poniedziałek, 20 stycznia 2014

Rozdział I-Astaroth część III


              Jak się okazało, sieć jaskiń prowadziła aż na drugą stronę gór, skąd przybyła cała trójka. Byli jednak zbyt przerażeni by opowiedzieć co stało się w ich wiosce. Całą grupa przyjęła ich pojawienie się jako dobry znak, wzbudzający nadzieję na przetrwanie w jaskiniach. Przybysze szybko zadomowili się wśród nowych pobratymców, pomagając w miarę swoich możliwości w pracach mających uzdatnić jaskinię oraz okolicę do życia. A pracy było sporo. 
             Należało oczyścić wnętrze groty z murszejących kości i nietoperzych odchodów, zabezpieczyć każdą odnogę tunelu barykadą z głazów, uniemożliwiającą zajście jej mieszkańców od tyłu, zbudować zagrodę dla małego stadka kóz, które udało się jakimś cudem ocalić wśród popłochu panującego przy ucieczce…Mijały dni, a schronienie coraz bardziej przybierało przyjaźniejszego wyglądu. 
             Tam gdzie dawniej straszyły ogromne sieci pajęczyn, teraz wesoło tańczył ogień żywicznych pochodni napełniających pieczarę aromatycznym dymem, kojarzącym się ze stołami uginającymi się pod ciężarem mięsiwa i innych potraw. Podczas gdy kobiet zajmowały się wystrojem ich nowego domu, mężczyźni zapuszczali się na zwiady, w nadziei na odnalezienie pożywienia, ubrań, narzędzi oraz innych niezbędnych do przetrwania przedmiotów.                     Zwykle wracali z pustymi rękami lub małymi zwierzętami leśnymi, które udało im się upolować po drodze. Cała społeczność żywiła się wiewiórkami, zającami oraz mlekiem kóz. Jednak pewnego dnia jeden z młodszych mężczyzn, dwudziestolatek  imieniem Finn, powrócił z kilkudniowej wyprawy przynosząc w trzęsących się rękach małą sakiewkę wypełnioną ziarnem. Znalazł ją w niewielkim zamku leżącym dwa dni drogi od obozu uchodźców. 
               Opowiedział wszystkim o spichlerzu, który odkrył w piwnicy budowli, wypełnionym ziarnem i suszonym mięsem, które mogłyby utrzymać przy życiu całą wioskę przez przynajmniej rok. Następnego ranka karawana prowadzona przez Finna złożona z pięciu wozów ciągniętych przez powłóczące kopytami szkapy ruszyła po zapasy. Wróciła po kilku dniach obładowana żywnością. Od tamtej pory głód nie zaglądał już oczy mieszkańcom Astarothu.                Taką bowiem nazwę nadali swojemu nowemu miejscu zamieszkania. Jeśli miał być to ich nowy dom, nie mogli nazywać go „pieczarą” czy „jaskinią”. Z nową energią zabrano się do pracy. Wydzielono teren pod uprawy, który następnie został przekopany przez mężczyzn i obsiany ziarnem. Nieurodzajna, górska gleba okazała się łaskawa dla swoich przybranych dzieci i wydała dorodne plony. Z biegiem czasu do Astarothu przybywali nowi ludzie, szukający ucieczki przed Orkami. 
              Nowoprzybyli przywozili ze sobą całe wozy obładowane dobytkiem zarówno swoim jak i tym, który udało im się ocalić po drodze z opuszczonych zabudowań. Zaczynało brakować miejsca w pieczarze, przeniesiono więc barykady blokujące tunele i gromady ochotników rozeszły się we wszystkie odnogi, szukając kolejnej jaskini. Znaleziono kilka nadających się do zasiedlenia. Na przekór szalejącej na zewnątrz wojnie, górska wioska rozkwitała. Stada powiększały się, znaleźli się rzemieślnicy, którzy wykonywali narzędzia oraz górnicy, którzy dostarczali im potrzebnych do tego rud. Jedyną rzeczą, której brakowało był oręż. 
             Ludzie szukający schronienia w Astarothcie byli zwykłymi wieśniakami, całe życie zajmującymi się uprawą roli lub bydła. Nie widzieli żadnej wartości w broni, toteż nie zabierali jej ze sobą, nie chcąc marnować ograniczonego miejsca na wozie. Również kowale, znali się tylko na wytwarzaniu podków i  narzędzi. Miecze, które wykuwali były nieporęczne i niewyważone. Ich produkcja szybko została uznana za marnotrawstwo żelaza. 
             Jednak i tu, bogini Norna wspomogła swych dzielnych wyznawców. Jeden z rolników pamiętał, że kierując się w stronę gór przejeżdżał koło warownego zamku, który wyglądał na opuszczony. Licząc na przydatne znaleziska, w kierunku wskazanym przez wieśniaka wyruszyła kolejna karawana. Po trzech dniach podróży dotarli do wrót twierdzy. Masywne, żelazne kraty były podniesione. Za nimi, oczom grupki mężczyzn ukazał się widok pobojowiska. Odcięte kończyny walały się po dziedzińcu niczym kości rzucone psom. 
             Piasek, którym był wyłożony zmienił barwę na brunatną pod wpływem morza krwi, która wylała się ze straszliwych ran zadanych ostrymi narzędziami. Wszędzie pełno było zwłok mężczyzn w podziurawionych zbrojach leżących obok olbrzymich orczych ścierw. W powietrzu unosił się przyprawiający o mdłości zapach rozkładu. Nie było miejsca na rozterki moralne. Astarothczycy wzięli się do pracy, systematycznie ogołacając ciała wojowników z pancerzów oraz zbierając rozrzuconą broń. 
             Po paru godzinach pracy zebrali około dwustu nadających się po drobnych naprawach kompletów pancerzy, głównie należących do żołnierzy, którzy zginęli od ciosu w głowę, ponieważ w ich przypadku zbroje cierpiały najmniej, oraz trzy razy tyle oręża, od prostych mieczy, poprzez włócznie, piki, topory po potężne młoty bojowe. Dodatkowo w zbrojowni znaleźli również kilkadziesiąt łuków i mnóstwo strzał oraz drewniane tarcze obciągnięte skórą. 
            Wszystko to załadowane zostało na wozy i ruszyło w kierunku Astarothu. Jego mieszkańcy w końcu mieli się czym bronić. To były dobre czasy w złych czasach. Tak. Pomimo świadomości okropieństw toczących się wokół nich, Astarotchczycy mogli poszczycić się enklawą spokoju, która zapewniała im poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Jednak to było pięćdziesiąt lat temu.

2 komentarze:

  1. Jak zwykle, dobrze napisane.
    Podoba mi się to opowiadanie, czekam na kolejny rozdział. :3

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajne opowiadanie, takie jakie lubię, leci obserwacja a jutro nadrobię zaległości. Pozdrawiam i zapraszam również do siebie.
    http://magicbookblog.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń