poniedziałek, 20 stycznia 2014

Rozdział I-Astaroth część II



           Jeszcze godzinę po równinie niosły się ochrypłe wrzaski zielonoskórego. Potem nagle ucichły, kiedy wycieńczony bólem i utratą krwi zemdlał. Egil surowo zakazał dobijania go i zarządził natychmiastowy wymarsz. Jednak nie zdążyli nawet opuścić pogorzeliska, kiedy z lasu wynurzyła się spora grupa Orków.

Widząc przed sobą słabo uzbrojonych ludzi i węsząc nowy rozlew krwi, zielonoskórzy wznieśli swój byle jak dobrany oręż w geście przedwczesnego zwycięstwa i ruszyli biegiem w kierunku wieśniaków. 
            Podejmując szybką decyzję, mężczyźni nakazali kobietom zabrać dzieci i uciekać, podczas gdy oni przeciwstawią się nawale zielonych ciał, kupując swoim bliskim czas na ucieczkę. W pierwszym szeregu ustawili się ci, którzy mieli broń, reszta szybko sięgnęła po gałęzie, które zostały ze stosu. Była to żałosna imitacja broni, nie mająca szans w zwarciu z ciężkim orężem napastników, jednak puste ręce też niewiele mogły zdziałać. 
           Walka była nieunikniona, a dla wojownika liczyło się aby umrzeć z bronią w ręku. Nawet jeśli był to zwykły patyk. Orkowie pokonali już połowę dystansu dzielącego ich od bohaterskich mężczyzn. Kobiety i dzieci nie zdążyły oddalić się zbyt daleko. Jeśli zielonoskórzy nie zostaną powstrzymani, bez wątpienia wpadną w ich ręce. Egil, patrząc w kierunku nacierających potworów wzniósł modlitwę ku Thorowi, bogu wojny, nerwowo ściskając rękojeść swojego noża w jednej, i sztyletu w drugiej dłoni.

              I właśnie wtedy równinę na której znajdowała się grupka ,przeszył ogromny, skrzydlaty cień. Wszyscy spojrzeli w górę i to co ujrzeli zapadło w ich wspomnienia na całe życie. Kobiety wraz z dziećmi zapomniały na chwilę o strachu i zatrzymały się w zdziwieniu. Przez przestworza sunął majestatycznie olbrzymi gad, pokryty lśniącymi krwawo w ostatnich promieniach słońca łuskami. Jego głowa, wielkości chaty, wyrastająca z długiej szyi zwieńczona była dwoma kostnymi rogami, również koloru krwi. 
            Wzdłuż  grzbietu stworzenia biegł rząd wypustek w kształcie kos, stopniowo zmniejszających się w kierunku ogona. Ten zaś był zakończony buławą, z której we wszystkich kierunkach wystawały śmiertelnie niebezpieczne kolce. Błoniaste skrzydła miarowo poruszały się nadając istocie olbrzymią prędkość. Również i one, uzbrojone były w wyrastające ze stawów zaostrzone na końcu szpikulce. Jednak największą uwagę przykuwała paszcza, wypełniona straszliwym arsenałem ostrych jak sztylety zębisk. 
            Cała postać wyrażała sobą śmiertelną groźbę . Było w tym stworzeniu coś co nakazywało ludziom biec w kierunku najbliższego schronienia, ale także swego rodzaju szlachetność i mądrość.  Smok. Mityczne stworzenie. O którym legend każdy słuchał w dzieciństwie. Uciekinierzy stali oniemiali z głowami wzniesionymi ku niebu, niezdolni do chociażby najmniejszego ruchu, w obawie, ze biegnąc, jak nakazywał instynkt, sprowadzą na siebie uwagę smoka.                    Jednak gad zdawał się nie wykazywać wrogich zamiarów względem ludzi. Jego uwaga skupiona była na Orkach, którzy również stanęli jak wryci i wpatrywali się, z nienawiścią i grozą wypisaną na prymitywnych twarzach w nadlatującego lewiatana. Wydając z siebie ryk, który powalił przygotowujących się do walki mężczyzn na kolana, smok zaczął pikować w kierunku bandy zielonoskórych z wyraźnie wrogimi zamiarami. 
            Lecz zamiast spaść na nich i rozerwać ich na strzępy swoimi potężnymi pazurami i kłami, olbrzymi jaszczur otworzył paszczę i wypuścił z niej snop białych płomieni, które zalały Orków, nie zostawiając po nich nawet popiołu. Piekielna pożoga  wydobywająca się z gardzieli smoka, sprawiała, że wszystko co żywe lub nie, wystawione na jej działanie w mgnieniu oka zamieniało się w parę. Rozgrzane powietrze uderzyło w zebranych staję dalej ludzi powodując u tych, którzy nie zdążyli paść na ziemię poparzenia skóry. 
              Chwilę później po zielonoskórych nie było już śladu. Nadal nie zwracając uwagi na mężczyzn, kobiety i dzieci, którym właśnie uratował życie, czerwony lewiatan zamachnął się skrzydłami i kontynuował swój lot coraz bardziej oddalając się od zszokowanych wieśniaków. Później jeszcze kilkakrotnie byli świadkami przelotów innych gadów, jednak żaden z nich nie robił im żadnej krzywdy. Smoki zdawały się nie być zainteresowane rodzajem ludzkim, z czego obie strony były zadowolone.
             Zebrawszy rannych, grupa wznowiła marsz i po trwającej dwa tygodnie wędrówce dotarła w końcu do upragnionego pasma gór. Tam natknęli się na wejście do sporej groty, z której we wszystkich kierunkach rozchodziły się tunele, sięgające daleko w głąb masywu. Jeden z mężczyzn wysłanych na zwiad owych korytarzy powrócił prowadząc ze sobą wymizerowaną kobietę trzymającą w ręku tobołek, który okazał się być kilkumiesięczną dziewczynką. 
            Za matką podążał sześcioletni chłopiec, równie wychudły i obdarty. Kobieta przedstawiła się jako Lidia, chłopiec miał na imię Bjoerg, a niemowlę Ingrid. 

1 komentarz:

  1. Podoba mi się twój styl i masz bujną wyobraźnię. W poprzednim fragmencie, jak na mój gust, było trochę za dużo krwi, ale opowiadanie tak wciągnęło, że nie zwracałem na to uwagi.
    Zapraszam też do przeczytania moich opowiadań na:
    http://smocza-kompania.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń