Pociski wpadały pomiędzy obie walczące armie – Szwedów
raziły saksońskie armaty obsadzone przez kanonierów hrabiego Tilly, katolików
natomiast działa pułkowe sprowadzone przez Szkotów. Dodatkowo, generał Brahe
wciąż zasypywał nowe stanowiska cesarskie deszczem ognia. Cała okolica, spowita
obłokami gęstego, cuchnącego siarką dymu, rozświetlana rozbłyskami wybuchów i
przecinana krzykami umierających żołnierzy oraz kwileniem rannych koni,
przypominała scenę wyjętą z Apokalipsy – zupełnie jakby otworzyły się bramy do
Piekieł i świat ludzi przemieszał się ze światem demonów. Łatwo było sobie
wyobrazić, że jęki trafionych pociskami Szwedów i katolików to upiorne
zawodzenia potępionych dusz skazanych na wieczne tortury, a jarzące się
płomieniami lufy muszkietów są w istocie ślepiami zamieszkujących otchłań
bestii. Nawet stukot końskich podków pasował do całości owej mrocznej wizji,
imitując swoim dźwiękiem zbliżające się kopyta Lucyfera.
Gdyby jednak naprawdę sam książę Piekieł miał zamiar pojawić
się pod Breitenfeld, musiałby z całą pewnością ustąpić pola przed
szalejącym już po nich Lwem, który miotał się jak wściekły, kąsając i drapiąc
pazurami każdego, kto odważył się podjechać do niego na odległość rapiera.
Otoczony po bokach przez swoich fińskich gwardzistów, Gustaw Adolf rzucał się
pomiędzy najgęstsze szeregi kirasjerów, rozdając na prawo i lewo ciosy. Niczym
kłosy zboża kładące się pod sierpem ściskanym w dłoniach żeńcy, katolicy padali
pod potężnymi uderzeniami monarchy, łapiąc się za rozprute brzuchy, przebite
żebra lub pocięte twarze. Tych, którzy mieli czelność odmówić zaszczytu
płynącego ze śmierci z królewskiej ręki, dobijali oszczędnymi w ruchach ciosami
Finowie.
Ściskany przez władcę Szwecji oręż nie należał do
kunsztownych – Gustaw Adolf od zawsze stawiał praktyczność ponad prezencją.
Twierdził, iż bogato zdobione miecze są rzadziej dobywane, ponieważ ich
właściciele boją się je zabrudzić na polu marsowym. Dlatego też używał
prostego, choć wykonanego z mistrzowską precyzją ostrza, którego kopii można
się było z powodzeniem doszukiwać zwisających u pasów szeregowych rajtarów.
Tego typu oręż zyskiwał coraz większą popularność wśród
europejskich żołnierzy. Wraz z rozwojem pancerzy – głównie dzięki wynalezieniu
kolczugi – używane od dawien dawna miecze poczęły odchodzić do historii, stając
się zbyt nieporęczne i nieefektywne, aby sprostać wymogom ciągle zmieniającej
się sztuki prowadzenia wojen. Pojawiła się potrzeba na coś, co można było nosić
zarówno do bitwy, jak i w formie dodatku do codziennego ubioru. To właśnie
wówczas, po raz pierwszy w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym czwartym,
wykuto we Francji prototyp długiego, eleganckiego ostrza o ozdobnej zastawie,
dającej możliwość dowolnego kształtowania i ornamentowania broni.
Oprócz niezaprzeczalnych walorów estetycznych, posiadało ono
również inną, znacznie bardziej cenioną wśród ówczesnych żołnierzy cechę –
dzięki szczupłości klingi i pozyskanej
podczas procesu tworzenia giętkości, eppe
rapiere stanowiło doskonałe narzędzie do przebijania się pomiędzy
złączeniami pancerzy oraz rozrywania żelaznych ogniw kolczug.
Powstawały coraz to nowe odmiany owego oręża – poszczególni
kowale prześcigali się w zawiłości kosza, kształcie jelca oraz długości samego
ostrza. Doszło do tego, że angielskie wersje stały się tak długie, iż zaczęły
stanowić zagrożenie zarówno dla noszącego je człowieka, jak i dla jego
otoczenia. Zmusiło to królową Elżbietę I z dynastii Tudorów do wydania w tysiąc
pięćset sześćdziesiątym roku dekretu, w którym zakazywała wykuwania, a przede
wszystkim używania kling dłuższych niż jard. O przestrzeganie owego prawa dbały
specjalnie powołane w tym celu oddziały milicji obywatelskiej, które strzegły
wjazdu do każdego miasta, mierząc oręż każdego gościa. Jeśli ostrze
przekraczało wskazaną przez panującą granicę, sztychy były łamane i zwracane
właścicielom w skróconych wersjach. Dopiero dziesięć lat później zreformowano
przebieg produkcji i przekształcono rapiery do postaci takiego, jakim
posługiwał się Gustaw Adolf.
Wykuta na specjalne zamówienie przez niemieckiego
zbrojmistrza z Solingen – Bartholoemusa Mevesa, klinga miała czterdzieści cali
długości od gałki drewnianej rękojeści
owiniętej żelaznym drutem, po czubek ostrza. Zabezpieczający dłoń stalowy jelec
przechodził w pleciony z metalu kosz w kształcie rozdwojonego serca, otoczony
miedzianą, elastyczną obręczą. Sam uchwyt broni wykonany był z zahartowanego w
ogniu drewna orzechowego pociągniętego żywicą dla ochrony przed wilgocią.
Wyrastające z niego, szerokie na dwa cale ostrze ozdobiono wytrawionym kwasem
podpisem twórcy oraz napisem „Gloria
pacem”, mającym przypominać dzierżącemu oręż o okropieństwach jakie niesie
ze sobą wojna. Słowa wyryte na rapierze Gustawa Adolfa ginęły pod ściekającą w
dół głowni krwią zabitych przez niego wrogów.
Gdy ruszała pierwsza fala ataku kawalerii Pappenheima,
monarcha nie wziął udziału w walce, dając sobie nieco czasu na obserwację
przeciwnika i dokładne przeanalizowanie jego silnych słabych stron.
Przyglądający się królowi szwedzcy oficerowie dowodzący drugą linią
wytrzeszczali ze zdumienia oczy widząc swego władcę spokojnie wpatrującego się
w nacierające na jego żołnierzy szeregi kirasjerów. Na wciąż umazanej sadzą
twarzy Miłościwie Panującego nie zadrżał ani jeden mięsień, a dosiadany przez
niego koń nie rwał się do przodu, podtrzymywany silną ręką swego pana.
Stojąc tak, obiema dłońmi wspartymi na kulbace,
wyprostowanymi dumnie plecami i pełnym mądrości wzrokiem skierowanym ku
zbliżającym się z każdą sekundą obłoku kurzawy, wyglądał dokładnie tak, jak
malarze przedstawiali go na portretach. Różniło się to jednak znacznie od
gorącego temperamentu, z którego słynął monarcha, toteż mając go przed sobą w
podobnie nienaturalnym stanie zadziwiającego spokoju i powagi, pułkownicy
spoglądali po sobie zatrwożeni, zastanawiając się, czy może ich władca nie
został ranny podczas obsługiwania działa.
Co odważniejsi z nich próbowali nawet pytać króla o jego
stan, jednak szybko wracali z podkulonymi ogonami do swoich towarzyszy, z
powrotem wepchnięci do szeregu, przed który się wyforsowali, przez miotające
gromy spojrzenie Gustawa Adolfa. Lew obserwował swoją przyszłą zwierzynę i nie
chciał, by ktokolwiek mu w tym przeszkadzał. W końcu, widząc irytację, którą
wzbudzali w monarsze jego podwładni, Finowie otoczyli go szczelnym kordonem,
zostawiając jedynie szeroką na dwa konie lukę, przez którą ich władca mógł
obserwować zmagania, nie niepokojony przez nikogo. Gdy ktoś podjeżdżał zbyt
blisko, natychmiast uginał się pod ciężarem kilkunastu par wściekłych oczu i
uciekał w popłochu jak najdalej od królewskiego „orszaku”.
Dopiero gdy pierwszy atak został odparty, monarcha
uśmiechnął się upiornie pobłyskując białymi zębami, które na tle poczernionej
od sadzy twarzy przypominały kły czarnego basiora, szczerzącego się groźnie na
widok słabości swej przyszłej ofiary – stało się dla niego jasne, iż błyszcząca
jak dotąd nad polami bitew gwiazda Pappenheima zgaśnie przyprószona kurzem spod
Breitenfeld, wzbijanym przez łapy maszerującego po zwycięstwo Lwa. Spoglądając w
oddalające się napleczniki kirasjerów, Gustaw Adolf spiął konia i ruszył przez
lukę pomiędzy otaczającymi go Finami w kierunku czoła swojej kawalerii. Żaden z
obserwujących tą scenę oficerów nie ośmielił się zaprotestować.
Podjechawszy do pokrzykującego na pułkowników Bannera, król zaczekał cierpliwie, aż ten
skończy wydawać ostatnie polecenia, dając tym samym wraz niezwykłemu
szacunkowi, którym darzył generała, po czym podprowadził swego wierzchowca tak,
że stał on bok w bok z koniem oficera. Ten, widząc przed sobą monarchę,
pospiesznie sięgnął ku czołu, aby zdjąć kapelusz, jednak jego palce natrafiły
na pustkę – kula katolicka zdmuchnęła mu nakrycie głowy, przechodząc zaledwie o
kilka cali nad czaszką. Owo odkrycie zmroziło krew w żyłach mężczyzny na tyle,
iż siedział przez moment w bezruchu, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Gustaw
Adolf udał, że nie dostrzega przerażenia, jakie odmalowywało się na obliczu
podwładnego.
– Krwawa robota, Herr Banner!
– Wyciągnął rękę w kierunku leżących kilkanaście zaledwie stóp dalej martwych
katolików. – Z Bożą pomocą upuściliśmy im juchy! Daj Panie, żeby od takowego
remedium sczeźli z kretesem.
– Nie mogło inaczej się stać, Wasza Miłość! Gott mit uns!
Nie odrzekłszy nic, monarcha obrzucił otaczających go ze
wszystkich stron jeźdźców uważnym, pełnym aprobaty i dum spojrzeniem – wszyscy
byli zakurzeni, niektórzy nosili na twarzach i zbrojach czarne smugi prochowe
lub szkarłatne plam krwi, zarówno własnej, jak i nieprzyjacielskiej. Nie
znalazł jednak żadnego, na którego obliczu dostrzegłby zwątpienie, strach lub
niepokój. Wręcz przeciwnie – ich oczy spoglądające spod stalowych nosali hełmów
błyszczały zapałem i gorączką bitwy, a bliskość umiłowanego władcy okraszała je
dodatkowo iskrami dumy i uwielbienia. Widząc owo oddanie i gotowość do walki,
król nie był w stanie oprzeć sie już dłużej swej wojowniczej naturze.
– Herr Banner! –
Tym razem, słysząc swoje nazwisko padające z ust króla, generał skłonił się
nisko, przykładając rękę do serca. – Odjedziesz do drugiej linii. Weź ze sobą
jeden szwadron jazdy ze środka skrzydła… Stanę tam z moimi Finami. Eversti!
Jednooki pułkownik nie potrzebował jednak dodatkowych
rozkazów – stał już w strzemionach i ponaglającymi ruchami dłoni kierował
swoich ludzi ku centrum sił prawej flanki, gdzie ci czym prędzej się udali,
łypiąc spode łbów na zagradzających im drogę kawalerzystów Adelsfany – młodzi
szlachcice nie mieli zbyt dużej ochoty ustępować pola byle skazańcom. Padł
jednak rozkaz od samego króla. Ociągając się, środkowy szwadron zawrócił konie
i skierował je ku tyłom, gdzie czekały już na nich dwa regimenty z Gotlandii i
jeden ze Smalandii. W powstałą w ten sposób lukę natychmiast wepchnęli się Hakkapeliitta.
Co prawda pochodzący z arystokratycznych rodzin ciężkozbrojni byli zbyt dumni,
aby odsunąć się od groźnie wyglądających Finów, jednak po ich oczach dawało się
stwierdzić, że właśnie o tym marzyli. Pomysł z przemieszaniem szyków nie
podobał się nie tylko żołnierzom Adelsfany, ale także ich dowódcy. Banner wbił
pokorne spojrzenie w koński kark i, starając się nadać swemu głosowi jak
najłagodniejsze brzmienie, spróbował przemówić monarsze do rozsądku.
