szpaler, wprost na pędzących na złamanie karku Orków. Widząc w końcu przed sobą
przeciwników, zielonoskórzy wydali z siebie mrożący krew w żyłach ryk i z nową
werwą rzucili się do przodu, nic sobie nie robiąc z nadstawionych grotów, które
popychane do przodu siłą mięśni i impetem stali celowały prosto w ich piersi,
grożąc niechybną zgubą.
Pomimo iż
trakt pomiędzy obiema kolumnami był długi na kilkaset stóp, obie druzgocące
fale dopadły do siebie w przeciągu zaledwie kilku sekund – rozległ się
ogłuszający huk przypominający tysiące młotów uderzających w ogromne kowadła i
dwie armie – ludzka i orcza – przemieszały się niczym spieniona rzeka łącząca
się z morzem u kresu swej wędrówki. Łopoczące na wietrze sztandary z
wizerunkiem białego wilka wdarły się głęboko pomiędzy szeregi nieprzyjaciół i
ruszyły naprzeciw szczerzącym się wizerunkom olbrzymiego dzika. Obie bestie
zwarły się w śmiertelnej walce, w której kły i pazury szły o lepsze z
zakrzywionymi szablami i twardymi kopytami, a fragmenty rozszarpanej skóry i
rozdartych mięśni wylatywały w powietrze w rozbryzgach gorącej posoki. Wszystkiemu
zaś towarzyszył przeszywający głos rannych i umierających, w którym trudno było
wychwycić różnicę – krzyki mordowanych ludzi nie różniły się zbytnio od ryków
zabijanych Orków.
Pierwsze
szeregi konnych wdarły się pomiędzy nieprzyjaciół niczym wypuszczona przez
łowcę strzała przeszywająca żebra zwierzyny. Stalowe groty lanc wyrywały
ogromne dziury w piersiach potworów i, pchane impetem, przechodziły dalej,
zabijając kolejne i kolejne bestie. W początkowej fali, zielonoskórzy biegnący
na czele hordy zostali dosłownie zmiecieni z powierzchni ziemi. Zostały po nich
jedynie rozerwane na strzępy odwłoki i trudne do rozpoznania ochłapy,
rozdeptywane pod kopytami wierzchowców, które wkrótce pokryte były posoką do
wysokości brzuchów.
Cuchnący
berserkerzy nie wydawali się jednak odstraszeni przerażającą skutecznością
nowych przeciwników. Wręcz przeciwnie – jakby ciesząc się z wyzwania, bili się
pomiędzy sobą o miejsce w czołowych szeregach, chcąc zmierzyć się z równymi
sobie wojownikami. Ułatwiało to zbrojnym zadanie – zielonoskórzy praktycznie
sami nadziewali się na nadstawione groty. Wkrótce jednak zaczęło stanowić to
problem. Obciążone zbyt dużą ilością martwych lub dogorywających ciał, drzewca
włóczni pękały lub po prostu wymykały się ze ściskających je dłoni. Nie minęło
zatem dużo czasu, a pierwsi jeźdźcy zmuszeni byli dobyć mieczy.
Popędzając
konie do ciągłego biegu, zbrojni tratowali, cięli, dźgali i rąbali każdego
Orka, który stanął na ich drodze, oczyszczając drogę przed sobą i robiąc
miejsce swoim towarzyszom, którzy, korzystając z powstałych w ten sposób wyrw,
wdzierali się coraz dalej i dalej w kłębiącą się masę zielonych ciał. Nie
trzeba było czekać zbyt długo, aby zobaczyć efekty równie brutalnej szarży.
Napotkawszy ciężkozbrojnych, mających za sobą ogromny impet przeciwników,
zielonoskórzy zaczęli zwalniać w swoim bezmyślnym galopie, aż w końcu niemal
zupełnie się zatrzymali. Nawet napierające od tyłu szeregi nie były w stanie
pchnąć zablokowanych przez jeźdźców potworów do przodu.
