wtorek, 28 stycznia 2014

Rozdział II-Ofiary wojny część V


              Pośrodku oświetlonej setkami świec komnaty, wyrysowano czymś brunatnym, symbol przypominający ośmioramienną, nieregularna gwiazdę. Choć nie znał jej znaczenia, ani powodu dla którego została narysowana, wzbudzała ona w nim obrzydzenie. Miała w sobie coś co przywodziło na myśl wizje rozkładu i śmierci. 
              Na końcu każdego ramienia siedziały, ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi wspartymi na kolanach, odziane w czerń postacie.  Ich twarze zakryte były kapturami, trudno było więc rozpoznać ich płeć poprzez workowate szaty. Pośrodku gwiazdy stał identycznie odziany mężczyzna, z tą różnicą, że jego głowa była odsłonięta i przyozdobiona czaszką jakiegoś rogatego zwierzęcia. 
            Obok niego, płonęło małe ognisko, z którego wydobywał się wonny dym. Szaman-bo na szamana wyglądał- miał obie ręce wzniesione do góry, a z jego ust wydobywał się potok słów w języku niczym nie przypominającym tego, którym posługiwali się odziani na biało czarodzieje. 
           Brzmiał on niczym trzask łamanych kości, każde słowo przepełnione mocą, zdolną zabić człowieka w mgnieniu oka. Formuła wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu osiągnęła apogeum wrzasku i zawisła w powietrzu niczym chmura burzowa, chociaż usta mężczyzny były już zamknięte. Siedzący na narożach gwiazdy ludzie zaczęli się trząść, a z ich ust wydobył się stłumiony bełkot. Z płonącego ogniska wyskoczyła nagle ciemna błyskawica energii i obiegła cały obwód narysowanego symbolu. Gdy dotknęła ciał skulonych postaci, zaczęły one puchnąć, by następnie wybuchnąć, rozbryzgując krew i wnętrzności po całej komnacie. 
          Z ust Ivara wydobył się okrzyk niedowierzania i przerażenia. Jednak stojący mężczyzna zdawał się nieporuszony, chociaż resztki jego towarzyszy spływały po jego twarzy, nadając mu upiornego wglądu. Wpatrywał się uporczywie w ogień, który nagle rozrósł się do wysokości człowieka. Z płomieni powoli wydobyła się potworna, szponiasta dłoń, a za nią reszta ciała demona. 
           Bowiem, że był to demon, Ivar nie miał wątpliwości. Ogromna, dwunożna postać pokryta śliską skórą, ociekającą żółtawą ropą, która skapując na kamienną posadzkę wypalała w niej dziury. Czaszkę stwora przyozdabiały zakręcone do środka rogi, wielkości ramion dorosłego mężczyzny, pod którymi ziały czarne studnie oczu, wypełnione nieziemską inteligencją i okrucieństwem. 
            Z całej sylwetki emanowała aura Ciemności, o której wspominały duchy. „Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś?”-Ivar chciał wykrzyczeć odzianemu w czerń człowiekowi głupotę jego postępowania. Demony nie były istotami, z którymi można igrać. Wszystkie legendy mówiły o ich niegodziwości i niechęci do dotrzymywania umów. Raz wypuszczone na wolność będą szerzyć zniszczenie, dopóki ktoś ich nie powstrzyma, a zadanie to było ponad siły zwykłych śmiertelników. 
          Mity opowiadały, że do pozbycia się tych stworów niezbędna była pomoc samych bogów. Kimże był ten czarodziej, by uzurpować sobie prawo do sprowadzania takich okropieństw? Świadomość tego, że w żaden sposób nie może zareagować sprawiała chłopakowi ból. Czuł, że to czego jest świadkiem, ma jakiś związek z wojną trawiącą Midgard. 
         Miał więc przed sobą mordercę swego ojca i tysięcy innych ludzi. Tymczasem mężczyzna władczym głosem zwrócił się do demona w tym samym zgrzytliwym języku, najwyraźniej spodziewając się jakiejś nagrody w zamian za pomoc w przedostaniu się do tego świata.
          W odpowiedzi usłyszał jednak tylko potworny śmiech, który brzmiał raczej jak wrzaski potępionych niż wyraz rozbawienia. W końcu zrozumiał swój błąd. Można to było wyczytać po przerażeniu na jego twarzy, kiedy konsekwencję jego działań stały się dla niego jasne. Nie będzie nagrody. Nie będzie wdzięczności. Jedyne czego można się spodziewać to przelew krwi tysięcy niewinnych.                           Czarodziej rozłożył szeroko ręce i zniknął w rozbłysku żółtego światła. Pozostawiony sam, demon zwrócił się w kierunku płomieni, z których przed chwilą wyszedł i skinął dłonią. Po chwili zaczęły z nich wychodzić kolejne postacie, tym razem znacznie mniejsze, za to roztaczające wokół siebie większą grozę, jakby sama ich obecność wystarczyła do zatrzymania serca tych, którzy ich ujrzą. 
            Ubrane były w stroje tak czarne, że zdawały się wysysać światło z otoczenia i spowijać swoich posiadaczy w wiecznym cieniu. Wszystkie były zgarbione i powykrzywiane, jakby smolisty materiał skrywał pod sobą potwornie zdeformowanych ludzi. Jednak postacie te dalekie były od człowieczeństwa  W sumie było ich około stu, może trochę mniej, lecz potęga bijąca od nich była prawie że namacalna. 
