Pięćdziesiąt
lat. Pół wieku. Czas, w którym człowiek z raczkującego niemowlęcia przekształca
się w groźnego wojownika lub zakłada rodzinę i spokojnie uprawia rolę
obserwując wnuki bawiące się przed chatą. Tak było kiedyś. Dzisiaj mężczyzna
mógł mówić o szczęściu, jeśli udało mu się znaleźć schronienie w głębi puszczy
lub w skalistych górach, gdzie mógł ukryć się przed pustoszącą krainę falą
Orków.
To właśnie oni, równo pięćdziesiąt lat temu, zaraz po tym jak Febe zderzyła się z Luną, zalewając ziemię falą płomieni i bombardując ją gradem meteorytów, pojawili się niewiadomo skąd i niczym szarańcza rozlali po całym Midgardzie, spychając niezorganizowane i zaskoczone gniazda oporu do defensywy, zmuszając dumnych niegdyś ludzi do ukrywania się w ciemnych zakamarkach.
Nieprzywykli do nowej sytuacji, poszczególni jarlowie wszczynali między sobą wojny, które jeszcze bardziej zmniejszały szansę na jakąkolwiek próbę odparcia zielonej hordy i powodowały nieufność wobec każdego obcego, tak różną od wcześniejszych przyjaznych stosunków. „Człowiek może być ludzki tylko w ludzkich warunkach”. Słowa, które w zamierzchłej już niemal przeszłości były traktowane jako nic nie znaczący frazes, teraz potwierdzały swoją prawdziwość.
Z każdym mijającym rokiem kolejną cząstkę człowieczeństwa zaszczutym mieszkańcom Midgardu odbierały na przemian głód, mróz i instynkt przetrwania. W mrokach nocy mroźne równiny przebiegały istoty bardziej podobne cieniom niż ludziom, odziane w niewyprawione skóry zwierząt lub w butwiejące już od lat noszenia resztki odzieży. Większość decydowała się na życie w pojedynkę, uważając, ze w ten sposób łatwiej znajdą schronienie i pokarm. Inni, mądrzejsi wiedzieli, że takie postępowanie przyczyni się, prędzej czy później do śmierci, a w najlepszym razie szaleństwa.
Człowiek nie jest stworzony do życia w samotności. Od niepamiętnych czasów, wspólnota dawała poczucie siły i bezpieczeństwa, które w czasach cierpienia i strachu były najbardziej potrzebne. Jedna z takich grup, złożona z około pięciuset osób, w przeważającej części kobiet i dzieci, zaraz po otrzymaniu wieści o potędze orczej armii, ruszyła w stronę gór w poszukiwaniu azylu.
Idąc najszybciej jak to było możliwe, zatrzymując się jedynie na kilka godzin grupa była świadkiem okropności wojny, przed którą uciekała. Szlak, którym posuwali się Orkowie był aż nadto widoczny, co jednocześnie cieszyło uciekinierów jak i powodowało, że ich zęby zgrzytały ze złości niczym kamienie młyńskie. Cieszyło, ponieważ dzięki temu łatwo mogli omijać szlaki potworów.
Natomiast krajobraz, a właściwie jego brak, który po sobie zostawiały wzbudzał gorącą fale nienawiści, tym większej, że póki co, nie mogli nawet marzyć o odwecie. Spalone wioski, wśród których ruin wzniesiono plugawe posągi w całości utworzone z ludzkich ciał, połączonych przebijającymi je włóczniami były aż nazbyt częstym widokiem. Mężczyźni, chcąc ochronić kobiety i dzieci przed tym potwornym obrazem nieraz wybierali okrężne drogi, wydłużając czas wędrówki, nawet o cały dzień.
W pierwszej wiosce, na którą się natknęli, jeden z mężczyzn będący częścią krwawego pomnika nadal żył. Nielitościwa ręka Orka, który ozdabiał nim swoje dzieło pchnęła włócznię w taki sposób, aby jej ofiara cierpiała męki, jednak nie zginęła od razu. Ranny, widząc nadchodzących ludzi zaczął cicho prosić o skrócenie tortury. Przewodnik grupy- Egil, wbił sztylet w serce nieszczęśnika, obiecując mu, że pewnego dnia jego śmierć zostanie pomszczona tysiąckrotnie.