Nie mogąc
posuwać się przed siebie, Orkowie zaczęli w końcu zauważać głębokie linie piechoty,
które stały w oczekiwaniu po obu stronach. Widząc w nich okazję do zaspokojenia
swojej żądzy krwi, bestie rozproszyły się w nieładzie i ruszyły na boki, wprost
na nadstawione włócznie. Tymczasem na tyłach armii zielonoskórych zapanowało
poruszenie. Stojące tam bestie zaczynały padać, chwytając się za przeszyte
piersi i brzuchy – korzystając z zacieśnienia się linii nieprzyjaciela,
łucznicy wznowili ostrzał, odcinając wrogowi jedyną drogę odwrotu. Wzięci w
cztery ognie, Orkowie nie mieli dokąd się wycofać i wydawałoby się, że ich los
został już przypieczętowany. Wciąż jednak było ich mnóstwo, co w połączeniu z
ich wrodzoną siłą i wytrzymałością nie pozwalało Midgardczykom na wczesne
świętowanie zwycięstwa.
Tymczasem
nacierające na piechotę fale bestii rozbijały się właśnie o najeżoną grotami
ścianę pik, zostawiając za sobą setki okaleczonych trupów, które formowały
kolejną przeszkodę zagradzającą zielonoskórym drogę do ludzi. Kolejne szturmy
ślizgały się i potykały na przesiąkniętej krwią ziemi, co bezwzględnie
wykorzystywali piechurzy, zatapiając ostrza mieczy w piersiach i szyjach
powalonych wrogów. Tu i ówdzie jednak udawało się Orkom dotrzeć do pierwszych
szeregów mężczyzn i wkrótce na poszczególnych odcinkach linii Midgardczków
rozgorzała rozpaczliwa walka wręcz.
Dwumetrowe
bestie rzucały się ze złośliwym śmiechem na przerażonych ludzi i rozcinały ich
w pół potężnymi ciosami zardzewiałych i wyszczerbionych toporów. Odcięte głowy
i kończyny wylatywały w powietrze wraz ze strugami krwi, która bluzgała na
twarze i zbroje, zamieniając wojowników Ivara w szkarłatne upiory, które z
przeraźliwym wrzaskiem atakowały znacznie większych nieprzyjaciół i powalały
ich lub same były powalane. Wszędzie tam, gdzie zwarta linia wojów zaczynała
drżeć i falować pod uderzeniami orczych ramion, stojący głębiej żołnierze
dołączali do walki, przywracając porządek swymi świeżymi siłami.
Największe
straty, armia Midgardu ponosiła na czele swoich oddziałów, gdzie walczono
przeciwko tylnim odwodom zielonoskórych, składającym się w znacznej mierze z
ogromnych, zakutych w pancerze bestii o czarnej niczym noc skórze. Pomimo
wsparcia ze strony łuczników, którzy ostrzeliwali gigantów, sytuacja w tej
części wojska wydawała się rozpaczliwa – ludzie padali całymi tuzinami pod
szerokimi zamachami bestialskich toporów i ciężkich maczug, a noszone przez
potwory zbroje, skutecznie chroniły je przed atakami zarówno z powietrza jak i
z ziemi.
Widząc zagrożenie, które zawisło
nad jego siłami, Ivar, który dotychczas nie brał udziału w walce, czekając z
tysiącem ludzi w charakterze posiłków, chwycił w dłoń rękojeść Hugttanda i
wzniósłszy go ponad głowę wydał z siebie gromki okrzyk bojowy, podchwycony
natychmiast przez jego podwładnych, po czym ruszył biegiem ku zbitej masie
potężnych nieprzyjaciół.
Towarzyszący
mu ludzie, wszyscy, jak jeden mąż odziani w zbroje z Księżycowego Metalu,
posłusznie pobiegli w ślad za swym Herosem, błyskawicznie pokonując dystans
dzielący ich od zagrożonego odcinka i wpadając na tyły niczego
niespodziewających się Orków. Ciemnogranatowe ostrza opadły, wdzierając się ze
zgrzytem dartej stali w grube pancerze zielonoskórych i przebijając skryte pod
nimi cielska. Zaskoczone bestie wydawały z siebie upiorne wrzaski bólu i padały
na kolana, gdzie natychmiast dobijały je kolejne pchnięcia lub uderzenia. Część
z nich zdołała jednak odwrócić się w stronę dźgających je mężczyzn i uderzyć na
odlew. Pomimo ochrony zapewnianej przez Księżycowy Metal, niektórzy żołnierze
Ivara nie podnosili się już po tych ciosach – ich zbroje nie nosiły śladów
wgniecenia ani rozcięcia, jednak ciała noszących je ludzi był pogruchotane i
martwe.