           I znowu obraz się rozmył, przenosząc odrętwiałego ze strachu Ivara w kolejne miejsce, tym razem leśną polanę, na której zgromadzone były wszystkie pomioty Ciemności, które przed chwilą wyszły z płomieni. Odprawiały jakiś bluźnierczy rytuał, który wysysał życie z okolicznych roślin, pozostawiając po sobie szeregi uschniętych drzew i obumarłych roślin, tworząc paskudną ranę w zielonym ciele lasu. 
          Kłęby jadowicie zielonej pary unosiły się dookoła zebranych. Pośrodku kręgu utworzonego z czarnych sylwetek stał demon, który trzymał w łapie coś czego Ivar nie był w stanie wyraźnie dostrzec przez dziwaczną mgłę, ale wyglądało na coś rodzaju posążka. Nagle ziemia zaczęła drżeć, a demon wydał z siebie ryk tryumfu, który poniósł się w dal niczym wyrok śmierci dla każdego, kto go usłyszał. 
          W ściółce pojawiła się szczelina, która zaczęła się rozrastać. Z obnażonego środka ziemi wydostawał się blask wewnętrznego ognia, będącego jadrem krainy. Pośród pyłu, okruchów skalnych i szalonego wycia, z trzewi polany zaczęły wydobywać się potężne kształty, które Ivar znał aż nazbyt dobrze. Jakże mógłby zapomnieć, skoro jeden z tych potworów zabił jego ojca? 
           Patrzył w ponurym milczeniu na nieskończone szeregi Orków, odpowiadających na wezwanie swojego stwórcy. Zielona horda ruszyła, a umysł Ivara ruszył za nią, jakby przywiązany niewidzialna nicią. Widział pierwszą wioskę splądrowaną przez krwiożercą armię. Widział mężczyzn, kobiety i dzieci rozrywanych gołymi rękami przez olbrzymich wojowników. 
          Nie mogąc patrzeć na te okropieństwa zamknął oczy i z całych sił skupił się na pragnieniu wyrwania się z tego piekła. Ku jego uldze, wrzaski mordowanych i bestialski śmiech Orków umilkł. Zastąpiły go podniesione ludzkie głosy, rozmawiające w owym śpiewnym języku, który słyszał u czarodziejów z białego pałacu.                  Był w przestronnej, jasno oświetlonej Sali tronowej, wypełnionej setką ludzi, zakutych w zbroje, którzy najwyraźniej dyskutowali nad planem bitwy, zapewne przeciwko Orkom. Siedzący natronie mężczyzna, około czterdziestoletni, noszący na skroni przepiękną koronę, kutą z czystego złota, trzasnął pięścią w napierśnik i wykrzyknął coś co wyraźnie spodobało się reszcie, bowiem zaczęli wznosić okrzyki wyrażające aprobatę. 
           Nagle dało się słyszeć dźwięk dzwonu. Wszyscy zamilkli, a na ich twarzach pojawiły się strach i niedowierzanie. Natychmiast ruszyli biegiem w stronę drzwi wyjściowych i popędzili na mury, z których roztaczał się widok na otaczające zamek włości. Na linii horyzontu poruszała się czarna linia, która nie mogła być niczym innym jak maszerującą armią. 
           „Orczą armią”, poprawił się Ivar. Sądząc z szerokości szyków przewyższali liczebnością obrońców przynajmniej dziesięciokrotnie. Były to proporcje jednoznaczne z porażką i wyrokiem śmierci dla każdego, kto znajdował się wewnątrz murów. Jednak nagle z nieba opadło kilka, przypominających z tej odległości jastrzębie, kształtów, które runęły pomiędzy maszerujących Orków i zalał ich płynnym ogniem.
          Smoki. Przez chwilę nikt nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, lecz już po chwili rozległy się pierwsze wiwaty. Wizja znowu szarzała. Nowe pojawiały się coraz szybciej, nie dając chłopakowi czasu na dokładne przyjrzenie się im. Widział bitwy, w których ścierał się armie ludzi, wspomagane przez olbrzymie jaszczury oraz hordy zielonoskórych. 
          Pomimo potężnych sprzymierzeńców, nie zawsze górą byli ludzie. Przed jego oczami przemknął obraz pola bitwy, skąpanego we krwi, zasnutego dywanem składającym się z zakutych w stal ciał mężczyzn, pośród których leżało ogromna góra mięsa, która za życia była smokiem. Jednak Powoli szala zwycięstwa przechylała się w stronę Midgardczyków. Gdy stało się to jasne dla Ivara, przesuwające sie sceny znów zwolniły. 
           Znowu unosił się nad kręgiem czarno odzianych, powykręcanych postaci. Z tą różnicą, że tym razem było ich znacznie więcej, jakby magia, którą zamierzał przywołać wymagała całej potęgi jaka dysponowała Ciemność. Tym razem nie było żadnej kolorowej pary ani mgły rozjaśniającej noc. Połączeni w przedziwnej litanii, słudzy Mroku po kolei wznosili ramiona w górę, pozwalając, by wypływająca z nich poświata, połączyła się z energią pozostałych.
           Demoniczne istoty zniknęły nagle w eksplozji mocy i światła, która przetoczyła się przez równinę, znikając za horyzontem. Ivar wiedział, że fala obiegła cały świat. Tak podpowiadały mu duchy. Gdy odzyskał zdolność widzenia, przekonał się, że po odzianych w czerń postaciach nie ma ani śladu. Natomiast na nocnym niebie lśnił drugi księżyc, którego jeszcze przed chwilą nie było. „Febe” uświadomił sobie Ivar. 
           Dokładnie ten sam księżyc, który pięćdziesiąt lat temu zderzył się ze swoją bliźniaczą siostrą, Luną, kąpiąc Midgard w ognistej powodzi, i jak opowiadał jego ojciec- wypuszczając na zewnątrz smoki.