– Miłościwy Panie! Nie możesz… Chciałem rzec, nie
powinieneś… Na Boga, Wasza Królewska Mość! Toż to szaleństwo! Nie można narażać
życia króla zbyt wiele razy w pojedynczej bitwie! Błagam, Wasza Wysokość!
Gustaw Adolf milczał przez chwilę, rozważając słowa swego
generała. W końcu, odsunął konia od wierzchowca Bannera i odjechał nieco na
bok, po czym skierował na podwładnego spokojne spojrzenie.
– Mogę, powinienem i muszę. Ileż potrzeba, Herr Banner, aby ci żołnierze ugięli się
pod ciężarem ataków? – Głos monarchy był przyciszony, tak, by poprzez oddalony
nieco huk dział mógł go słyszeć wyłącznie generał. – Czy naprawdę sądzisz waść,
iż Pappenheim na dobre zrezygnował z walki? Jeśli w istocie tak jest, nie
zasługujesz na swą pozycję w moich szeregach! Bitwa jeszcze się nie skończyła.
Widok monarchy walczącego ramię w ramię z szeregowcami podniesie ducha w
ludziach i doda im sił. A gdybyś waszmość wciąż szukał powodu, by walczyć za
mnie… – Władca wskazał ruchem podbródka na ściskaną przez Bannera dłoń, z
której ściekały strumyki krwi. – W swoim stanie nie na wiele się tu przydasz,
skoro nawet nie utrzymasz rapiera.
Generał wciąż nie wyglądał na przekonanego, jednak coś w
tonie króla jasno dało mu do zrozumienia, iż dalsze sprzeciwy poskutkować mogą
jedynie obudzeniem drzemiącego we władcy gniewu. Skłonił się wiec tylko
pokornie i zwrócił konia ku wskazanym przez monarchę miejscu. Ledwo tam dotarł,
a już posłyszał wzbierający niczym grzmoty przed burzą odgłos nadciągającej
jazdy. Katolicy podjęli kolejną próbę ataku.
– Słyszycie? – Silny głos Gustawa Adolfa przedarł się ponad
tętent kopyt. – To katoliccy księża stukają na rozgrzeszenie swoich owieczek
przed ich ostatnią podróżą!
Pośród żołnierstwa poniosły się gromkie salwy śmiechu.
Stojąc w otoczeniu swego monarchy, Szwedzcy kawalerzyści poczuli, jak napełnia
ich nowy duch, a uprzednie zmęczenie, które wkradało się już w ich odrętwiałe
od ciężaru zbroi i oręża członki, znika jak kamfora, zastąpione świeżą energią.
Kilkudziesięciu z nich pozwoliło sobie nawet na obelgi pod adresem nacierających
wrogów, lub groźne potrząsanie rapierem w ich kierunku.
Sam Lew Północy wpatrywał się w nadciągającą ławę koni i
ludzi, jakby wybierając sobie zawczasu tych, którzy padną z jego ręki. Tuż za
nim, Hakkapeliitta po raz ostatni, ze spokojem sprawdzali pistolety lub
poprawiali chwyty na rękojeściach szabel. Pomimo, iż mieli lada moment stanąć
oko w oko z ciężkozbrojną kawalerią, nie okazywali najmniejszych oznak
niepokoju, ufając niezachwianie w szczęśliwą gwiazdę swego władcy, który
udowodnił już nieraz, że kule i miecze się go nie imały. Jedynym wyjątkiem od
tej reguły był niezwykle pechowy dla monarchy rok tysiąc sześćset dwudziesty
siódmy, kiedy to otrzymał on dwa postrzały.
Pierwszy
sięgnął królewskiego uda i, uszkadzając mocno kość, wbił się tak głęboko, iż
żaden ze sprowadzonych na miejsce felczerów nie był w stanie go wyciągnąć.
Miało to miejsce podczas oblężenia Gdańska – gdy Gustaw Adolf znajdował się w
łodzi, doglądając wznoszenia szańców, wypatrzył go jeden z obrońców miasta i,
licząc na sowitą nagrodę od swoich dowódców, wystrzelił z muszkietu. Tkwiące w
nodze odłamki ołowiu sprawiały, że monarcha czasami utkał, zwłaszcza przy
zmianach pogody, kiedy to ból stawał się większy. Nigdy jednak nie skarżył się
na swoje cierpienia, zniecierpliwionymi gestami odpędzając od siebie stada
medyków oferujących mu cudowne lekarstwa kuracje.
Innym
przykrym wypadkiem podczas prowadzenia wojny, było oblężenie Tczewa, kiedy to
polski strzelec posłał w kierunku króla pocisk, którzy przeszedłszy na ukos
przez szyję – mijając główną arterię o zaledwie dwa palce – utkwił w łopatce i
również, pomimo licznych zabiegów, nie chciał opuścić kości. W wyniku tego
postrzału, Gustaw Adolf stracił władzę w dwóch palcach lewej ręki, jednak i tym
nie przejmował się zbytnio, twierdząc, iż do władania rapierem wystarczy mu
prawa. Nie były to jednak wszystkie konsekwencje owej feralnej rany – to
właśnie przez ową wrośniętą w łopatkę kulę, monarcha nie mógł nosić stalowych
pancerzy – ciężar zbroi naciskał zbyt mocno na uszkodzoną kość, wywołując fale
bólu. Władca nie widział w tym żadnego problemu – już podczas otrzymania obu
postrzałów nie zwykł zakuwać się w żelazo, preferując lekką skórę. Nakazał
nawet wystawić w pałacowym muzeum kolet, który miał na sobie podczas walk pod Tczewem,
wciąż jeszcze noszący ślady krwi wypływającej z królewskiej rany.
Te
wydarzenia jednak nie zachwiały wiarą, którą w swym władcy pokładali Szwedzi.
Przeciwnie wręcz – kochali go za to jeszcze bardziej, mając zdobiące ciało
monarchy blizny za dowód, iż ponosi on trudy wojen na równi ze zwykłymi
żołnierzami. Dodatkowo, wrodzona charyzma i nieugięta wola Gustawa Adolfa
sprawiały, że jego poddani odnosili wrażenie, jakoby owe rany zupełnie nie
odbiły się na zdrowiu panującego. Uważali go przeto za niemalże
niezniszczalnego i niezwyciężonego.
Teraz
stał oto przed kolejnymi śmiałkami pragnącymi zadać kłam tej reputacji i bez
cienia strachu spoglądał w nabiegnięte krwią ślepia rozpędzonych koni oraz
wykrzywione w grymasie nienawiści twarze jeźdźców. Gdy tylko kawalerzyści
zbliżyli się na odpowiednią odległość, król zamachnął się ściskanym w dłoni
rapierem, dając sygnał wpatrzonym w niego puszkarzom, którzy co tchu opuścili
płonące żagwie i przytknęli je do lontów.
Salwa
armatnia uderzyła w szarżujących katolików, którzy niczym morska fala
rozbijająca się z hukiem o skalisty brzeg poczęli załamywać się i kotłować.
Głębokie wyrwy powstałe pomiędzy nadciągającymi szeregami przywodziły na myśl
walący się mur, upadający pod ostrzałem trebuszy. Niczym nadwątlona
fortyfikacja, ława kawalerzystów nie stanowiła już tak imponującego widoku jak
podczas początkowego ataku – zniknęły gdzieś porządek i idealna formacja,
zastąpione chaosem i rozpaczliwą walką o życie. Zarówno konie jak i jeźdźcy
miotali się dziko po jęczącej pod ich ciężarem równinie, za wszelką cenę
próbując uniknąć nadlatujących kul i trupów poległych towarzyszy. Nigdzie
jednak nie było bezpiecznie.
Śrutowe
pociski mknęły gęstymi chmarami i kąsały zajadle ludzi oraz wierzchowce,
zostawiając na ich potrzaskanych siłą impetu ciałach swoje krwawe piętna, przez
które wyzierały odsłonięte kości, nierzadko całkowicie obdarte ze skóry i
mięśni. Niczym polujące charty rozrywające swą ofiarę na strzępy, kule
muszkietowe pędziły przez gęsty las cesarskich żołnierzy i dopadały każdego,
kto nie zdążył umknąć im z drogi, co było zadaniem niemalże niemożliwym. Działa
pułkowe, ściągnięte na rozkaz Gustawa Adolfa z centrum sił szwedzkich, w
połączeniu z tymi oddanymi do dyspozycji prawego skrzydła od samego początku
bitwy, rozstawione były wzdłuż całego czoła dowodzonych przez monarchę
oddziałów, co zapewniało olbrzymią siłę ognia i zalewało katolików potokami
ołowiu, w których tonęli. Cudem wydawało się, iż w pierwszych liniach jazdy
pozostał choć jeden żywy człowiek.
Po
pierwszym wystrzale armatnim, gdy kawaleria cesarska znalazła się około
czterdzieści kroków od rzędu kanonierek, rozległa się potrójna salwa
muszkietowa, w której całkowicie utonęły suche trzaski pistoletów kirasjerów.
Kilkudziesięciu żołnierzy szwedzkich upadło na ziemię, brocząc krwią z
rozerwanych gardeł, przebitych piersi i wielu innych mniej lub bardziej
groźnych obrażeń, jednak w porównaniu ze stratami cesarskich była ich zaledwie
garstka.
Sam
Gustaw Adolf stał niewzruszenie pośród otaczającego go świstu kul i
niecierpliwie wyglądał momentu, w którym będzie mógł w końcu rzucić się do boju
z rapierem w dłoni. Nie musiał czekać długo – chwilę później rozległ się
kolejny huk nadchodzący od strony jazdy Pappenheima, świadczący o tym, iż
katolicy opróżnili już swoje pistolety. Kolejni Szwedzi zrosili swą krwią
nienasyconą ziemię Breitenfeld, jednak ich król nie miał czasu, by poświęcić im
choć odrobinę uwagi – gęsty dym nie zdążył jeszcze opaść, a już wbijał on pięty
w boki swego rumaka, zmuszając go do biegu. Nie oglądając się do tyłu, monarcha
wyciągnął przed siebie rapier i pognał na złamanie karku poprzez prochową mgłę,
wprost pod lufy ukrytych w niej cesarskich. Tuż za nim, niczym podążający za
człowiekiem cień, opuścili swe pozycje Finowie. Ich zazwyczaj ponure, surowe
twarze rozświetlone były jakąś dziką radością, a ściskane w pewnych dłoniach
szable drżały z pragnienia zadawania śmierci.
Widząc,
że król zapomniał całkowicie o Adelsfanie, najwyraźniej przekonany, iż ruszy ona
natychmiast za nim, Banner chwycił się za gołą głowę, nie zważając na wciąż
ściekającą z dłoni krew, która zabrudziła jego przerzedzające się kasztanowe
włosy i ściekała gorącymi strumyczkami z czoła.
– Na
Boga żywego! Pomrą, pomrą jako Bóg w niebie! Herr Stenbock!
Płaczliwy
ton generała ściskał mężne serca stojących wokół niego oficerów nawet w obliczu
śmierci, która otaczała ich z każdej strony. Przed niewielką grupkę wysunął się
mężczyzna w średnim wieku, zakuty w stalowy kirys. Jego twarz nie zdradzała
żadnych uczuć, choć po przemykających w oczach cieniach można było się
domyślić, że również i on poruszony był szaleńczym atakiem króla, który mógł
skończyć się fatalnie dla losów całej bitwy. W zamieszaniu, huku i
wszechobecnym dymie, kawalerzyści szwedzcy nie zobaczyli gwałtownego natarcia
swego monarchy, wciąż więc czekali na swoje rozkazy, nieświadomi, iż za chwilę
może polec w boju ten, którego tak bardzo miłowali. Należało szybko coś z tym
zrobić.
–
Pędź waść do ludzi, prędko! – Spływająca z rozciętej dłoni krew zalewała oczy
generała, ten jednak, mając o wiele ważniejsze sprawy na głowie, nic sobie z
tego nie robił. – Pociągnij za Jego Królewską Mością, da Bóg, zdążysz na czas…
Jeśli nie…
Nie
musiał kończyć. Wszyscy obecni doskonale zdawali sobie sprawę z tego jak
poważna jest sytuacja. Śmierć króla byłaby ogromnym ciosem, nie tylko dla
kampanii w Rzeszy, ale i dla całej Szwecji, która zostałaby w ten sposób
wystawiona na ataki ze strony zawsze czujnych nieprzyjaciół. Nie chodziło
zresztą jedynie o kwestie militarne i polityczne – nie było w armii Gustawa
Adolfa żołnierza, nieważne, szeregowca czy oficera, który nie miłowałby swego
odważnego, lecz nieco zbyt popędliwego króla całym sercem. Teraz, gdy jego
życie znajdowało się w niebezpieczeństwie, strach spadł ciemną kurtyną na dusze
i umysły tych, którzy o owym zagrożeniu wiedzieli.
Kilka
kompanii Adelsfany, które zajmowały pozycję najbliżej Finów, widząc poruszenie
w ich szeregach, również rzuciły się do przodu, jednak nie było ich
wystarczająco dużo – naprzeciw pięciu tysiącom zbrojnych stanęło zaledwie
tysiąc szwedzkiej kawalerii. Jednym powodem, dla którego oddziały prowadzone
przez Gustawa Adolfa nie zostały jeszcze otoczone była gęsta mgła, utrudniająca
kirasjerom zorientowanie się w sytuacji.
Podczas
gdy jego oficerowie rwali włosy z głów i rozpaczali nad losem, który go –
według nich – niechybnie czekał, król w końcu był w swoim żywiole. Nie
podzielając ani krztyny obaw targających jego podwładnymi, Lew Północy mknął
przez zawiesisty, niemalże namacalny tuman, czujnym wzrokiem wyglądając
nieprzyjaciół. Polował.
Nagle,
zupełnie jakby spod ziemi, wyrósł przed nim jakiś jeździec. Chwilę później
pojawił się kolejny i jeszcze jeden – oddalające się końskie zady przyodziane
były w liberię Pappenheima, niechybny znak, że oto monarcha stanął w końcu
naprzeciw swojej zwierzyny. Pospieszywszy wierzchowca, Gustaw Adolf dopadł do
pierwszego z kirasjerów i niezauważony wyprzedził go nieco – dźganie w plecy
uważał za postępek godny pozbawionego honoru tchórza, preferując walkę twarzą w
twarz.
Zaskoczony
nagłym pojawieniem się przeciwnika, żołnierz wydał z siebie okrzyk i sięgnął
czym prędzej po zwisający u boku kord, jednak nim jego dłoń zdążyła przebyć
choćby połowę drogi, czubek królewskiego rapiera wdarł się mu pod skórzany
kołnierz, przekłuwając na wylot gardło. Kawalerzysta podniósł ręce do szyi,
jakby w próbie pochwycenia klingi, jednak monarcha mocnym szarpnięciem wyrwał
ją z rany, kalecząc zaciśnięte na ostrzu dłonie mężczyzny.
Spod
hełmu chlusnęła fala jasnej, tętniczej krwi, której niewielki strumyczek
spłynął również wzdłuż głowni rapiera. Gdy jeździec zsuwał się z siodła,
rozpaczliwie próbując zacisnąć śmiertelną ranę, Gustaw Adolf pędził już w
kierunku kolejnego. Stracił jednak element zaskoczenia – zaalarmowani odgłosami
szamotaniny, pozostali kawalerzyści poczęli krzyczeć na swoich towarzyszy,
ostrzegając ich przed nowym zagrożeniem. Po chwili cesarscy zawrócili konie,
aby stawić czoła szwedzkiej kontrszarży. Dowodzący nią monarcha wyszczerzył
drapieżnie zęby, ciesząc się na czekającą go walkę i, wznosząc w duchu modły za
dusze swych poległych podwładnych, ruszył naprzeciw czekającym nieprzyjaciołom.
Dla
kirasjerów było to zaiste przerażające doświadczenie – najpierw mieli przed
sobą zaledwie jednego jeźdźca, a chwilę później, wyjąc potępieńczo niczym
zgraja upiorów łaknąca świeżej krwi, ze spowijającej wszystko dookoła mgły
wyłoniły się pierwsze szeregi Finów, na czele których galopował jednooki
kapitan kręcący młyńca zakrzywioną szablą.
– Hakkaa päälle!
Bitewny
krzyk Hakkapeliitta mógł zmrozić krew nawet w najbardziej zatwardziałych,
żołnierskich sercach, a w połączeniu z dzikim rżeniem dosiadanych przez Finów
koni, odbierał cesarskim całą wolę walki. Co prawda, kolejne trzy linie
kirasjerów pojawiały się właśnie na polu bitwy, jednak i owe posiłki straciły
nieco na impecie swego biegu, przerażone wykrzywionymi wściekle obliczami
nieprzyjaciół. Mimo wszystko udało im się jednak dobyć pistoletów i po chwili
rozległy się salwy wystrzałów przypominające trzask drzew łamanych podmuchami
huraganowego wiatru. Nie pozostając katolikom dłużni, Finowie odpowiedzieli
ogniem, nie zwalniając przy tym swej szaleńczej gonitwy. Pędzili tak szybko, iż
nie dali swym nieprzyjaciołom szansy na wypalenie po raz drugi – wśród
potwornego szczęku żelaza uderzającego o żelazo, dwa fronty burzowe starły się
i przemieszały, tworząc iście piekielny hałas.
Szable,
rapiery, szpady, a nawet wciąż ściskane w dłoniach rękojeści pistoletów, opadły
w niemalże idealnej harmonii, zabijając w pierwszej fali dziesiątki ludzi.
Zarówno katolicy jak i Hakkapeliitta nie zamierzali okazywać swym wrogom
litości – nikt nie opuszczał oręża, nikt nie prosił o łaskę. Nie brano jeńców.
W bezlitosnej kotłowaninie ciał i stali panował absolutny chaos – obie strony
przemieszały się i wdarły głęboko w linie nieprzyjaciela, tak, że zdarzało się
iż poszczególni żołnierze, zapędziwszy się w ferworze walki zbyt głęboko,
ginęli od ciosów w plecy.
Przewaga
w postaci pancerzy noszonych przez kirasjerów nijak nie odbijała się na przebiegu
starcia – zaprawieni w bojach Finowie siekli ich niemiłosiernie i spychali do
tyłu. Zasypywani gradem sztychów i cięć, cesarscy byli zbyt powolni, by móc
sprostać lekkim jeźdźcom, którzy doskakiwali do nich, uderzali, po czym, gdy
wzniesione przez katolików kordy zaczynały w końcu opadać, wycofywali się poza
zasięg ramion nieprzyjaciół, niczym mrówki walczące z pancernym pająkiem.
Prym
pośród swoich ludzi wiódł Gustaw Adolf – mając po swoich bokach jednookiego
pułkownika i jego zastępcę, monarcha srożył się i kłębił niczym żywe srebro, z
każdym ciosem kładąc u swych stóp jednego przeciwnika. Jego rapier przypominał
świetlistą błyskawicę, która uderzała w kirasjerów i zabijała ich na miejscu,
zbyt szybko, by którykolwiek z nich był w stanie ją zatrzymać. Swoim własnym
bezpieczeństwem król zdawał się nie martwić.
Jakiś
zabłąkany pocisk osmalił zdobiącą jego szyję kryzę, o kilka cali zaledwie
mijając gardło, a inny, nadleciawszy pod kątem, zranił niegroźnie rumaka
władcy, co tylko jeszcze bardziej podsyciło kipiącą w Gustawie Adolfie cholerę
– było to jego ulubione zwierzę. Monarcha krwawił również lekko z niegroźnego
rozcięcia na ramieniu, nie było to jednak nic, czym raczyłby się przejmować.
Poza tym, wszystkie czyhające na króla zagrożenia były natychmiast eliminowane
przez dwójkę jego aniołów stróżów, którzy, choć nie przypominali opisanych w
Biblii niebiańskich wojowników, równie skutecznie zapewniali swemu panu
bezpieczeństwo. A było to niełatwe zadanie.
Tam,
gdzie panował największy chaos i gdzie szczęk oręża rozlegał się najgłośniej,
nie mogło zabraknąć Gustawa Adolfa, który z rozwianą grzywą popychał konia
coraz głębiej i głębiej w linie katolików, zostawiając za sobą krwawiące trupy
ludzi i koni – czasami, gdy włożył w cięcie zbyt dużo siły, ostrze przechodziło
przez ciało żołnierza, odcinając ramię lub dłoń i grzęzło w karku zwierzęcia.
Straszliwa
skuteczność, którą wykazywał się monarcha dawała przykład jego podwładnym –
zarówno Finowie jak i owe nieliczne oddziały Adelsfany dawali z siebie wszystko,
zabijając i raniąc wycofujących się już powoli kirasjerów. Gdy zdawało się, iż
ponownie zostaną oni zmuszeni do ucieczki, z mgły za ich plecami wypadły
kolejne szeregi. Widząc nadciągające posiłki, cesarscy wydali z siebie
tryumfalny okrzyk i z nowymi siłami rzucili się na nieprzyjaciół, szybko
odzyskując utracone pozycje.
Jednak
i Hakkapeliitta nie byli przecież osamotnieni – od strony prawego skrzydła
szwedzkiego rozległ się tętent tysięcy kopyt, a po chwili pojawiły się pierwsze
rzędy konnych. Szarżująca Adelsfana stanowiła sobą olśniewające zjawisko –
długie szeregi odzianych we wspaniałe zbroje kawalerzystów dosiadających
olbrzymich wierzchowców sunęły z zadziwiającą prędkością pośród łopotu
proporców i okrzyków wojennych. Stado przybyło na odsiecz przewodzącemu nim
Lwu.
Przeczuwając
bliskie już zwycięstwo, Gustaw Adolf wrzasnął radośnie i usiekł zamierzającego
się na niego kirasjera, rozcinając mu odsłoniętą twarz aż do kości. Buchnęła
krew, a monarcha już szukał następnego przeciwnika. Odsłonięta głowa żołnierza,
którego właśnie ranił, zrodziła w umyśle króla pewną ideę i spodobała się mu
ona tak bardzo, iż postanowił bezzwłocznie wcielić ją w życie. Przystanął na
moment i czujnym okiem począł obrzucać oddziały katolików.
W
tym czasie, lekka jazda szwedzka rozbiegła się na boki, tworząc przesmyk, przez
który Adelsfana runęła z hukiem na cesarskich, odrzucając ich z marszu o
kilkanaście końskich kroków do tyłu. Szeregi Pappenheima poczęły drżeć pod
ciężarem nowego ataku i nawet wciąż przybywające oddziały nie były w stanie
powstrzymać nieuniknionego. Impet tysięcy ciał ludzi i koni najpierw odepchnął
kirasjerów, a chwilę później złamał ich szyki – Szwedzi wdarli się klinem
pomiędzy ich linie, grożąc przedostaniem się na tyły. W tej sytuacji, można było
zrobić tylko jedno. Zagrały rogi i cesarscy poczęli zawracać wierzchowce – po
raz drugi w tej bitwie zostali zmuszeni do ucieczki.
Tymczasem
Gustaw Adolf dostrzegł to, czego szukał – w połowie oddalającej się kolumny
katolików pędził na srokatym wałachu bogato odziany pułkownik doskonale
pasujący do pomysłu monarchy. Spiąwszy konia, król wpadł pomiędzy
pierzchających nieprzyjaciół, nie bacząc zupełnie na związane z tym
niebezpieczeństwo. Widząc niecodzienny manewr swego władcy, przysłany przez
Bannera pułkownik Stenbock zebrał wokół siebie kilkunastu jeźdźców i skoczył za
nim, chcąc zapewnić mu bezpieczeństwo. Jednak gdy tylko znalazł się w
odległości kilkudziesięciu stóp od rumaka monarchy, jego skromne siły zostały
niemalże stratowane przez blisko czterysta koni Hakkapeliitta, którzy nie zważając
na nikogo i na nic, rzucili się za swym umiłowanym dowódcą, węsząc w powietrzu
nową okazję do walki.
Brutalnie
potraktowany wierzchowiec Stenbocka wierzgnął dziko i stanął dęba, zrzucając
zaskoczonego szlachcica na przesiąkniętą rozlaną przez Finów krwią ziemię.
Pułkownik uderzył twardo plecami w poprzetykany kamieniami grunt, boleśnie się
przy tym obijając. Gdy minął go ostatni z jeźdźców, usiadł ostrożnie w
szkarłatnym błocie brudzącym mu mundur i z wyrazem niedowierzania na twarzy
wpatrywał się w jego plecy. Jeden z żołnierzy natychmiast zatrzymał konia i
zeskoczył z siodła, chcąc pomóc swemu dowódcy. Ten jednak wydawał się tak
zdumiony zupełnym brakiem szacunku, jaki wobec niego okazali Finowie, iż przez
dłuższy czas nie zauważył nawet wyciągniętej dłoni podwładnego. W końcu
przeniósł pełne oburzenia spojrzenie na stojącego nad nim mężczyznę.
–
Precz! Precz! Idźcie wszyscy do czorta!
Przerażony
wybuchem złości pułkownika, ale przyzwyczajony do słuchania rozkazów, żołnierz
pospiesznie wycofał się do tyłu i, dosiadłszy konia, ruszył w ślad za Hakkapeliitta.
Jego towarzysze zrobili to samo, zostawiając Stenbocka samotnie siedzącego na
placu boju. Odjeżdżali bez cienia wyrzutów sumienia – ich dowódca był próżnym,
złośliwym człowiekiem, który korzystał z każdej okazji, aby uprzykrzyć życie
swoim podwładnym. Król natomiast odnosił się z szacunkiem do każdego, nawet
najniższego rangą żołnierza. W ślad za znikającymi we mgle sylwetkami
niewielkiego oddziału pomknęły wściekłe wrzaski pułkownika, który, zapominając
najwyraźniej o swoich wcześniejszych poleceniach domagał się ich powrotu.
–
Stójcie, zdrajcy! Stójcie! Natychmiast sprowadźcie mojego konia! – Ton jego
krzyków stawał się coraz bardziej błagalny. – Nie możecie mnie tutaj tak
zostawić! Jestem waszym dowódcą!
Nie
było już jednak wokół niego nikogo, kto mógłby usłyszeć słowo „proszę”, które
stawiając zaciekły opór opuściło usta oficera. Został sam. Jego wierzchowiec
zniknął gdzieś we mgle, a ludzie, z którymi przybył na odsiecz królowi, ruszyli
wraz z monarchą za uciekającymi cesarskimi. Chwiejnie podnosząc się z ziemi,
Stenbock ze złością odkrył, iż jego wspaniały mundur cały powalany był krwawym
błotem. Ciskając gromy na Adelsfanę, ruszył pieszo w kierunku armii szwedzkiej.
Nieświadomy
dramatu swego oficera, Gustaw Adolf zajechał z boku upatrzonego przez siebie
porucznika kirasjerów i zamierzył się na niego rapierem. Jego przeciwnik jednak
w porę zdążył zauważyć zbliżające się niebezpieczeństwo i pochyliwszy się nad
końskim karkiem uniknął sztychu, który przemknął mu niegroźnie nad plecami.
Zanim monarcha zdążył wycofać ostrze, rozległ się pojedynczy strzał, a po nim
brzęk kuli trafiającej w stalową zbroję. Kirasjer puścił wodze wierzchowca i
rozłożył szeroko ręce, padając twarzą do przodu – w jego plecach ziała
niewielka dziura, przez którą wysączało się wraz z krwią życie. Jednooki
pułkownik splunął z pogardą na ziemię i opuścił pistolet. Zanim porucznik
zdążył zlecieć z siodła, król pochwycił jego śmiertelnie ranne ciało i zdarł mu
z głowy kapelusz z barwionej na zielono skóry i ozdobiony przepięknym pawim
piórem.
Ściskając
swą zdobycz w dłoni, Lew pozwolił trupowi uderzyć o ziemię, po czym zwolnił
nieco, chcąc ocenić sytuację. Wszystko jednak szło po myśli Szwedów – kirasjerzy
wycofywali się coraz bliżej pozycji swoich głównych sił, a siedzące im na
ogonach Hakkapeliitta i Adelsfana toczyły z nimi szereg odosobnionych
pojedynków, w których górę przeważnie brali protestanci. Nadszedł czas, aby
powrócić do reszty armii. Wiedzieli o tym również dowódcy poszczególnych
szwadronów – wkrótce rozległy się rogi sygnalizacyjne i wojska Gustawa Adolfa
zawróciły. Nauczeni poprzednim atakiem, kirasjerzy nie byli już tak skłonni do
pościgu – wiedzieli już, że gdyby spróbowali wsiąść na karki Szwedów po raz
kolejny stanęliby w obliczu koszących salw muszkietowych i armatnich. Nie
niepokojeni, jeźdźcy dotarli do reszty swoich
oddziałów.
Lew
Północy, w swym osmalony, poszarpanym i splamionym krwią kolecie, z szerokim
uśmiechem na ustach podprowadził konia do wiercącego się nerwowo w siodle
Bannera – nieszczęśnik był blady jak płótno, a zakrzepnięte na czole zacieki
krwi dodawały mu upiornego wyglądu. Patrząc na niego i na jego monarchę,
mogłoby się wydawać, że to nie król, a generał osobiście przewodził szarży.
Gustaw Adolf wyglądał jakby podczas przyjemnego wypoczynku spotkała go drobna
nieprzyjemność, natomiast oficer miał minę sugerującą, iż jego życie wisiało w
ciągu ostatnich minut na włosku.
–
Miłościwy Panie! – Pomimo starań, w głosie Bannera pobrzmiewały nuty wyrzutu.
Tym razem, spoglądał królowi prosto w oczy. – Ten atak…
–
Zakończył się naszą wiktorią. Cóż to, generale? Czyż nie widziałeś, iż
dowodziłem nim osobiście? – Władca stanowczo uciął wszelkie uwagi, które
niewątpliwie kipiały w umyśle oficera. – Nie musisz mówić mi o czymś, z czego doskonale zdaję sobie sprawę.
Nie
wiedząc co odrzec, mężczyzna otworzył tylko usta jak próbująca schwytać
powietrze ryba i zrezygnowany skłonił się nisko, zamiatając swymi sklejonymi
krwią włosami koński kark. Widząc to, monarcha uśmiechnął się jeszcze szerzej,
po czym podprowadził bliżej wierzchowca i wcisnął na czaszkę generała kapelusz,
który zdobył podczas walki.
–
Nie smuć się waść! Bóg jest po naszej stronie i nie pozwoli byśmy pomarli! –
Chwyciwszy za szerokie rondo nakrycia głowy, król poprawiał je tak długo, aż
uznał, że leży już ono prosto. – Miej wiarę!
Widząc,
iż jego władca nie traktuje poważnie grożącego sobie niebezpieczeństwa, Banner
westchnął głęboko i oklapł nieco w kulbace. Po jego upstrzonych krwią
policzkach spłynęły dwie niewielkie łzy, żłobiące smugi w pokrywającej twarz
mężczyzny warstewce kurzu. Biorąc je za oznakę niezwykłej radości ze
zwycięstwa, Gustaw Adolf przyklepał dłonią kapelusz na głowie generała i
poprawił przekrzywione nieco pawie pióro.
–
Wasza Królewska Mość!
Spomiędzy
grupki konnych oficerów wynurzył się wymizerowany Stenbock z wyrazem oburzenia
na twarzy. Wciąż poruszał się pieszo, toteż aby spoglądać na swego króla musiał
wysoko zadzierać czoło. Przeczuwając krotochwilę, stojący niedaleko monarchy
żołnierze trącali się łokciami i podśmiechiwali się zza zasłaniających usta dłoni
– nieprzyjemny charakter pułkownika był powszechnie znany tak, jak i niechęć,
jaką darzył swego podwładnego Miłościwie Panujący. Teraz, gdy miało dojść do
konfrontacji, każdy spodziewał się ujrzeć nielubianego mężczyznę odchodzącego z
niesmakiem. Pogłoski o tym, co wydarzyło się podczas szarży Adelsfany zdążyły
już obiec większość żołnierzy, toteż, korzystając z przerwy w walkach, ludzie
skierowali swą uwagę w stronę czegoś, co choć trochę mogłoby odwieść ich myśli
od przelewu krwi. Nawet dochodząca ze wschodu nieustanna wymiana ognia nie
psuła im humorów.
– Herr Stenbock! – Król uniósł nieco brew,
udając zaskoczonego. Od swoich Finów zdążył się już dowiedzieć o wszystkim. – A
gdzież to podział się waści koń? Cóż to za nowa moda, aby oficer kawalerii podróżował
pieszo? A może waści spieszno do infanterii?
Zbyt
pogrążony we własnym oburzeniu by wychwycić jawną kpinę w tonie monarchy,
pułkownik zaczerwienił się jak piwonia na myśl o zniewadze, która go spotkała.
–
Nie, Najjaśniejszy Panie! Straciłem konia przez owych dzikusów, którzy śmieją
nazywać się gwardią Waszej Królewskiej Mości! – Mało brakowało, a szlachcic
tupnąłby nogą. – Oni… Zniszczyli mój mundur!
–
Zniszczyli mundur, powiadasz waćpan? – Gustaw Adolf obrzucił uniform swego
podwładnego taksującym spojrzeniem w parodii zatroskania. – Cóż, Herr Stenbock, krew i błoto to
towarzysze każdego żołnierza! Spójrz tylko dookoła! – Władca zatoczył szeroki
łuk ramieniem, wskazując na umazane szkarłatem postacie swoich poddanych. –
Każdy z owych dzielnych mężów na równi ma je na sobie! Powinieneś waść się
cieszyć, iż skoro nie było ci dane zyskać takowego medalu na marsowym polu,
możesz chociaż udawać, żeś brał udział w walce!
–
Miłościwy Panie…
–
Dosyć! – Lew nastroszył swe wąskie brwi i wbił w pułkownika wściekłe
spojrzenie. Nie zauważył nawet, że celuje w mężczyznę wciąż okrwawionym ostrzem
rapiera. – Znajdźże sobie waść nowego wierzchowca i nie przywódź przede mnie
spraw nieistotnych! To nie polski sejmik, to bitwa, na Boga!
Nie
poświęcając upokorzonemu oficerowi ani chwili dłużej, Gustaw Adolf odwrócił się
od niego i skierował konia ku czołu swych sił, ponownie zajmując swoją pozycję,
przekonany, że to jeszcze nie koniec trudu. Nie mylił się.
Katolicy
atakowali jeszcze cztery razy – za każdym pancerne szeregi kirasjerów
podjeżdżały pod linie szwedzkie na odległość kilkudziesięciu kroków i oddawały
dwie salwy z pistoletów. Za każdym również dostawali nauczkę w postaci istnej
nawały ognia i ołowiu, która zasypywała ich i zabijała niczym szalejąca zaraza.
Gustaw Adolf raz po raz prowadził swe zastępy na wycofujących się
nieprzyjaciół, zostawiając za sobą dziesiątki drgających ciał, które leżały
niczym zżęte łany zboża w szybko rosnących kałużach krwi. Umierali wszyscy –
protestanci i katolicy. Śmierć przychodziła po nich jednakowo, nie bacząc na
wyznawaną religię czy pochodzenie.
Wywodzący
się z mieszczaństwa najemnicy ginęli ramię w ramię ze szlachtą, a oficerowie
padali na trupy szeregowych żołnierzy. Przy żadnym ze zgonów nie odzywały się
fanfary niebiańskie – wydawało się, że Boga i jego zastępów nie interesuje
przebieg toczonej w Jego imieniu walki. Jedynym dźwiękami niosącymi się nad
pobojowiskiem były huk wystrzałów, odgłosy kling zgrzytających po pancerzach
oraz przedśmiertne wrzaski rannych ludzi i zwierząt. Przeganiany podmuchami
wiatru tuman dymu i kurzu to gęstniał, to rzedniał, odsłaniając co chwila
dantejskie sceny rozgrywające się na jęczącej pod ciężarem dziesiątek tysięcy
ciał równinie.
Spływająca
strumieniami krew zamieniała wysuszoną ziemię w sięgające kostek, grząskie,
cuchnące odchodami i uryną błoto, w które padali martwi oraz ranni. Wzbijany
pod kopytami koni, szlam rozpryskiwał się na wszystkie strony, oślepiając
jeźdźców oraz wierzchowce i potęgując zamieszanie. Bezładne kolumny pędziły to
w jedną, to w drugą stronę, wpadając zarówno na nieprzyjaciół jak i sojuszników
– w tym ostatnim przypadku, zanim zorientowano się w pomyłce dochodziło nawet
do bratobójczych pojedynków. Przyglądające się szalejącej w dole rzezi, słońce
wędrowało coraz wyżej i wyżej, pozostając zupełnie obojętnym na wszelkie
ludzkie namiętności i emocje, od których powietrze nad Breitenfeld było aż
ciężkie. Dochodziła godzina piąta popołudniu.