Rozciągając
swoich wojowników w głęboką na pięciu zbrojnych ławę, Ivar zamknął
zielonoskórych pomiędzy obiema kolumnami głównych sił, szaleńczym atakiem zmuszając
olbrzymich Orków do wejścia głębiej pomiędzy podzieloną armię.
Nie zważając
na niebezpieczeństwo, pogodzony już z losem przeznaczonym mu przez Odyna,
chłopak parł na przód, wybierając spośród szeregów nieprzyjaciela największych
i najbardziej cuchnących przeciwników. Jego miecz zamienił się w świetlistą
smugę otoczoną granatowymi płomieniami, które pełgały po jego lśniącej krawędzi
i przeskakiwały na cielska Orków za każdym razem, gdy Hugttand zagłębiał się w
mięśnie któregoś z potworów. Nie trudząc się nawet z próbą blokowania ciosów wyprowadzanych
przez zielonoskórych, młodzieniec uchylał się przed nimi i, wyskakując za
plecami przeciwników, rozdawał wokół
siebie mordercze pchnięcia wyprowadzane oszczędnymi ruchami.
Wszędzie
dookoła niego ginęli ludzie. Stojący jeszcze przed chwilą u jego boku
mężczyzna, zwijał się właśnie w uścisku olbrzymich łap prawie trzymetrowego
giganta, który z sadystycznym wyrazem na bezmyślnej twarzy próbował rozerwać
biedaka na strzępy, co też wkrótce mu się udało. Rozległ się obrzydliwy,
mlaszczący dźwięk, któremu towarzyszył trzask pękających kości, a po chwili
nieszczęśnik już nie żył, podczas gdy obie jego połowy krwawiły obficie, wciąż
ściskane przez okrutnego oprawcę. Stwór wydał z siebie rzężący dźwięk, który nieprzyjemnie
kojarzył się z trącymi o siebie kamieniami młyńskimi, a który
najprawdopodobniej był śmiechem, po czym podniósł tors mężczyzn do pyska i
zaczął chłeptać gorącą krew. Spróbował nawet odgryźć kawałek ramienia, jednak
napotkawszy opór w postaci nieustępliwego metalu, szybko zrezygnował z owego
pomysłu. Zamiast tego, cisnął górną połową swojej zdobyczy w przebiegającego
obok wojownika, powalając go na ziemię. Nóg natomiast, chwyciwszy je za prawą
kostkę, zaczął używać w charakterze maczugi, którą skosił z nóg kilku kolejnych
przeciwników.
Widząc podobne
zbeszczeszczenie zwłok swego towarzysza, Ivar poczuł jak przepełnia go chłodna
furia. Pomimo, iż od zakrwawionego potwora dzieliło go już kilku nieprzyjaciół,
chłopak zupełnie ich zignorował i, przemykając się pod ich morderczymi ciosami,
dopadł w kilku susach do bestii i zawył dziko, jakby w hołdzie dla stworzenia,
które obrał sobie za sztandar. Mając przed sobą kolejnego rywala, Ork
wyszczerzył skrwawione kły i odpowiedział na zew młodzieńca ogłuszającym
rykiem, który niósł ze sobą kropelki szkarłatu oraz okropny smród gnijącego
mięsa. Już-już brał zamach zakutymi w Księżycowy Metal nogami swojej
poprzedniej ofiary, kiedy niegroźny w jego przekonaniu człowieczek, rzucił się
nogami do przodu na ziemię, wprawiając swoje ciało w ślizg, ułatwiany dodatkowo
przez rozlaną dookoła posokę.
Zdezorientowana
bestia zatrzymała się w bezruchu, niepewna jak powinna zareagować. Tępy wyraz
jaki zagościł na pysku potwora wkrótce został zastąpiony przez grymas bólu –
prześlizgując się pomiędzy nogami zielonoskórego, Ivar wyciągnął do góry swą
klingę, rozcinając tym samym podbrzusze przeciwnika. Cuchnąca, lepka krew
chlusnęła na twarz młodzieńca, zalewając mu oczy i wciskając się do nosa i ust.
Krztusząc się i parskając, chłopak wyhamował swój ślizg wbijając pięty w
podłożę i poderwał się na równe nogi, w sam raz, by uchylić się przed
zbliżającym się ciosem. Ranny stwór daleki był jeszcze od poddania się – wciąż
jeszcze trzymał się prosto i najwyraźniej zamierzał pomścić swoją przelaną
krew. Zanim jednak zdążył wziąć kolejny zamach, z jego piersi wynurzył się
czubek miecza, który przebił serce olbrzyma, kończąc jego plugawy żywot. Młody
heros podziękował skinieniem głowy wojownikowi, który zabił potwora, po czym
ponownie rzucił się w wir bitwy.