Następnie uchodźcy poświęcili cenne kilka godzin na ułożenie stosu i oddanie ostatniej posługi ofiarom orczej zabawy. W czasie zbierania drewna, jedna z kobiet natrafiła na lezącego na leśnej polanie zielonoskórego. Natychmiast pobiegła zawiadomić mężczyzn, którzy uzbroiwszy się we wszystko co mieli, a było tego raptem dwa miecze i kilka sztyletów, i ruszyli we wskazane miejsce. Pośrodku wycinki, w wysokiej trawie leżał wielki Ork. Wokół niego walały się puste dzbany, w których bez wątpienia kiedyś był przechowywany miód.
Bestia spała pijackim snem. Wojownicy sprowadzili konia i przetransportowali nieprzytomnego Orka do ruin osady. Tam poczekali, aż odzyska świadomość, uprzedni przywiązawszy go do jednego z wozów . Gdy tylko otworzył oczy, na jego tępej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Otaczający go ludzie, wznosząc okrzyki nienawiści zaczęli go dźgać sztyletami w nogi i ręce, uważając aby nie naruszyć witalnych organów. Nie chcieli aby ich zdobycz wyrwała się im zbyt szybko w objęcia śmierci. Przeznaczone jej było cierpieć.
Egil, który w poprzednim życiu, tym które skończyło się wraz z odkryciem ogromu bestialstwa zielonoskórych najeźdźców, był rzeźnikiem ze znawstwem i ponurym zadowoleniem zabrał się do dzieła. Na początku wyjął z płonącego stosu pogrzebowego tlącą się gałąź i powoli przystawił jej rozżarzony koniec do prawego oka więźnia. Spodziewając sie wrzasku bólu pchnął mocniej i czerwony czubek patyka zagłębił sie w kłębach pary oraz nieprzyjemnego syku w oczodół kawałka mięsa, którym był dla niego Ork.
Jednak potwór okazał sie twardszy niż się wydawało. Z jego zaciśniętych ust nie wydobył się najcichszy nawet jęk. Rozwścieczony Egil, ponownie zanurzył gałąź w ogniu i tym razem nie czekając, aż zgaśnie ogień wypalił drugie oko zielonoskórego. Ponownie zawiódł się w swoich oczekiwaniach. Uspokajając swoja wewnętrzna furię, Egil sięgnął po swój rzeźnicki nóż i uklęknąwszy, wprawnymi ruchami, wypracowanymi przez lata rozbierania świńskich tusz, począł oddzielać skryte pod zielona skórą mięśnie od kości.
Zaczął od nóg, uważając żeby nie naruszyć tętnic, operując ostrzem niczym wprawny medyk, bez drżenia rąk. Na początku, naciął skórę opinającą mięśnie w pasy, które następnie powolutku zdzierał, odsłaniając drżące, czerwone mięso. Strumyki posoki spływały po dłoniach Egila, niczym sok wypływający z obieranego jabłka. Kiedy obie kończyny były już oskórowane do połowy, przyłożył krawędź ostrza do odsłoniętego ciała i pewnym pociągnięciem odciął cienki pasek mieśnia.
Zachodzące powoli słońce odbijało swoje promienie w kałuży gęstej, czarno-czerwonej krwi zbierającej się u stóp starego mężczyzny. Ochłapy, które wycinał rzucał pomiędzy ciągnące za ludźmi stado wychudłych kundli, które warcząc i kłapiąc zębami walczyły o każdy kęs. Kiedy na nogach potężnego Orka nie zostało już nic, co można by usunąć bez zabijania go, Egil podniósł się z klęczek i zabrał się za ramiona. Jego własne, całe pokryte były krwią, podobnie ja spodnie i kurta. Gdy prowadził pierwsze cięcie wzdłuż linii bicepsa, Ork nie wytrzymał i wydał z siebie głośny, pełen bólu i nienawiści krzyk. Stary rzeźnik uśmiechnął się. Właśnie zaczynała się zabawa.