Podczas
gdy Lew powalał kolejne ofiary na prawym skrzydle, feldmarszałek Horn robił co
mógł, aby nie ulec liczebniejszym siłom pod dowództwem hrabiego Tilly. Jego
muszkieterzy wyciskali z siebie siódme poty, dokładając wszelkich starań do jak
najszybszego przeładowywania strzelb, nie chcąc nawet na sekundę przerywać
wymiany ognia, w której siły szwedzkie zaczynały brać górę – pomimo przewagi w
ludziach, katolicy chwiali się i padali pod siłą salvé, która żłobiła w tercjach głębokie bruzdy pełne wrzeszczących
i krwawiących ciał.
Horn
wysłał gońca do króla, chcąc poinformować go o położeniu, w którym się znalazł,
jednak – o czym feldmarszałek nie miał pojęcia – kurier poległ, trafiony w
zamieszaniu zabłąkaną kulą, przez co wiadomość nie dotarła na miejsce. Przez
dwie godziny głównodowodzący lewego skrzydła czekał niecierpliwie na posiłki,
przypatrując się jak jego szeregi topnieją powoli pod przytłaczającą masą
cesarskiej piechoty. W końcu, ryzykując gniew monarchy, zdecydował się pchnąć
kolejnego posłańca, któremu udało się dotrzeć do Gustawa Adolfa, wracającego
właśnie ze swego piątego wypadu przeciw kawalerii Pappenheima.
Gdy
tylko król dostrzegł nadciągającego jeźdźca, z twarzy zniknęła mu cała radość,
która malowała się na jego obliczu od czasu pierwszego ataku, którym dowodził.
Poprzedni goniec przyniósł wiadomość o śmierci Teuffela, czegóż powinien
spodziewać się tym razem? Przybierając kamienną minę, monarcha zakręcił koniem
i ruszył naprzeciw kurierowi, spotykając się z nim w połowie drogi.
–
Mów! – Szorstki ton z jakim wypowiedziane zostało to słowo zaskoczył nawet
samego Gustawa Adolfa. – Nie mam zbyt wiele czasu do stracenia!
–
Jak sobie życzysz, Wasza Królewska Mość. – Żołnierz skłonił się nisko. –
Feldmarszałek Horn prosi o wsparcie… Saksoni uciekli, zostawiając lewą flankę
odsłoniętą… Hrabia Tilly ruszył z całą piechotą.
– Helvete!
– Zaciśnięta pięść króla uderzyła mocno w łęk siodła. Pomimo eksplozji
bólu, która wykwitła natychmiast w stłuczonych palcach, monarsze nie zadrgał
ani jeden mięsień. – Wiedziałem, że temu psu, elektorowi nie wolno ufać! Kto
raz zdradził swego suwerena, nie zawaha się uczynić tego ponownie!
Zaciśnięte
zęby władcy Szwecji zgrzytały o siebie niczym kamienie młyńskie, grożąc
połamaniem. Wydawało się, iż lada moment pulsujące na czerwonej z gniewu twarzy
Gustawa Adolfa żyłki pękną, a sam Lew padnie trupem, zdławiony cholerą. Po
chwili jednak udało mu się nieco opanować. Nie chcąc ryzykować próbą wydobycia
z siebie głosu skinął tylko głową i natychmiast skierował konia w stronę
Bannera. Gdy dotarł na miejsce, nie tracił czasu na zbędne w swej opinii
wyjaśnienia.
–
Generale! Przejmujesz komendę nad pierwszymi liniami. Zastąpię cię na tyłach.
Zdumiony,
ale jednocześnie uszczęśliwiony decyzją króla, mężczyzna sięgnął dłonią ku
czołu i zdjął z głowy podarowany mu przez monarchę kapelusz.
–
Oczywiście, Wasza Miłość!
Nie
czekając, jakby bojąc się, iż władca zmieni nagle zdanie, spiął konia i pognał
co tchu w kierunku pozycji, którą zajmował na początku bitwy. Wkrótce też
poczęli stamtąd napływać Finowie, odesłani przez Bannera na tyły, gdzie już
czekały na nich cztery lekkie kompanie z zachodniej Gotlandii i po osiem
regimentów ciężkozbrojnych kawalerzystów ze wschodniej Gotlandii oraz
Smalandii. Stanąwszy na czele tych liczących prawie półtora tysiąca ludzi sił,
Gustaw Adolf z niecierpliwością wyglądał kolejnego, siódmego już tego dnia ataku
katolików. Zaledwie Banner zdążył ustawić swoich żołnierz w utworzonej przez
wycofujących się Hakkapeliitta luce, a już w uszy monarchy uderzył tętent
pędzących koni. Odczekawszy do momentu, w którym padły pierwsze strzały, Lew
Północy zwołał wokół siebie pozostawionych pod swoją komendą pułkowników.
–
Panowie, nadszedł czas, aby zakończyć tę zabawę, która chociaż niezwykle
przyjemna, trwa już o wiele za długo! – Monarcha musiał niemalże krzyczeć,
bowiem rozlegający się z przodu zgiełk bitewny przybierał z każdą sekundą na
sile. – Tam – wskazał dłonią w kierunku wschodniej flanki szwedzkiej, skąd
dochodziło najwięcej huków i wrzasków – walczą i umierają nasi towarzysze.
Potrzebują pomocy, której nie możemy dłużej im odmawiać! Przygotujcie ludzi.
Pora przekonać się czy Pappenheim naprawdę ma Boga po swojej stronie![1]
Oficerowie
wyprężyli się służbiście i skłoniwszy głowy, popędzili ku swoim oddziałom, aby
przygotować je do wymarszu. Tymczasem Gustaw Adolf przywołał gestem jednookiego
pułkownika. Milcząca figura oderwała się od grupki Finów i podprowadziła konia
do czekającego króla.
– Hakkaa päälle, eversti! – Władca Szwecji
zacisnął dłoń na rękojeści rapiera tak mocno, że wydawało się, iż jego
pobielałe kłykcie lada moment przebiją skórę. – Nie ma litości dla wrogów
wiary!
– Hakkaa päälle, Jalopeura!
Zachrypnięty,
jakby nieprzywykły do bycia używanym, głos Fina przypominał warczenie wściekłego psa
spuszczonego właśnie przez swego pana z łańcucha. Jego dźwięk nie wróżył
niczego dobrego cesarskim żołnierzom. Zadowolony, Gustaw Adolf popędził konia
do przodu, gdzie ustawiały się już poszczególne szwadrony odwodów. Wiedział, że
to co ma właśnie zamiar zrobić może okazać się fatalną w skutkach decyzją,
jednak myśl o Hornie walczącym samotnie przeciwko prawie dwudziestu tysiącom
nieprzyjaciół burzyła w nim krew. Nie było innego wyjścia – jeźdźcy Pappenheima
musieli zostać rozpędzeni, aby można było ruszyć z pomocą feldmarszałkowi. W
przeciwnym wypadku, siły szwedzkie mogły wkrótce znaleźć się pomiędzy młotem a
kowadłem przyciskane z jednej strony przez kirasjerów, a z drugiej przez tercje
piechoty.
Chociaż
pozbawianie prawego skrzydła odwodów było niezwykle ryzykowne – gdyby cesarscy
rozgromili Adelsfanę, już nic nie stanęłoby im na drodze do zajścia od tyłu
oddziałów generała Brahe i cała armia stanęłaby na krawędzi zagłady – Lew
postanowił podjąć wyzwanie, pokładając wiarę w Bogu i swoich zwycięskich jak do
tej pory żołnierzach, którzy jeszcze nigdy w trakcie trwania tej kampanii go
nie zawiedli. Podniósł wysoko ostrze rapiera i przetoczył roziskrzonym wzrokiem
po twarzach jeźdźców – wszyscy wpatrywali się w niego jak w jakiegoś Proroka,
gotowi spijać każde słowo, które opuści jego usta.
–
Dość czekania! – Monarcha zatoczył klingą niewielkie kółko nad głową. – Za mną!
Dając
przykład podwładnym, jako pierwszy wyskoczył do przodu, a za nim pociągnęli
Finowie. Sekundę później całe pozostawione w odwodach prawego skrzydła siły
były już w ruchu, rozwijając stopniowo prędkość, aż do momentu, w którym
końskie kopyta niemalże nie dotykały ziemi. W pełnym galopie, jeźdźcy odbili
nieco na zachód podążając za charakterystyczną sylwetką królewskiego rumaka, po
czym zatoczywszy szeroki łuk uderzyli w lewą flankę kawalerii katolików z
łoskotem przypominającym schodzącą lawinę. Równocześnie, kirasjerów atakowała
również Adelsfana – cesarscy znaleźli się w kleszczach i zmuszeni zostali do
rozpaczliwej walki o życie.
Zgodnie
z wydanymi przez Gustawa Adolfa rozkazami, Hakkapeliitta robiła co mogła by
uśmiercić jak największą ilość nieprzyjaciół – Finowie rzucali się w największą
gęstwę jeźdźców i koni niczym wataha wygłodniałych wilków, która dostrzegła
samotnego łosia pośrodku spowitego śnieżną pierzyną lasu. Ich szable przecinały
ze świstem powietrze i dziesiątkowały katolików, posyłając w powietrze fontanny
krwi oraz jęki rannych. Pokryci szkarłatem, wykrzywieni w wyrazie zaciętości i
nienawiści, przypominali hordy demonów żerujących na potępionych duszach,
wzbudzając swym wyglądem postrach pośród wziętych w dwa ognie kirasjerów.
Również
i Szwedzi, gdy spostrzegli brawurowy manewr króla, z nową werwą zaczęli
naciskać na cofające się przed nimi szeregi cesarskich, folgując swej żądzy
zabijania. Odkąd w roku tysiąc sześćset trzydziestym Gustaw Adolf ustanowił
szereg praw mających na celu ograniczenie zniszczeń czynionych w czasie wojny,
jego żołnierze zmuszeni byli tłumić w sobie chęć grabienia i mordowania, która
z czasem zaczęła w nich narastać. Gdy w końcu zaczęły kończyć się otrzymane od
Francuzów pieniądze na utrzymanie wojsk, monarcha przestał egzekwować kary za
łamanie swojego dekretu, pozwalając podwładnym na nieco większą swobodę.
To
właśnie wtedy zrodziła się nieprzychylna reputacja, która poprzedzała
maszerującą przez Rzeszę armię szwedzką – aby zdobyć zapasy jedzenia i paszę
dla koni, żołnierze rabowali wsie i napadali na ludność cywilną bez cienia
wyrzutów sumienia, święcie wierząc w słuszność takiego postępowania – byli w
końcu wojownikami walczącymi po stronie jedynej prawdziwej wiary
chrześcijańskiej i niczym dawni krzyżowcy wyzwalający Ziemię Świętą,
przetaczali się przez tereny cierpiące pod panowaniem Habsburgów, niosąc ze
sobą pochodnię wolności, od której płonęły osady i miasta. Ich zachłanność,
przechodząca niekiedy w okrucieństwo, przeszła niejako do legend, przez długie
jeszcze lata mających przewijać się wśród mieszkańców Cesarstwa. Nawet małe
dzieci straszono nadejściem Szwedów śpiewając im na dobranoc : „Bet Kindchen, bet, morgen kommt der Schwed”.
Owiani
grozą, uskrzydleni obecnością swego króla i całkowicie przekonani o swej
niezwyciężalności w bitwie, żołnierze Gustawa Adolfa stanowili sobą iście
przerażający obraz, przed którym nawet zakuci w stalowe zbroje kirasjerzy
drżeli niczym listowie targane podmuchami wiatru. Choć stosunek sił był
niemalże wyrównany, z lekką przewagą po stronie Szwedów, postronny obserwator
jednoznacznie wskazałby, iż inicjatywa bitwy leży zdecydowanie po stronie
luteranów.
Wojska
Lwa Północy, wśród których władca znajdował się własną osobą, bez strachu w
sercach wdzierały się mniejszymi lub większymi grupkami pomiędzy linie
cesarskich i tam rozdawały na wszystkie strony ciosy i sztychy. Niekiedy
rozlegały się również pojedyncze wystrzały z pistoletów, jednak wkrótce
całkowicie umilkły – w bitewnej gorączce nikt nie miał czasu ani miejsca na
przeładowanie broni, przez co ciężar walki spadł na szable i rapiery.
Działało
to zdecydowanie na korzyść Szwedów – nastawieni na karakol, uzbrojeni jedynie
w krótkie kordy, katolicy nie byli odpowiednio wyszkoleni, aby dawać skuteczny
odpór znakomicie władającym wszelkiego rodzaju orężem siecznym przeciwnikom.