Mięśnie
zaczynały go palić od nieustannych zamachów i dźgnięć, oddech stawał się
urywany i ciężki. Każdy kolejny krok wydawał się ogromnym wysiłkiem, a ciążąca
mu na piersi zbroja z każdą sekundą ważyła coraz więcej, zupełnie jakby nie była
zrobiona z Księżycowego Metalu a z ołowiu. Nie poddawał sie jednak. Zaciskając
zęby parł na przód, coraz głębiej i głębiej w szeregi nieprzyjaciela,
zostawiając za sobą szlak poznaczony nieruchomymi ciałami zielonoskórych i
ziemię zroszoną szkarłatną powodzią, spijaną przez świeżą, wiosenną trawę. Nie
obawiał się niczego – zmęczenia, wysiłku, śmierci… Jego oczy widziały już
krainę bogów i wiedział, że czeka tam na niego spokój i wytchnienie.
Zachęceni
przykładem swojego młodego przywódcy, Midgardczycy szli u jego boku, pilnując,
aby nic nie zagroziło jego bezpieczeństwu. Tymczasem odciążone nieco ściany
piechoty zaczęły poczynać sobie coraz śmielej – nie poprzestawały już na
biernym odpieraniu kolejnych orczych szturmów, a niesione na skrzydłach
zwycięstwa, ruszały za wycofującymi się bestiami, zacieśniając szczypce
obcęgów, pomiędzy które dostali się zielonoskórzy. Wkrótce armia potworów
zamieniła się w stłoczoną masę cielsk, zamykaną po bokach przez groty włóczni,
z przodu odciętą przez nacierającą konnicę, a z tyłu szarpaną szaleńczymi
atakami Ivara i jego ludzi.
Będąc w tak
dużym ścisku, zupełnie nienawykli do takiego sposobu prowadzenia bitew, Orkowie
zaczęli robić się niespokojni i nerwowi. Nie bali się – to nie leżało w ich
naturze. Przeczuwali jednak swą bliską zagładę i wizja ta wprawiała ich we
wściekłość. Nie mogąc wyładować owej furii na nieprzyjaciołach, skierowali ją
na najbliższe żywe istoty – swych pobratymców. Rozpoczęły się brutalne
pojedynki, początkowo odosobnione, wkrótce jednak, z uwagi na panujący dookoła
tłok, coraz więcej i więcej bestii dołączało się do krwawej bójki. Widząc, że
zielonoskórzy zwrócili się przeciwko sobie, niemalże całkowicie zapominając o
swych prawdziwych nieprzyjaciołach, Midgardczycy wydali z siebie gromki okrzyk
radości i z nową werwą rzucili się na przeciwników.
Kapitan
Valgard wydobył ze swego rogu wysoki dźwięk, po którym jego jeźdźcy wycofali
się ze szpaleru pomiędzy kolumnami piechoty i pomknęli do taboru rozłożonego
kilkaset stóp od miejsca bitwy, z którego zabrali nowe lance. Gdy tylko
uzupełnili swój rynsztunek, natychmiast powrócili do reszty sił i ponownie
rozpędzając konie do pełnej szybkości, po raz drugi uderzyli z druzgocącą
skutecznością na walczących pomiędzy sobą Orków, zabijając ogromną ich liczbę. Bitwa
wydawała się zbliżać ku końcowi.
***
Ivar odwrócił
się zaniepokojony. Coś w ciepłym, wiosennym powietrzu przesyconym zapachem
śmierci i strachu przykuło jego uwagę. Coś, co niczym ciemne, burzowe chmury
zbierające się nad spokojnym porankiem zasnuło jego umysł aurą grozy i
niepewności. Na początku, wydawało mu się, że dźwięk, który słyszy to tętent
kopyt szarżującej jazdy Valgarda, szybko jednak uświadomił sobie, że ów
tajemniczy łoskot dochodzi zza jego pleców, a nie z przodu, gdzie walczyły
oddziały kapitana. Pełen najgorszych
przeczuć, zaryzykował szybkie spojrzenie za siebie. Jego serce stanęło na
moment, pochwycone w uścisk lodowatej dłoni strachu.