To właśnie oni, równo pięćdziesiąt lat temu, zaraz po tym jak Febe zderzyła się z Luną, zalewając ziemię falą płomieni i bombardując ją gradem meteorytów, pojawili się niewiadomo skąd i niczym szarańcza rozlali po całym Midgardzie, spychając niezorganizowane i zaskoczone gniazda oporu do defensywy, zmuszając dumnych niegdyś ludzi do ukrywania się w ciemnych zakamarkach.
Nieprzywykli do nowej sytuacji, poszczególni jarlowie wszczynali między sobą wojny, które jeszcze bardziej zmniejszały szansę na jakąkolwiek próbę odparcia zielonej hordy i powodowały nieufność wobec każdego obcego, tak różną od wcześniejszych przyjaznych stosunków. „Człowiek może być ludzki tylko w ludzkich warunkach”. Słowa, które w zamierzchłej już niemal przeszłości były traktowane jako nic nie znaczący frazes, teraz potwierdzały swoją prawdziwość.
Z każdym mijającym rokiem kolejną cząstkę człowieczeństwa zaszczutym mieszkańcom Midgardu odbierały na przemian głód, mróz i instynkt przetrwania. W mrokach nocy mroźne równiny przebiegały istoty bardziej podobne cieniom niż ludziom, odziane w niewyprawione skóry zwierząt lub w butwiejące już od lat noszenia resztki odzieży. Większość decydowała się na życie w pojedynkę, uważając, ze w ten sposób łatwiej znajdą schronienie i pokarm. Inni, mądrzejsi wiedzieli, że takie postępowanie przyczyni się, prędzej czy później do śmierci, a w najlepszym razie szaleństwa.
Człowiek nie jest stworzony do życia w samotności. Od niepamiętnych czasów, wspólnota dawała poczucie siły i bezpieczeństwa, które w czasach cierpienia i strachu były najbardziej potrzebne. Jedna z takich grup, złożona z około pięciuset osób, w przeważającej części kobiet i dzieci, zaraz po otrzymaniu wieści o potędze orczej armii, ruszyła w stronę gór w poszukiwaniu azylu.
Idąc najszybciej jak to było możliwe, zatrzymując się jedynie na kilka godzin grupa była świadkiem okropności wojny, przed którą uciekała. Szlak, którym posuwali się Orkowie był aż nadto widoczny, co jednocześnie cieszyło uciekinierów jak i powodowało, że ich zęby zgrzytały ze złości niczym kamienie młyńskie. Cieszyło, ponieważ dzięki temu łatwo mogli omijać szlaki potworów.
Natomiast krajobraz, a właściwie jego brak, który po sobie zostawiały wzbudzał gorącą fale nienawiści, tym większej, że póki co, nie mogli nawet marzyć o odwecie. Spalone wioski, wśród których ruin wzniesiono plugawe posągi w całości utworzone z ludzkich ciał, połączonych przebijającymi je włóczniami były aż nazbyt częstym widokiem. Mężczyźni, chcąc ochronić kobiety i dzieci przed tym potwornym obrazem nieraz wybierali okrężne drogi, wydłużając czas wędrówki, nawet o cały dzień.
W pierwszej wiosce, na którą się natknęli, jeden z mężczyzn będący częścią krwawego pomnika nadal żył. Nielitościwa ręka Orka, który ozdabiał nim swoje dzieło pchnęła włócznię w taki sposób, aby jej ofiara cierpiała męki, jednak nie zginęła od razu. Ranny, widząc nadchodzących ludzi zaczął cicho prosić o skrócenie tortury. Przewodnik grupy- Egil, wbił sztylet w serce nieszczęśnika, obiecując mu, że pewnego dnia jego śmierć zostanie pomszczona tysiąckrotnie.
Następnie uchodźcy poświęcili cenne kilka godzin na ułożenie stosu i oddanie ostatniej posługi ofiarom orczej zabawy. W czasie zbierania drewna, jedna z kobiet natrafiła na lezącego na leśnej polanie zielonoskórego. Natychmiast pobiegła zawiadomić mężczyzn, którzy uzbroiwszy się we wszystko co mieli, a było tego raptem dwa miecze i kilka sztyletów, i ruszyli we wskazane miejsce. Pośrodku wycinki, w wysokiej trawie leżał wielki Ork. Wokół niego walały się puste dzbany, w których bez wątpienia kiedyś był przechowywany miód.