Wojny z Rzeczpospolitą wypracowały w armii Gustawa Adolfa biegłość fechtunku –
polscy żołdacy i szlachcice słynęli na całą Europę jako niezrównani w owej
sztuce. Pozwalało to teraz szwedzkim siłom na przechylanie szali zwycięstwa na
swoją stronę.
Niemalże
dwanaście tysięcy koni i ludzi przemieszało się ze sobą, tworząc jeden olbrzymi
organizm kierowany nienawiścią przeciwko samemu sobie. Niczym owładnięte
gangreną członki, całe kompanie były wycinane w pień, tylko po to, aby zostać
zastąpionymi przez nowe, które również niknęły wkrótce pod uderzeniami stali.
Jeźdźcy taranowali się nawzajem, usiłując zrzucić przeciwników z siodeł, bądź
też, złączeni w karykaturze braterskiego uścisku, stopniowo wyduszali z siebie
życie. Niektórzy, gdy ciżba ciał stawała się tak gęsta, iż nie było już miejsca
na zamachy rapierem, upuszczali bezużyteczny oręż, pozwalając mu zawisnąć na
otaczającym nadgarstek rzemyku lub łańcuszku i dobywali noży, którymi dźgali swych
przeciwników.
Zdarzały
się również przypadki, kiedy to owładnięci szałem prawdziwego berserka,
żołnierze rzucali się własnym ciałem na nieprzyjaciela i impetem uderzenia
zwaliwszy go z siodła, kotłowali się z nim na tratowanej końskimi kopytami
ziemi, cudem tylko unikając plątaniny zwierzęcych nóg grożącej straszliwą
śmiercią.
Nawet wierzchowce miały swój udział w walce,
zwłaszcza te dosiadane przez Hakkapeliitta – specjalne szkolenie, któremu
poddawali je Finowie sprawiało, iż
stanowiły one równie niebezpieczną broń co rapiery. Gryząc, kopiąc i
taranując konie nieprzyjaciela, wprowadzały zamęt, pozwalając tym samym swoim
jeźdźcom na szybkie eliminowanie przeciwników, którzy próbując opanować
wierzgające rumaki nie mieli nawet czasu, aby unieść broń.
Pośrodku
tego całego zamieszania, otoczony kwileniem zwierząt i wrzaskami ścierających
się żołnierzy szalał Lew Północy, którego zaciekłość i beztroska wręcz odwaga
wzbudzały grozę w sercach zarówno wrogów jak i jego poddanych – ci pierwsi
drżeli przed ciosami królewskiego rapiera, drudzy natomiast trzęśli się jak
osiki, doprowadzani na skraj rozpaczy przez nieustanne niebezpieczeństwo, które
zewsząd czyhało na ich monarchę. Sam jednak Gustaw Adolf robił to, do czego
popychała go jego żołnierska natura – walczył.
Fakt,
iż nie był zwyczajnym rajtarem, a władcą całej Szwecji sprawiał, że w swym
mężnym sercu odczuwał on jakiś wewnętrzny przymus, który nakazywał mu dawać z
siebie znacznie więcej niż sam wymagał od zwykłych szeregowych czy nawet
oficerów. Biorąc owe podszepty za głos samego Boga, który w ten sposób zapewnia
go o słuszności jego sprawy, Lew Północy rzucał się pomiędzy linie katolików z
rykiem, od którego gasła w nich wola walki, a strudzone ramiona odmawiały
posłuszeństwa.
Towarzyszący
mu Finowie podążali za nim krok w krok, upewniając się, że nikt i nic nie
ośmieli się podnieść bluźnierczej ręki na Bożego Pomazańca – ich szable
chroniły króla lepiej niż najwspanialszy nawet pancerz i pomimo, iż monarcha
miał na sobie jedynie lekką skórę, na jego ciele nie pojawiło się nawet
najmniejsze zadrapanie. Skąpany za to był od stóp do głów w krwi nieprzyjaciół,
która tryskała z zadanych królewską ręką ran. Tam, gdzie pojawił się władca i
jego świta, oddziały cesarskie padały niczym muchy i zalegały pole bitwy grubym
dywanem szkarłatu i stali.
W
miarę jak Gustaw Adolf posuwał się głębiej w szeregi katolików przyłączały się
do niego coraz to nowe kompanie jazdy. Tymczasem Banner, którego kapelusz z
pawim piórem podrygiwał szaleńczo w pierwszych liniach Adelsfany, napierał
silno na czoło kirasjerskiej formacji chcąc połączyć się z oddziałami monarchy,
co też w końcu mu się udało. Dowodzone przez generała prawe skrzydło dotarło do
miejsca, w którym walczył gotlandzki regiment.
Równocześnie,
maszerujący za przydzielonymi sobie oddziałami kawalerii muszkieterowie dotarli
na miejsce potyczki i, skręciwszy na wschód zamknęli cesarskich z trzeciej
strony. W zamieszaniu i obłokach kurzawy udało im się niezauważenie podkraść do
katolików i wypalić w ich odsłoniętą flankę. Była to kropla, która przelała
czarę goryczy.
Mając
nieprzyjaciół przed sobą i po obu bokach, kirasjerzy ginęli całymi tuzinami,
nie mając niekiedy nawet szans na stawianie oporu. Salwy z broni palnej
uderzały w nich raz po raz niczym krople deszczu zacinające powierzchnię
jeziora – tam, gdzie skupiał się
szwedzki ogień, jeźdźcy kłębili się i kołowali, zupełnie jak kręgi przecinające
taflę wody. Nie mieli jednak gdzie uciec
– z prawej i z lewej czyhały już na nich nadstawione rapiery i szable, które
bezlitośnie zagłębiały się w ich ciała. Panika poczęła ogarniać pancerne
szeregi Pappenheima. Wkrótce, jeden po drugim, cesarscy kawalerzyści zawracali
konie i rzucali się do ucieczki.
Nie
był to jednak zorganizowany, pełen dyscypliny odwrót, którym salwowali się po
poprzednich atakach – złamani pod ciężarem szwedzkiej jazdy i przypiekani
ogniem muszkietowym, kirasjerzy wbijali pięty w boki wierzchowców, aby w pełnym
galopie przedrzeć się przez gęstwę nieprzyjaciół w desperackiej próbie
uratowania życia. Nie bacząc kogo tratują, katolicy upuszczali oręż i znikali w
obłokach kurzu. Widząc oddalające się plecy przeciwników, Szwedzi wydali z
siebie gromki okrzyk zwycięstwa i niczym stado drapieżników wyczuwających
strach swojej ofiary, rzucili się w pogoń za rozproszoną armią Pappenheima,
która nie stanowiła już dla nich żadnego zagrożenia.
Tak
jak wcześniej Saksonii, teraz cesarscy, straciwszy całkowicie ducha uciekali w
popłochu, mając tuż za sobą wciąż kąsających nieprzyjaciół, czekających tylko,
aby posłać w zaświaty kolejnych z nich. Upojeni zwycięstwem i przelaną krwią,
żołnierze Gustawa Adolfa ponownie przemieszali się z katolikami – część z nich
popędzała konie tak zaciekle, iż trudno było stwierdzić kto jest ścigającym, a
kto zwierzyną. Szable i rapiery dźgały bezlitośnie odsłonięte plecy kirasjerów,
którzy próbowali się co prawda odcinać swym prześladowcom, jednak z mizernym
skutkiem. Nic już nie mogło powstrzymać oddziałów Pappenheima przed
rozproszeniem – nie było takiej siły, która sprawiłaby, iż uda się im ponownie
uformować szyki i ruszyć do kolejnego ataku. Dla nich bitwa była skończona.
Pozwalając
swoim poddanym na pościg, Gustaw Adolf, otoczony przez pułkowników dowodzących
odwodami, które za sobą poprowadził, zwolnił nieco konia i rozejrzawszy się
dookoła przetarł dłonią twarz, chcąc pozbyć się zalewającego mu oczy potu.
Zapomniał jednak, iż obie ręce skąpane ma we krwi nieprzyjaciół, w wyniku czego
na królewskim obliczu, tuż obok smug sadzy, pojawiły się szkarłatne plamy, w
jakiś groteskowy sposób harmonizujące z ognistą czupryną monarchy. Nie
przejmując się zupełnie czymś tak nieznaczącym jak swój wygląd, władca
przeszedł w kłus, czekając, aż wiatr rozwieje nieco zalegający dookoła tuman.
Gdy tylko tak się stało, szarpnął lejcami, zmuszając wierzchowca do skrętu w
lewo. Zaskoczeni oficerowie natychmiast podążyli za jego przykładem.
–
Zbierzcie ludzi, panowie! – Król smagnął rumaka płazem rapiera, zachęcając go
do szybszego biegu. – Pappenheim nie będzie już nas niepokoił! Przyszedł czas
na złożenie wizyty hrabiemu Tilly!
Pułkownicy
czym prędzej rzucili się, aby wykonać polecenie, doskonale wiedząc, iż monarcha
nie będzie czekał ani chwili i natychmiast ruszy w stronę lewego skrzydła
szwedzkiego, gdzie feldmarszałek Horn dzielnie odpierał kolejne szturmy
piechoty cesarskiej. Nie mylili się – mając za sobą jedynie swoich wiernych
Finów, Gustaw Adolf popędził przed siebie. Dopiero po chwili ruszyły za nim
również pułki z Gotlandii i Smalandii.
W
miarę jak Lew zbliżał się do obsadzonych przez katolików dział saksońskich, huk
wystrzałów artyleryjskich przybierał na sile, a dym gęstniał i stawał się coraz
bardziej cuchnący. Zapewniał jednak oddziałom szwedzkim element zaskoczenia –
gdy z prochowej mgły wynurzyli się pierwsi Hakkapeliitta, nikt nie zwrócił na
nich uwagi. Dopiero kiedy czołowe szeregi wpadły pomiędzy kanonierów hrabiego
Tilly i zaczęły szerzyć wśród nich śmierć i zniszczenie, przerażone wrzaski
umierających zaalarmowały resztę sił katolickich. Było już jednak za późno –
zza Finów wyskakiwały właśnie pozostawione w tyle oddziały szwedzkiej rajtarii
i cięższej jazdy.
Zajęte
wymianą ognia z wojskami Horna, cesarskie tercje nie były w stanie przyjść z
pomocą swoim puszkarzom i niewielkiej ochronie, która została im przydzielona.
Pośród szaleńczego wycia i świstu opadających ostrzy, artylerzyści zostali
wycięci w pień. Nie minęło kilka minut, a po obsługach saskich armat zostały
jednie wspomnienia w postaci zakrwawionych trupów porozrzucanych pomiędzy
spiżowymi cielskami bombard. Ostrzał zalewający pozycje feldmarszałka ucichł,
co wlało w serca jego ludzi nowe pokłady nadziei. Wprawne ucho monarchy
wychwyciło zwiększoną odrobinę częstotliwość z jaką jego poddani oddawali
kolejne salwy. Nadszedł czas, aby odwrócić losy tej potyczki.
Gdy
ostatni z kanonierów padł już pod ciosami kawalerzystów, król zatrzymał rumaka
i pospiesznie zeskoczył z siodła.
– Z
koni i do armat! – Wypowiadane przez monarchę w pełnym biegu słowa przedzierały
się nawet przez dochodzący od strony walczących wojsk zgiełk. – Dajmy tym
działom posmakować tego, czego odmówili im tchórzliwi Saksonii!
Żołnierzom
nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazów – wszystkie pułki zsiadły z
wierzchowców i prowadząc je za uzdy ruszyły w kierunku milczących armat. W
większości były to cięższe, dwunastofuntowe kolubryny, toteż aby je przesunąć
należało zaprząc do nich nawet po sześć zwierząt. Przez dłuższą chwilę panował
nieustanny ruch – ludzie sprawdzali wiązania na uprzężach, rozkopywali
wzniesione przez katolików szańce i sypali nowe, tam, gdzie miały stanąć
działa. Gdy wszystko było gotowe, świsnęły baty, a bojowe rumaki, zdegradowane
na moment do rangi koni pociągowych wytężyły wszystkie siły, próbując poruszyć
masywne lufy. Zaskrzypiały drewniane koła i artyleria ruszyła.
Nieświadomy
nowego zagrożenia, hrabia Tilly zagrzewał swoich ludzi do walki, pokrzykując na
nich zachęcająco, samemu starając się trzymać na tyłach, gdzie zachodziło
najmniejsze ryzyko odniesienia rany. Nie chodziło o strach – szlachcic znał
swoją wartość i wolał nie narażać Świętego Cesarstwa na utratę tak znamienitego
wodza. Od walki byli zwykli żołnierze, a nie szlachetnie urodzeni panowie.
Nagła
cisza, która zaległa nad stanowiskami saskiej artylerii nieco zbiła hrabiego z
tropu, jednak nie uważał tego za sprawę najwyższej wagi, będąc święcie
przekonanym, iż powody przerwy w ostrzale są prozaiczne. Dlatego też, gdy
pierwsze kule zaryły w tylne szeregi cesarskiej piechoty, uderzając
niebezpiecznie blisko pozycji, w której się znajdował, szlachcic poczuł jak
krew odpływa mu z twarzy. Początkowo usiłował przekonać swój ogarnięty paniką
umysł, iż był to pojedynczy wypadek, błąd w obliczeniach dokonanych przez
puszkarzy, jednak kiedy grad pocisków przybierał na sile zniknęły wszelkie
złudzenia.
Równie
zaskoczeni jak ich dowódca, katoliccy piechurzy rzucili się do przodu,
wrzeszcząc ze strachu i bólu, za wszelką cenę próbując uciec od zalewającej ich
nawały ołowiu, lecz nie byli w stanie przedrzeć się przez gęsto ustawionych towarzyszy.
Piki i muszkiety uderzały o ziemię, wypadając z odrętwiałych z przerażenia
dłoni żołnierzy, którzy upadali na kolana i płacząc głośno wzywali imienia
Boga. Jednocześnie, wyczuwając zmianę w rozłożeniu sił, szwedzcy strzelcy nie
ustawali w swoich wysiłkach. Dla cesarskich nastał prawdziwy sądny dzień.
Umierali
całymi dziesiątkami. Rozrywani na strzępy, dziurawieni i gruchotani pod
ostrzałem sił Gustawa Adolfa, próbowali jeszcze odpowiadać śmiercią na śmierć,
jednak z braku zapewnianej przez artylerię osłony poczęli się cofać. Początkowo
był to równy i zdyscyplinowany manewr, raczej zajmowanie dogodniejszych pozycji
niż odwrót, lecz z czasem poszczególne kompanie odłączały się od głównego
trzonu armii i czmychały z pola bitwy z podkulonymi ogonami.
W
końcu, gdy celny pocisk armatni uderzył w stojącą na tyłach grupkę pikinierów,
posyłając na wszystkie strony odłamki roztrzaskanych drzewców, stało się coś,
co zupełnie załamało ducha w katolikach – kilka wirujących drzazg ugodziło
hrabiego Tilly. Fragmenty wbiły się w prawe udo i pierś głównodowodzącego,
zrzucając go z konia na ziemię, gdzie mężczyzna zemdlał z powodu obfitego
upływu krwi. Widząc swego wodza ciężko rannego, otaczający go pułkownicy
porwali jego bezwładne ciało na jednego z biegających dookoła koni i co tchu
pognali z nim w stronę majaczącego na wschodzie lesistego pagórka.
Nie
była to najrozsądniejsza decyzja – żołnierze spostrzegli ich odwrót i, sądząc,
że oto zostali pozostawieni sami na placu boju, rzucili się do panicznej
ucieczki, ścigani wystrzałami ze szwedzkich muszkietów. Nie mogąc uwierzyć we
własne szczęście, feldmarszałek Horn nie wysłał za oddalającymi się piechurami
pogoni – jego właśni ludzie byli zbyt zmęczeni, by sprostać kolejnym trudom.
Zasłużyli na odpoczynek.
***
Tej
nocy nie było świętowania. Szwedzcy żołnierze, choć odnieśli kolejne wspaniałe
zwycięstwo, nie oddawali się zwykłemu w podobnych sytuacjach pijaństwu – pito
co prawda wino zdobyte na cesarskich taborach, jednak nie były to duże ilości.
Na zroszonej krwią tysięcy poległych, stratowanej końskimi kopytami równinie
Breitenfeld płonęły setki ogromnych ognisk ułożonych z połamanych pik i
rozbitych wozów. Po całym obozie rozlegało się żałobne bicie spiżowych dzwonów,
które znaleziono pośród porzuconych przez katolików dóbr.
W
trwającej niemalże sześć godzin bitwie poległo dwa tysiące stu Szwedów, których
pozostali przy życiu towarzysze grzebali w pospiesznie wykopanych grobach. Do
pochówku trzech tysięcy Saksonów i prawie ośmiu tysięcy cesarskich zagoniono
pojmanych w trakcie pościgu kirasjerów, oraz tych żołnierzy piechoty, którzy
skapitulowali, zbyt zmęczeni, aby salwować się ucieczką.
W
taborze hrabiego Tilly znajdowało się sześćdziesiąt wozów wypełnionych po
brzegi amunicją i prochem, a dodatkowy łup w postaci dwudziestu trzech dział z
nawiązką rekompensował poniesione przez Szwedów straty. Jedyną osobą, która
wydawała się niezadowolona z przebiegu bitwy był Gustaw Adolf. Gdy tylko
dowiedział się o ucieczce zarówno Pappenheima jak i hrabiego Tilly, Lew wpadł w
prawdziwą furię. Miotał się i wrzeszczał na swoich oficerów, poddając w
wątpliwość ich zaangażowanie w sprawę wiary luterańskiej. W końcu jednak
uspokoił się nieco i, przeprosiwszy za swoje zachowanie zniknął w rozbitym dla
niego przez Finów namiocie, gdzie począł układać plany najazdu na Bawarię.
Wojna daleka jeszcze była od szczęśliwego dla monarchy zakończenia.
Przedpola
Breitenfeld długo jeszcze płaciły za przedstawienie, którego były świadkami –
szpecące oblicze równiny wyrwy pozostawione przez pociski artyleryjskie
niechętnie zarastały roślinnością, a porozrzucane wszędzie części rynsztunku
rdzewiały na słocie, przypominając nieustannie o krwawych wydarzeniach.
Jedenaście lat później ponownie doszło w tej okolicy do starcia pomiędzy
Szwedami i katolikami – wtedy również zwycięstwo przypadło luteranom, którzy
szaleli z rozpaczy i żądzy zemsty za odebranie im ich umiłowanego wodza. Ale to
już zupełnie inna historia.
Gloria pacem - Chwalmy pokój
Hakkaa päälle! - Wyrżnąć wszystkich! (fiński)
Jalopeura - Lew
Helvete! - Piekło! ( w Szwecji traktowane jako przekleństwo)
[1] "Pora przekonać się czy Pappenheim naprawdę ma Boga po swojej stronie!" - imię feldmarszałka "Gottfried" oznacza "Ten, który jest pod opieką Boską" (Gott - Bóg, fridu - obrona, opieka)
„Bet Kindchen, bet, morgen kommt der Schwed” - fragment kołysanki niemieckiej z czasów Wojny Trzydziestoletniej ("Módl się dzieciątko, módl, rankiem zjawią się Szwedzi"
"zbliżające się kroki kopyt Lucyfera. " coś mi się nie podoba w określeniu KROKI KOPYT, ale może to tylko ja ;_;
OdpowiedzUsuń"musiałby z całą pewnością ustąpić pola przed szalejącym już po nich Lwem, który miotał się jak wściekły, kąsając i drapiąc pazurami każdego, kto odważył się podjechać do niego na odległość rapiera" nie wiem co w tym jest, ale dało mi takie poczucie epickości, że łoooo, aż sobie chyba z tego wszystkiego pójdę rozegrać jakąś małą kampanię w Total Warze XD
"Tych, którzy mieli czelność odmówić zaszczytu płynącego ze śmierci z królewskiej ręki, dobijali oszczędnymi w ruchach ciosami Finowie. " daję wielką okejkę :D
Mam pytanko. W czy Ty jesteś pewien, że pole marsowe tutaj "boją się je zabrudzić na polu marsowym. " jest trafnie użyte? Bo ja guglam i guglam i nie widzę związku między polem marsowym a polem bitwy, chociaż oczywiście mogło mi coś umknąć, to wiesz, dlatego pytam, czy masz coś na swoją obronę :D
"jak i w formie dodatku do codziennego ubioru." abstrahując od tekstu i wrzucając kolejną randomową uwagę, to galowym mundurom ze szpadą/rapierem/innym cholerstwem u pasa mówię stanowcze TAK, to się zdecydowanie kwalifikuje pod ściąganie majtek przez głowę :D
Ej Twój risercz właśnie rzucił mnie na kolana. Znaczy, chodzi mi o takie szczegóły, że nawet wiesz, kto wykuł rapier dla Gustawa Adolfa. Nice, naprawdę.
" Słowa wyryte na rapierze Gustawa Adolfa ginęły pod ściekającą w dół głowni krwią zabitych przez niego wrogów. " Piękna ironia. PIĘKNA.
"Breitenfeld wzbijanym " przecinek
W ogóle, to zazdro dialogów. Bo sam widzisz, co u mnie nieraz za kwiatki wychodzą, a tu piękny, stylizowany język D: Znaczy, ja wiem, że u mnie jest dialogów jakieś 8474645453243232323 raz więcej, no ale tak czy inaczej ;___;
"To katoliccy księża stukają na rozgrzeszenie swoich owieczek przed ich ostatnią podróżą! " Też śmiechłam XD
Nawiązując jeszcze do Finów, to mam pytanko, czy to, jak oni, że tak powiem, siekli ich wszystkich tutaj to też risercz, czy już Twój motyw? Bo jeśli Twój, to też nie wiem, czy celowo, chociaż biorąc pod uwagę Twoją znajomość historii to pewnie tak, ale naprawdę bardzo trafnie ich pokazałeś, przynajmniej moim skromnym zdaniem, bo oczywiście czasy inne, ale ja przez moją miłość do wojny zimowej to widzę Finów tylko i wyłącznie jako totalnie przerażających, ubijających wszystko co się rusza żołnierzy. Z okrągłymi, pyzatymi mordkami, oczywiście :D
"było to jego ulubione zwierze." zwierzę. Ale tak, za konia, to ja też bym ubiła, I FEEL U BRO.
"Przeczuwając bliskie już zwycięstwo, Gustaw Adolf wrzasnął radośnie i usiekł zamierzającego się na niego kirasjera, rozcinając mu odsłoniętą twarz aż do kości." Powiem Ci, że to by była idealna scena do filmu, śmiechłam mocno XD
"pomysły monarchy. " - pomysłu
" dosiadłszy konia ruszył " przecinek przed ruszył
O BOŻE BIEDNY STENBOCK XD
"wiercącego się nerwowo na siodle Bannera" w siodle
" o czym doskonale zdaję sobie sprawę." z czego
" Cóż to za nowa moda, aby oficer kawalerii podróżował pieszo? " NO KWICZĘ XDDD
"To nie polski sejmik, to bitwa, na Boga!" no sad but true ;_;
"jakby nieprzywykły do używania, głos Fina przypominał" raczej BYCIA UŻYWANYM< bo teraz to brzmi, jakby to głos czegoś używał
OdpowiedzUsuń„Bet Kindchen, bet, morgen kommt der Schwed”. EJ MNIE BY TAK MOGLI STRASZYĆ, JA NIE MAM NIC PRZECIW :D
" nastawienia na karakol, " nastawieni
"szałem prawdziwego berserka," czy tak się przez przypadek nie nazywa ta cała magiczna umiejętność Nordów w Skyrimie? O MATKO JA NAPRAWDĘ POTRZEBUJĘ ŻYCIA. Albo lepiej, Skyrima XD
"Król smagnął rumaka płazem rapiera, zachęcając go do szybszego biegu. " a mnie to wypominasz, żem okropna, bo konie szpicrutą leję no! :D
"Miotał się wrzeszczał na swoich oficerów," zjadłeś chyba I :)
O jakiej bitwie jedenaście lat później wspominałeś?
No, a teraz co do całości.
Po pierwsze, to muszę Cię bardzo pochwalić, bo się naprawdę w tej ostatniej części nie miałam do czego przyczepić :D Także moje usługi prowizorycznej bety chyba są Ci zbędne :) A tak całkiem poważnie, to naprawdę pięknie się poprawiłeś z przecinkami, widać progres już na przykładzie samego tylko (Tylko! Raptem 60 stron :D) Breitenfeld. Takie długie teksty dobrze człowiekowi robią, sama u siebie też to zauważyłam. Także tego, propsy bardzo :D
Dalej, to Ci muszę powiedzieć, że fantastycznie się to czytało przy muzyce z Ogniem i Mieczem (PATRZ CO NAROBIŁEŚ! :D), oczywiście tej spod Zbaraża :D
Jeszcze miałam pomarudzić, że w sumie to ja się nigdy jakoś specjalnie nad bitwami nie zastanawiałam (pierwszy raz będę miała z takimi styczność przy oblężeniu Warszawy i już mnie boli pisanie tego ;_;), ale rzeczywiście podczas czytania tego Twojego Breitenfeld, to tak sobie zaczęłam myśleć, że ja pewnie na miejscu tych żołnierzy, to bym w podskokach uciekała z pola bitwy ;_; Smutne ale prawdziwe. A taka byłam hop do przodu, że bym chłopa udawała, żyjąc w tamtych czasach, nie? :D Ale tak całkiem poważnie to naprawdę jakoś tak inaczej teraz na to wszystko patrzę i na pewno to nieszczęsne oblężenie warszawy trochę na tym zyska. Także kolejna rzecz, jaka przez Ciebie pojawi się u mnie, dodana do listy :D
Gustaw Adolf to jest majstersztyk, szczególnie właśnie w tej ostatniej części, którą czytałam dopiero dzisiaj. Seryjnie, od dziś nie przyjmuję do wiadomości, że on się mógł zachowywać i myśleć inaczej, koniec kropka.
No i ta ostatnia część, rzeczywiście widać, że ma trochę inny klimat niż reszta, ale po cichu Ci powiem, że mnie się ta końcówka podobała najbardziej :D
Chyba tyle, w sumie. Nie będę już sztucznie przedłużać i powiem tylko, że jestem zachwycona tym ONE SHOTEM TROLOLOLOLO :D Ale serio, naprawdę odwaliłeś kawał dobrej roboty, jestem pod wrażeniem, co zresztą na pewno doskonale wiesz i bardzo się cieszę, że taka dobra rzecz jest z dedykacją dla mnie, fejm się zgadza :D
No, i teraz w końcu idę sprzątać, bo oczywiście zamiast się wziąć do roboty, to jednak czytałam dalej, co oczywiście też powinieneś jako komplement odebrać :D
PS. Zupełnie randomowo, póki pamiętam, kawa z cynamonem bardzo dobra, dobrze, że Ci zaufałam :D
Wiem ocb, też tak miałem jak czytałem tą linijkę :D Taki dumny z tego jestem ^^ Chciałem właśnie podkreślić awesomowość Gustawa Adolfa :D Fajnie, że się udało :)
UsuńBłędów to nawet nie będę komentował, pominę milczeniem własną gapowatość, ale podziękuję Ci za wytknięcie^^ DZIĘKUJĘ :) Masz u mnie huga :D W każdym razie, już poprawiłem, więc powinno być key :P
Mnie przez całe Breitenfeld naszła ochota na strategię z tamtych czasów, choć jak znam swoje doświadczenie z takowymi grami, zapewne będę lamił i dostawał łomot, ALE TO NIC :D Przeżyję ^^
No kurczę, a kto by nie chciał polec z ręki Lwa Północy?:D DESPERAT JAKIŚ ^^
Co do pól marsowych, to mogę rzec jedynie, iż nie napisałem tego z wielkiej litery, więc MOŻNA pomyśleć, iż jest to związek frazeologiczny na pole bitwy :P Tak mi się to podobało..;( Jak wymyślę coś ładniejszego, to zmienię, jak nie - zostaje :D Trudno się mówi :D
Co do rapiera Gustawa Adolfa, to akurat nie było trudne, bo znajduje się on w muzeum i jego dokładny opis pomógł a lot :D Także to było łatwiejsze, niż Ci się zdaje :D
Ale z pięknem ironii się zgodzę w 100% :D Właściwie, to z tego co mi wiadomo, na większości broni dawano jakieś napisy, właśnie w takim stylu :D To dopiero była ironia :D Bym rzekł cynizm nawet, ze strony twórców :D
A, dziękuję :D No właśnie, ja mam raptem z 6, w dodatku krótszych kwestii, więc już siadłem nad nimi dłużej i zastanowiłem się głębiej ^^ U Ciebie to nie masz się czym przejmować, naprawdę, słyszałem, że tak naprawdę, to zwykli ludzie w tamtych czasach (a Cecylka i Bercia to prości ludzie są w końcu, choć szlachta!:D) mówili całkiem swobodnie i tylko jacyś wieeelcy panowie po lordowsku :D TAKŻE SPONIO W CZONIO :D
To dobrze, że śmiechłaś, bo w sumie, ja też, ale potem stwierdziłem, że to może jednak suchar :D ALE SKORO OBOJE ŚMIEJEMY SIĘ Z GŁODU NA ŁOTWIE...:D:D
RISERCZ :D Bo Hakkapelitta była uważana za oddział elitarny wśród szwedzkiej armii, co w połączeniu ze świetną opinią jaką mieli sami Szwedzi z tamtego okresu, daje jakiś obraz tych Finów :D Poza tym, szarża Gustawa Adolfa z Finami na armat, to fakt historyczny :D Kawaleria rzuciła się za kirasjerami, a król co zrobił?:D Odbił sobie w lewo i pogalopował na katolików ^^ Dopiero chwilę później Banner zorientował się, że KOGOŚ BRAKUJE i popędził na pomoc :D Jak przybył na miejsce, było już posprzątane, a Lew przestawiał harmaty:D :D No, moi nie byli pyzaci, a bliznowaci i jednoocy :D Tacy pasujący do epoki :D Ale ważne, że kozaki i tyle :D
Tak naprawdę, to pod Breitenfeld pod Gustawem Adolfem ubito dwa konie, ale nie pasowało mi to do jego wizerunku, cież nie mógłby klepnąć tyłkiem o ziemię przed swoimi żołnierzami!:D WSTYD :D
Jak pisałem ten fragment z cięciem przez twarz, to miałem w głowie Zagłobę siekącego Burłaja pod Zbarażem :D:D Nie wiem czemu :D Ale przeczytasz książkę, to sama ocenisz :D:D Choć do tego czasu, zapomnisz o Breitenfeld :D A w filmie, zaiste, wglądałoby to ciekawie :D
NIE BIEDNY ;___; :D On miał być ten nielubiany nooo :D a Ty mi tu ze współczuciem dla niego... STAPH,. psujesz mi kreację :D:D
GUSTAW ADOLF TROLL :D
NO JA WIEM, że Ty byś wtedy za cholerę nie poszła spać, tylko byś całą noc wyglądała przez okno, cz już idą :D ALE WĄTPIĘ CZY BY CI SIĘ SPODOBAŁO, JAKBY JUŻ PRZYSZLI :D Gustaw Adolf jako chyba pierwszy władca w historii stworzył kodeks postępowania dla żołnierz, w którym zabraniał im gwałcić, rabować i palić, no, CHYBA, ŻE on sam wda im taki rozkaz, jednak już przed Breitenfeld zaczęło mu brakować kasy od żabojadów, toteż rozpuścił swoich ludzi, cob sobie zdobywali żareło na własną rękę :D A, że Szwedzi zawsze chętnie słuchali rozkazów Lwa, to i do tego rzucili się ochoczo i sumiennie :D Potrafili przyjść do wioski, nakraść czego się tylko dało, nagwałcić KOGO się tylko dało, a na do widzenia wyrżnąć wszystkie zwierzęta (nawet psy i koty), a wioskę spalić, żeby następna chętniej oddawała zapasy :D:D ALE TO I TAK NIC, jeśli się popatrzy na naszych kozaków ukrainnych :D:D CI TO DOPIERO HULALI PO GRODACH :D
UsuńOJ TAM OJ TAM, po co komu życie?:D PRZEREKLAMOWANE :D Lepiej zbierać risercz w internetach ^^
A co to za różnica, płazem, a szpicrutą, to prawie to samo :D Zresztą, to był pojedynczy przypadek, spieszył się chłop :D ZNACZY MONARCHA :D
2 listopada 1642 rok, II bitwa pod Breitenfeld ^^ Szwedami dowodził wówczas Torstensson, ten sam, który w opisanej przeze mnie bitwie dowodził artylerią, katolikami natomiast książę Leopold :P Właściwie to taka to i bitwa... Ot, cesarscy rzucili się haniebnie na tyły maszerujących Szwedów i dostali wciry :D Nic znowu takiego ciekawego :P
NO JAK NIE, JAK TAK?:D Cież był błędy :D i sie bardzo słusznie czepiałaś! :D Za co jestem wdzięczny :D Jak zresztą za wszystkie Twoje komentarze ( nie wiem dlaczego zacząłem odpowiadać od tego, a nie od wcześniejszego, ale k:D), które są naprawdę ŚWIETNE i motywują mnie jak cholera, powtarzałem to tle razy, ale co mi tam ^^ Nawet jakby nikt inny tego nie przeczytał ( co podejrzewam jest wielce prawdopodobne:D) to i tak będę szczęśliwy jak stonka na łęcinie :D:D
Ale bez Twojej nieocenionej pomocy w betowaniu, z całą pewnością owe efekty były by mizerne, jeśli wogle jakiekolwiek :D ZNOWU - Dziękuję soł macz :D MATKO, JAKI JA MIŁY DZISIAJ JESTEM, ALE CÓŻ ZASŁUŻYŁAŚ SOBIE ^^
Muzczka spod Zbaraża wymiata, nie ma co :D W sumie, mogłem dodać ją do playlisty... Nie pomyślałem :P
A wiesz co mnie zawsze najbardziej zastanawiało w bitwach? :D Otóż to, że jakkolwiek epickie starcia by nie były, jakkolwiek gęsto padałyby kule i jakkolwiek ogromna przewaga byłaby jednej strony nad drugą, to rzadko kiedy, naprawdę rzadko kiedy, straty wynosiły więcej niż połowa armii :D A już o kompletnym wyrżnięciu w pień nie wspomnę :D Ale cieszą mnie Twoje słowa, że dzięki Breitenfeld, oblężenie Warszawy będzie krwawsze ^^ Nie mogę się doczekać :D Nie muszę chyba wspominać, że jeśli potrzebowałabyś z tym JAKIEJKOLWIEK pomocy, to wal jak Gustaw Adolf w dym :D:D Można RZEC, ŻE JESTEM TWOJĄ MUZĄ? :D
Dla mnie zawsze taki był i jeśli owa mądra książka namaluje mi go inaczej, to ją wyrzucę, bo będzie kłamać :D:D LEW TO LEW :D I "HAD NO FEAR IN HEART!":D
Właśnie nie chciałem, żeby tylko zabijanie było no :D Niech Ci biedni Szwedkowie mają coś z życia :D:D
Napisać "sztucznie przedłużać" pod tym tekstem...:D:D ALE K:D A Twoje komentarze są tak świetne, że im dłuższe tym lepsze :D
No kurde, głównie przez tą dedykację się tak starałem :D
OWSZEM, BARDZO DOBRA :D
DZIĘKI WIELKIE PO RAZ ENTY ZA KOMENTARZE, JESTEŚ WIELKA SERCEM I UMYSŁEM :D<3
Ponieważ coś długo nic u ciebie się nie pojawia, to chciałem zapytać czy po pierwsze żyjesz, a co ważniejsze czy nie zawiesiłeś działalności :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ShadowDragon
Nic nie zawiesiłem, napisałbym o tym^^ Po prostu połączenie studiów i pracy po nockach nie wyszło tak fantastycznie jak to sobie wyobrażałem^^ Ale studenty muszą mieć kasę, co wykład pierdyliard stron do drukowania :D Dlatego ostatnimi czasy prawie wogle nie zaglądam na blogspota... Ale Wojnę o Midgard piszę w wolnych chwilach... Wkrótce sytuacja powinna się mi nieco ustabilizować i wrócę do poprzedniego stanu rzeczy i nadrobię zaległości...:P Dzięki, że się pytasz ^^
OdpowiedzUsuńNo, niestety wszyscy ostatnio mają mniej czasu ): U mnie też jakoś mniej tych wolnych chwil i produkcja zwolniła.
UsuńMam nadzieję, że nie zaczynam być upierdliwy... Po prostu szkoda by było, żeby jeden z lepszych blogów zakończył swój żywot :( Rozumiem brak czasu, sam obawiam się, czy wkrótce i mnie nie spotka. W każdym razie życzę jak najszybszego powrotu^^
OdpowiedzUsuń