Zza wszystkich
wzniesień wyłaniały się ciemne sylwetki, które wyroiły się na okoliczne wzgórza
niczym kolonia mrówek wywabiona z kopca
przez niebezpieczeństwo. Setki tysięcy Orków wylewały się na równinę, niemal w
całości zakrywając ją ruchomym dywanem swoich cuchnących ciał. Rozległ się
potworny ryk, od którego samo słońce zdawało się przygasnąć w swym
niestrudzonym blasku, a po chwili ziemia jęknęła głucho, kiedy zaczęły w nią
miarowo uderzać nieprzeliczone pary stóp, rozpędzających się do biegu.
Chłopak z
rozpaczą rozejrzał się dookoła. Wszędzie widział piętrzące się trupy ludzi, którzy
polegli w walce z mniej liczną hordą zielonoskórych. Przeciwko nadciągającej
potędze, armia Midgardu nie miała najmniejszych szans. Jednie, co mogli zrobić,
to drogo okupić swoje życia.
Zostawiając walczących
pomiędzy sobą Orków ich własnemu losowi, chłopak zakrzyknął na swoich podwładnych i, zebrawszy
ich wokół siebie, wskazał im na zbliżającą się ścianę zielonych cielsk. Po
twarzach mężczyzn, wysmarowanych krwią i kurzem, przebiegł cień strachu i
zwątpienia. Szybko jednak zastąpił go wyraz ponurej determinacji, kiedy doszli
do podobnych wniosków co Ivar. Nie mieli najmniejszego zamiaru się poddawać. Zamiast
tego, ruszyli co tchu na czoło wojsk, aby przygotować się do odparcia
pierwszego, i zapewne ostatniego, uderzenia.
Zanim jednak
zielonoskórzy zdążyli wpaść na oczekujących ich ludzi, wyczulone zmysły Ivara wychwyciły
kolejny dźwięk – tym razem przypominał on odległy łopot sztandarów. Odgłos
przybierał na sile – stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Wkrótce można
już było usłyszeć, że nie był to pojedynczy dźwięk, raczej kilka takich samych,
połączonych w jeden, potężniejszy. Zza pleców młodzieńca rozległ się przerażony
krzyk tysięcy gardeł. Coś się zbliżało.
Najpierw
ukazały się cienie – ciemne kształty sunące po powierzchni równiny, niczym ryby
pływające pod taflą wody. Chwilę później, kiedy Ivar nie miał już najmniejszych
wątpliwości co widzi, powietrzem targnęły świdrujące, raniące uszy wrzaski. W
następnej sekundzie, przed pierwszymi liniami nowej hory Orków rozpętało się
piekło.
Opadające
pikującym lotem smoki, zalewały armię zielonoskórych potokami płynnego ognia,
od którego potwory zamieniały się w kłęby pary. Powietrze wypełniło się smrodem
palonego mięsa i potwornym gorącem, które zalewało oczy Midgardczyków strugami
słonego potu. Nikt jednak nie zwracał uwagi na ową drobną niedogodność – wszyscy
z zapartym tchem przyglądali się zagładzie, jaka rozgrywała się przed nimi.
Nieprzyjaciel, który jeszcze kilka sekund temu przybywał, aby odebrać życie
oczekującym na niego ludziom, teraz sam stał się zwierzyną, która zwijała się
bezsilnie i umierała w obliczu silniejszych od siebie.
Nie wszyscy jednak
Orkowie ginęli w pożodze rozpętanej przez jaszczury. Część z nich, wśród
których znajdował się wyjątkowo wielki i paskudny osobnik, przedarła się pomiędzy
spadającymi z nieba płomieniami i rzuciła się na oniemiałych z wrażenia ludzi.
Ich otępiałość nie trwała na szczęście długo. Podniesieni na duchu
niespodziewanymi posiłkami, Midgardczycy zacieśnili szyki, gotując się na
spotkanie z nieprzyjaciółmi.
Zielonoskórzy
wpadli pomiędzy nich wyjąc i wywijając orężem, zabijając, ale i umierając –
widząc, jak łatwo giną, ludzie przestali się już ich bać i zaczęli odpłacać
najeźdźcom za lata cierpień i niewoli we własnej krainie.