Bestia spała pijackim snem. Wojownicy sprowadzili konia i przetransportowali nieprzytomnego Orka do ruin osady. Tam poczekali, aż odzyska świadomość, uprzedni przywiązawszy go do jednego z wozów . Gdy tylko otworzył oczy, na jego tępej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Otaczający go ludzie, wznosząc okrzyki nienawiści zaczęli go dźgać sztyletami w nogi i ręce, uważając aby nie naruszyć witalnych organów. Nie chcieli aby ich zdobycz wyrwała się im zbyt szybko w objęcia śmierci. Przeznaczone jej było cierpieć.
Egil, który w poprzednim życiu, tym które skończyło się wraz z odkryciem ogromu bestialstwa zielonoskórych najeźdźców, był rzeźnikiem ze znawstwem i ponurym zadowoleniem zabrał się do dzieła. Na początku wyjął z płonącego stosu pogrzebowego tlącą się gałąź i powoli przystawił jej rozżarzony koniec do prawego oka więźnia. Spodziewając sie wrzasku bólu pchnął mocniej i czerwony czubek patyka zagłębił sie w kłębach pary oraz nieprzyjemnego syku w oczodół kawałka mięsa, którym był dla niego Ork.
Jednak potwór okazał sie twardszy niż się wydawało. Z jego zaciśniętych ust nie wydobył się najcichszy nawet jęk. Rozwścieczony Egil, ponownie zanurzył gałąź w ogniu i tym razem nie czekając, aż zgaśnie ogień wypalił drugie oko zielonoskórego. Ponownie zawiódł się w swoich oczekiwaniach. Uspokajając swoja wewnętrzna furię, Egil sięgnął po swój rzeźnicki nóż i uklęknąwszy, wprawnymi ruchami, wypracowanymi przez lata rozbierania świńskich tusz, począł oddzielać skryte pod zielona skórą mięśnie od kości.
Zaczął od nóg, uważając żeby nie naruszyć tętnic, operując ostrzem niczym wprawny medyk, bez drżenia rąk. Na początku, naciął skórę opinającą mięśnie w pasy, które następnie powolutku zdzierał, odsłaniając drżące, czerwone mięso. Strumyki posoki spływały po dłoniach Egila, niczym sok wypływający z obieranego jabłka. Kiedy obie kończyny były już oskórowane do połowy, przyłożył krawędź ostrza do odsłoniętego ciała i pewnym pociągnięciem odciął cienki pasek mieśnia.
Zachodzące powoli słońce odbijało swoje promienie w kałuży gęstej, czarno-czerwonej krwi zbierającej się u stóp starego mężczyzny. Ochłapy, które wycinał rzucał pomiędzy ciągnące za ludźmi stado wychudłych kundli, które warcząc i kłapiąc zębami walczyły o każdy kęs. Kiedy na nogach potężnego Orka nie zostało już nic, co można by usunąć bez zabijania go, Egil podniósł się z klęczek i zabrał się za ramiona. Jego własne, całe pokryte były krwią, podobnie ja spodnie i kurta. Gdy prowadził pierwsze cięcie wzdłuż linii bicepsa, Ork nie wytrzymał i wydał z siebie głośny, pełen bólu i nienawiści krzyk. Stary rzeźnik uśmiechnął się. Właśnie zaczynała się zabawa.
Zacznę od tego, że poziom Twojego pisania jest bardzo, bardzo wysoki. Nie zauważyłam żadnych błędów :) słownictwo urozmaicone i z pewnością nie jest to Twoje pierwsze opowiadanie. Jednak Twój sposób pisania nie specjalnie mi się spodobał, może dlatego, że wolę prostszy sposób pisania :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
http://always-be-where-you-are.blogspot.com/
Właściwie to to jest moje pierwsze opowiadanie :) a dokładniej, kolejna część mojego pierwszego opowiadania :)
UsuńNo to w takim razie gratuluje talentu :)
Usuń