          -Twój ojciec miał rację-duchy znów pojawiły się znikąd, najwyraźniej uznając, że chłopakowi potrzebne są dodatkowe wyjaśnienia- to co twoi przodkowie nazwali Febe, było w rzeczywistości magiczna pułapką, w której siły zła uwięziły szlachetnych sprzymierzeńców rodzaju ludzkiego, by móc pławić siew krwi i cierpieniu. 
           Smoki to magiczne stworzenia, które w odróżnieniu od ludzi nie muszą czerpać Aury z otoczenia, ponieważ same są jej źródłem. Dlatego też nie można ich uśmiercić za pomocą czarów. Co innego uwięzić. Zjednoczona potęga Ciemności, pozwoliła zamknąć wszystkie gady w więzieniu z kamienia tak grubego, że nawet smoczy ogień nie był go w stanie przepalić.
           Dopiero bezpośredni kontakt ze słońcem pozwolił im na wydostanie się na wolność. Po tysiącach lat, podczas których przy życiu podtrzymywała ich jedynie wewnętrzna Aura, w końcu ujrzały światło dzienne.

            Ivar z drżeniem spojrzał na nowopowstały księżyc. Żyć w zamknięciu przez milenia. Dla tych majestatycznych stworzeń musiało to być gorsze niż śmierć. Znów poczuł znajome już uczucie przemieszczania się w przestrzeni. Kolejna bitwa pojawiła się przed jego oczami. Tym razem zwycięstwo Orków było jednoznaczne.                   Tak samo było w następnej, której był świadkiem. Ludzie byli spychani coraz dalej w głąb lądu. Bez skrzydlatych sojuszników, nie mieli zbyt dużych szans na przeżycie, a co dopiero na zwycięstwo.