***
Ivar spoglądał
w oczy największego z Orków, widząc w nich żądzę mordu i dopełnienie swej
obietnicy złożonej Odynowi. Nie tracąc czasu na rozglądanie się dookoła, bez
cienia strachu ruszył naprzeciw nowemu zagrożeniu, widząc co, bestia zawyła
radośnie, przeczuwając łatwe zwycięstwo.
Spotkali się w
połowie drogi. Olbrzymi topór zaciskany w pięści potwora ze świstem pomknął w
kierunku głowy chłopaka, próbując rozpłatać go wpół. Bez trudu uchylając się
przed potężnym, lecz wolnym atakiem, Ivar skrócił dystans pomiędzy sobą, a
Orkiem i doskoczywszy do niego, dźgnął go w odsłonięty brzuch. Nie zdążył
jednak pociągnąć ostrza w górę – potężny cios wolnej ręki potwora odrzucił go
kilka stóp do tyłu, gdzie upadł ciężko na plecy, próbując złapać oddech,
wyduszony z jego płuc przez siłę uderzenia. Czuł, że ma złamane żebra. Każdy
rozpaczliwy haust powietrza wywoływał przed oczami młodzieńca iskierki palącego
bólu. Wiedząc, że pozostanie w tej pozycji oznacza śmierć, młody heros podniósł
się chwiejnie na nogi, zagryzając zęby, aby nie wrzasnąć. Zgięty w pół,
rozejrzał się za swoim mieczem, jednak nigdzie nie mógł go dostrzec.
Tknięty nagłym
przeczuciem, spojrzał w stronę olbrzymiego Orka, który powolnym krokiem zbliżał
się w jego stronę. Rękojeść Hugttanda tkwiła pomiędzy żebrami bestii, spomiędzy
których wypływały strugi ciemnej posoki. Przeklinając w myślach swoją głupotę,
która kazała mu dźgnąć potwora, chłopak pokuśtykał na spotkanie przeciwnika,
zastanawiając się jak wyrwać broń z cielska zielonoskórego. Szybko jednak porzucił
pomysł podjęcia próby dokonania tego za życia stwora. Najpierw będzie musiał go
zabić.
Rozejrzał się
po okolicy. Wszędzie walało się mnóstwo porzuconego oręża. Schylił się
ostrożnie, krzywiąc się przy tym z bólu i podniósł stalowy miecz, zbrukany
zaschniętą już posoką. Odmówił w duchu krótką modlitwę za nieszczęśnika, który
przed nim dzierżył ów oręż, po czym skierował swą uwagę na Orka.
Niespodziewanie, potwór wystrzelił naprzód, z szybkością zdawałoby się zbyt
dużą, jak na jego rozmiary. Potłuczony młodzieniec zareagował za wolno – olbrzymia
łapa chwyciła go wpół, uniosła w górę i ze straszliwą siłą cisnęła nim o
ziemię.
Ivar poczuł
jak jego kości zamieniają się w drzazgi. Z kącików ust popłynęła mu obficie
krew, a płuca zaczęły palić go żywym ogniem, jakby zbyt długo wstrzymywał
oddech pod wodą. Całym wysiłkiem woli walczył o zachowanie przytomności, lecz
to zadanie wydawało mu się trudniejsze z każdą mijającą sekundą. Coś ciężkiego
i cuchnącego spoczęło na jego piersi – zielonoskóra stopa przycisnęła go do
ziemi, wyduszając z młodzieńca resztki życia. Zamglony wzrok Ivara po raz
ostatni spoczął na wciąż tkwiącej w bestii rękojeści Hugttanda, który zdawał się
promieniować wewnętrznym blaskiem.
Ostatnim
wysiłkiem, młody heros sięgnął umysłem w kierunku magii drzemiącej w klindze. Otaczająca
oręż poświata zrobiła się jaśniejsza, a powietrze dookoła Orka zaczęło drgać i
falować. Pojawiła się oślepiająca eksplozja światła, a gdy zaczęła zanikać, po
olbrzymim stworze nie było już ani śladu. Ivarowi nie było już jednak dane tego
zobaczyć…
Unosił się w
absolutnej ciemności. Zniknął ból, smutek i strach. Zniknęły troski i
obowiązki. Nic już nie miało znaczenia. Ostatnie fragmenty zapadającej się w
mroki świadomości chłopaka wypłynęły na wierzch niczym szczątki okrętu
roztrzaskanego o skalisty brzeg, wrzucane na piaszczysty brzeg przez fale przypływu…
Ponownie stał
na owej tajemniczej łące, spoglądając w pojedyncze oko Odyna, którego zamyślona
twarz świadczyła o podjętej przez boga decyzji.
– Odeślę cię.
Pod jednym warunkiem. – Siwobrody starzec zamilkł na moment, aby dać chłopakowi
czas na zrozumienie powagi następnych słów. – Midgard potrzebuje herosa.
Potrzebuje ciebie. Nie mogę jednak igrać ze śmiercią. – Przez twarz boga przebiegł
cień smutku. – Przykro mi Ivarze. Nie wrócę ci utraconego życia. Mogę jednie
opóźnić twój los, który został już zdecydowany… Odeślę cię, abyś wspomógł swą
krainę w wojnie. Jednak – zwrócił swoje przedwieczne oko w kierunku twarzy
młodzieńca – gdy przestaniesz już być potrzebny na ziemi, umrzesz… Czy mimo to,
chcesz wrócić?
Milczał przez
chwilę, rozmyślając nad wszystkim, przez co przeszedł dla dobra Midgardu. Przebył
zbyt długą drogę, by zawracać na jej końcu. Z powagą skinął głową.
– Niech i tak
będzie. Odeślij mnie.
Ostatnia nitka
wspomnienia została wessana przez gęstniejącą ciemność. Nie bał się – ten mrok
był przyjemny i kojący, niczym noc pełna odpoczynku po dniu ciężkiej pracy.
Zamknął oczy i pozwolił swojemu duchowi unieść się w Nicość, z której wołał go
zew białego wilka oraz głosy rodziców powtarzających jego imię.
„Nadchodzę!”
KONIEC
Tak, wiem, DŁUGO mnie nie było... Ale szczerze mówiąc, nie chciało mi się pisać... Właściwie, to miałem mało wolnego czasu, a jak już miałem, to mi się nie chciało, o, to chyba najbardziej oddaje całość mojej sytuacji ^^ ALE już się ogarnąłem chyba, bo DAYMN, ale mi dobrze było, jak pisałem ten rozdział ^^ Wraca frajda pisania :) Tak BTW to mam już zalążki nowego opowiadania, ale do tego to chyba założę nowy blog... Ten wciąż będzie działał, bo mam przecież jeszcze swoich Marines, Primarchów, i bitwy ( których nie porzucę, mimo iż czyta je jedna osoba :D) Ale to nie dziś i nie jutro :P Najwcześniej w święta, jak skończę się obżerać i lenić ^^ Tak przed sesją, bo kto mi zabroni? :D Iii, no, enjoy zakończenie mojego najdłuższego jak dotąd opka! :P Isthmus je przebije o drugie tyle, z tego co widzę, ale póki co, jest co celebrować ^^
Tak, wiem, DŁUGO mnie nie było... Ale szczerze mówiąc, nie chciało mi się pisać... Właściwie, to miałem mało wolnego czasu, a jak już miałem, to mi się nie chciało, o, to chyba najbardziej oddaje całość mojej sytuacji ^^ ALE już się ogarnąłem chyba, bo DAYMN, ale mi dobrze było, jak pisałem ten rozdział ^^ Wraca frajda pisania :) Tak BTW to mam już zalążki nowego opowiadania, ale do tego to chyba założę nowy blog... Ten wciąż będzie działał, bo mam przecież jeszcze swoich Marines, Primarchów, i bitwy ( których nie porzucę, mimo iż czyta je jedna osoba :D) Ale to nie dziś i nie jutro :P Najwcześniej w święta, jak skończę się obżerać i lenić ^^ Tak przed sesją, bo kto mi zabroni? :D Iii, no, enjoy zakończenie mojego najdłuższego jak dotąd opka! :P Isthmus je przebije o drugie tyle, z tego co widzę, ale póki co, jest co celebrować ^^
Jaka szkoda, że wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć :((((((
OdpowiedzUsuńSkoro to ostatni roz. to trochę się rozpiszę. Na początek sam finał:
Z początku sądziłem, że Ivar powróci jako duch, podobnie jak Sigmund, miałem też nadzieję, że odbędzie się jakaś ostateczna walka z demonem, na przykład w zaświatach. Ale nawet bez tego walka była ekstra. Najpierw ludzie, za pomocą sprytu pokonali pierwszą falę orków, a potem smoki wybił resztę. Było to o tyle dobrze pomyślane, że ludzie dali radę pokonać o własnych siłach przynajmniej pierwszą falę - pokazali, że potrafią się obronić przed siłami zła bez pomocy magii, czy smoków. Później druga fala dała dobry pretekst na pojawienie się smoków :D Ciekawi mnie ile jeszcze zostało księżycowego metalu? Jeżeli będą go cały czas wydobywać, to prędzej czy później go zabraknie. I ciekawe kto po śmierci Ivara dostanie jego miecz? Pewnie pójdzie na Allegro :P