            Ponownie w polu widzenia chłopaka pojawił się biały pałac. Tym razem znalazł się w sali wypełnionej regałami, na których stały rzędy oprawionych w skórę książek. Siwowłosy mężczyzna wertował właśnie kolejne strony wyjątkowo wielkiego tomu, zajmującego prawie pół stołu. Gdy doszedł do końca wiersza na jego obliczu pojawiła się nadzieja. 
          Wybiegł z biblioteki i skierował się w kierunku drewnianych drzwi na końcu korytarza. Jego obute w sandały stopy wzbudzały echa w opustoszałym korytarzu. Dotarłszy do skrzydła, nacisnął na klamkę i wszedł do środka. Znalazł się w czymś co okazało się być ogromnych rozmiarów komnatą, wypełnioną ubranymi na biało magami. 
          Wykrzykując coś swoim języku starzec skierował się ku podwyższeniu, na którym stała marmurowa mównica. Stamtąd wygłosił orację, z której Ivar nie zrozumiał ani słowa, jednak zebrani wyraźnie ożywili się pod wpływem tego co usłyszeli. Rozległy sie gromkie brawa. Kolejny przeskok, tym razem tylko w czasie. Ta sama ogromna komnata wypełniona po brzegi mężczyznami i kobietami w białych szatach. Z każdej postaci emanowała różowa poświata, która pełzła w kierunku środka pomieszczenia, gdzie tworzyła sięgającą sufitu sferę, która ciągle rosła zasilana przez magów. 
          W końcu podobnie jak w przypadku rytuału, który uwięził smoki wewnątrz Febe, kula światła eksplodowała i przetoczyła się przez krainę. Jednak żaden nowy księżyc się nie pojawił. Ivar poczuł jak coś ściąga go w dół. Ziemia ruszyła mu na spotkanie. Instynktownie wyciągnął przed siebie dłonie aby uchronić się przed upadkiem, jednak ten nie nastąpił.
           Znalazł się w sercu Midgardu- sieci jaskiń, ciągnącej się pod całą krainą. Stał przed masywnymi żelaznymi wrotami, zapieczętowanymi wizerunkiem węża Jormungunda. Zza nimi słyszał gniewne okrzyki oraz uderzenia pieści o skałę. Poczuł obecność duchów, jeszcze zanim usłyszał ich głos.

           -To Orkowie i ich demoniczny władca dobijają się do Bramy Umarłych. Wszyscy magowie krainy zebrali się aby wygnać ich do tego miejsca. Jednak cena była ogromna. Cała Aura została wyssana z otoczenia, i skierowana do podtrzymywania pieczęci, które uniemożliwiały siłom Ciemności wydostanie się na zewnątrz. Czarodzieje stracili moc. 
           Dopiero gdy bariera została przełamana, a dodatkowo smoki odzyskały wolność  Aura powróciła do świata, i sprawiła, że kilka lat później urodziły się pierwsze pokolenia władających nią. Zostałeś wybrany Ivarze. Korzystaj ze swego daru mądrze, a ludzie będą cię czcić jako bohatera.

         „Dlaczego magowie po prostu nie zabili Orków? Wiedzieli do czego te stworzenia są zdolne, a mimo to pozwolili im żyć! To ich wina, że moi towarzysze z Astarothu ginęli przed jego bramami, w próbie powstrzymania hordy przed wyrżnięciem kobiet i dzieci! To przez nich zginął mój ojciec!”. Chłopak nie mógł powstrzymać się przed rzucaniem oskarżeń. 
          Gdyby tylko mógł mówić, wykrzyczałby całą swoją nienawiści rzucił się na bezmyślnych czarodziejów.

         -To nie takie proste młodzieńcze. Magia demonów jest potężna. Owszem, możliwym było zabicie wszystkich Orków. Jednak to zaklęcie również wyczerpało by cały zapas Aury, która bez smoków, nie mogłaby się odnawiać. Pozostawiało to jednak na wolności demona, który z łatwością przywołałby nowe hordy bestii. Dlatego też zdecydowaliśmy się na wygnanie każdego pomiotu Mroku do jaskiń, które następnie zapieczętowaliśmy najlepiej jak to było możliwe. 
          Ubolewamy nad cierpieniem, spowodowanym przez hordę, ale wierz nam- gdybyśmy wybrali twoje rozwiązanie, żniwo śmierci byłoby znacznie większe.

          Przez kurtynę gniewu, do umysłu chłopaka zaczęły docierać słowa duchów. Miały rację. Magowie zrobili to co było najlepsze w tej sytuacji. Zrozumienie wcale jednak nie przyniosło mu ukojenia w żalu, który odczuwał. Nadal ciążyła mu na sercu śmierć ojca. Teraz jednak wiedział, przeciwko komu skierować swoja nienawiść. Miał przed oczami rogaty łeb demona, który przywołał hordę i poszczuł ją na mieszkańców Midgardu. Przypomniał sobie słowa duchów, o czekającym go zadaniu.

          -Odeślijcie mnie do mojego ciała. Muszę wyrównać rachunki.

2 komentarze:

  1. "chociaż resztki jego towarzyszy spływały po jego twarzy," uuu, rozumiem widzieć pełno krwi, wnętrzności itd, ale jakby mi po twarzy spływały kawałki ciała znajomych, to... ciężko określić, co by się wtedy stało xd
    Noo i w końcu się rozkręca,

    "-Odeślijcie mnie do mojego ciała. Muszę wyrównać rachunki." - wybij, pozbądź się, rozlej mnóstwo krwi, zrób wieelkie widowisko dla mnie xD
    Czekam na next xd

    OdpowiedzUsuń
  2. Moim zdaniem to, jak na razie najlepszy twój rozdział. Sporo się wyjaśniło i pomyśleć, że głupota jednego człowieka narobiła tyle kłopotów.

    OdpowiedzUsuń