A teraz wrażenia ogólne:
Zadziwiająco nie przeszkadzały mi bogate opisy tryskającej krwi, siekania się na kawałki oraz ogólnopowszechnej śmierci. Zwykle nie gustuję w tego typu narracji, ale tu mi nie przeszkadzała. Również śmierć głównego bohatera (chociaż zwykle liczę na to, że ów przeżyje) była zrobiona dobrze, nie na siłę i wydawała się być na miejscu. Cały czas było napięcie i swego rodzaju atmosfera końca świata i żadnej gwarancji, że wszystko skończy się dobrze ;). Szkoda tylko, że nie było jakiejś ciekawej kobiecej postaci - no ale to są moje osobiste preferencje^^
Wojna o Midgard wydaje się tak długa, że spokojnie mogłaby być książką. Jeżeli kiedyś założysz nowego bloga z nowym opowiadaniem, to koniecznie mnie powiadom! To w takim razie życzę miłego odpoczynku...
...i żebyś nadrobił u mnie zaległości LOL
Sigmund powrócił jako duch, ponieważ związał za pomocą magii swoją duszę z materialnym przedmiotem :) Nie chciałem się też za bardzo powtarzać :P No i Ivar zrobiłby się zbyt OP, że tak powiem, przez co cała atmosfera ostatniej bitw byłaby trochę zepsuta przez jego nieśmiertelność, przynajmniej w moim odczuciu :P
UsuńCo do walki w zaświatach, to przyznaję, pomysł jest fajny, jednak podejrzewam, że wtedy bym musiał jakoś wytłumaczyć, dlaczego Odyn, bóg, nie pomaga chłopakowi ^^
Ale cieszę się, że walka podobała Ci sie mimo to :P
Właściwie to nie chciałem wprowadzać nawet i tych smoków, zrobić to zwycięstwo całkowicie "ludzkie"... Ale potem stwierdziłem, że w końcu smoki i ludzie będą musieli jakoś wspólnie egzystować w Midgardzie, więc pasowałoby, żeby żyli we względnym pokoju. A cóż lepiej ustanawia pokój, niż wspólny wróg? :D
Wiesz, ów statek, z którego wraku pochodzą fragmenty metalu, opisałem jako mając 2 km długości, więc prawdopodobnie, po zrobieniu 4 tysięcy pancerzy i sporej ilości mieczy, Zostało go jeszcze dość sporo :P Ale tak, prędzej cz później się skończy ^^ Chociaż zbroje i miecze przetrwają pokolenia, ponieważ materiał ten jest niezwykle wytrzymały więc... :) A miecz Ivara, wg mnie, uległ zniszczeniu, pochłonięty przez ostateczny wybuch magii.
Uwielbiam tryskającą krew i rozprute brzuchy ^^ Oczywiście, w książkach :D Zawsze mi mało takowych scen, więc sam może i czasami nawet przesadzam w brutalności starć :P
Postać kobieca będzie w tym nowym opowiadaniu, myślę, że będzie nawet bardziej niż ciekawa :D Tu po prostu nie było za bardzo jak wcisnąć :P
Ok, napiszę notkę na tm blogu i podstawię link ^^ Ale to jak mówię - w święta :)
Tak, wiem, że mam zaległości ^^ W czwartek będę w domu już o 11, wiec na pewno zajrzę, skoro już na dobre wróciłem na blogspota :D
Hej.
OdpowiedzUsuńZabierałam się trzy razy za ten rozdział, chciałam jak najdłużej odwlec moment pożegnania z Ivarem. Całość jest dobra, ba bardzo dobra. Sam finalny rozdział jest majstersztykiem sam w sobie. Szkoda, że to już koniec.
Czekam na moich marines, nawet jeżeli miałbyś je pisać tylko dla mnie.
I trzymam za słowo, że o nowym blogu dasz notkę.
Pozdrawiam. Ada.