Ornalf wolnym krokiem podążał w kierunku baszty, otrząsając
z półprzymkniętych powiek resztki snu, które jak na złość postanowiły przykleić
się do rzęs wojownika, grożąc rozkojarzeniem podczas służby, na co nie mógł
sobie pozwolić. Mimo przedziwnego spokoju panującego wewnątrz orczej armii
obozującej pod zamkiem, atmosfera w twierdzy przepełniona była ciągłym strachem
i niepewnością.
Przyzwyczajeni do krwawych szturmów i trwających nieraz po kilka godzin dziennie walk o utrzymanie każdego centymetra blanków obrońcy, czuli że ta nagła przerwa w zabijaniu nie zwiastuje niczego dobrego. Każdego dnia strażnicy na murach przechadzali się po całej ich długości, bacznie obserwując płaskowyż, wypatrując śladu poruszenia wśród oblegających, gotowi na najmniejszą oznakę zagrożenia podnieść alarm.
Jednak zielonoskórzy zachowywali się jakby całkowicie zapomnieli o swoich przeciwnikach, całkowicie pochłonięci własnymi sprawami, które wysoce niepokoiły dowódcę zamku, szlachetnego kapitana Valgarda. Na wspomnienie swojego komendanta Ornalf wyprostował się dumnie, a na jego pokrytej siateczką drobnych blizn twarzy zagościł wyraz dumy, płynącej z służby pod tak wspaniałym człowiekiem.
To właśnie Valgard przejął komendę nad garnizonem w przeddzień rozpoczęcia oblężenia. Słysząc wieści o zbliżających się szeregach Orków, pan zamku, tchórzliwy jarl Styr, pozostawił swoich ludzi na pastwę bestii, samemu uciekając wraz z członkami osobistej straży w kierunku gór, gdzie miał nadzieję znaleźć schronienie. To co było możliwe dla pojedynczego człowieka, nie miało szans powodzenia dla wszystkich mieszkających w twierdzy. Nie było wystarczającej ilości koni, aby każdy mógł uciec przed nadciągającą hordą. Oprócz tego w grę wchodziła duma.
Załoga zamku składała się w przeważającej części ze starych zabijaków, którzy nie mogli znieść myśli, że ich ziemie zostaną wydane na łaskę lub niełaskę śmierdzących i nieokrzesanych barbarzyńców jakimi byli Orkowie. A jeśli dodatkowo ich krew miała zapewnić ich rodzinom czas niezbędny do osiągnięcia bezpiecznej kryjówki, tym łatwiej było im podjąć decyzję. Naprędce zebrana karawana złożona z kilku wozów wyładowanych najpotrzebniejszymi przedmiotami i pożywieniem, otoczona kordonem kobiet i dzieci jadących konno na chudych szkapach, ruszyła w kierunku, w którym udał się jarl. W tym czasie mężczyźni zaczęli przygotowania do obrony. Wówczas to w pełni ukazała się charyzma jaką odznaczał się kapitan Valgard.
Mimo, że nie był wcale najstarszym, ani najbardziej zasłużonym wśród obrońców, jego dowództwo zostało przyjęte bez głosu sprzeciwu. Wojownicy uzbroili się po zęby, korzystając z bogato zaopatrzonej zbrojowni, każdy z nich zakuł się w stalową zbroję płytową, która zdolna była przetrzymać uderzenie kowalskiego młota.
Cały dzień na dziedzińcu słychać było zgrzyt osełek ślizgających się po gładkich ostrzach mieczy i toporów, a w kuźniach dokonywano ostatnich poprawek w uszkodzonych częściach uzbrojenia. Ranek zastał cały garnizon na murach, wpatrujący się w horyzont, zza spodziewano sie wkrótce ujrzeć, wyłaniające sie szeregi wroga.
Było to zadanie trudne, z powodu gęstej mgły, która sięgała niemalże podnóża twierdzy. Valgard chodził między swoimi ludźmi, zamieniając z niektórymi parę słów, chcąc dodać im otuchy przed nadchodzącą bitwą. Ornulf doskonale pamiętał moment, w którym kapitan podszedł do niego.
Wpatrywał się właśnie w zieloną ścianę lasu, sądząc, że dostrzegł jakiś ruch, kiedy zza jego pleców dobiegł go czysty i silny głos, przepełniony wolą zdolną sama myślą zniszczyć tych, którzy się jej sprzeciwiają.
Przyzwyczajeni do krwawych szturmów i trwających nieraz po kilka godzin dziennie walk o utrzymanie każdego centymetra blanków obrońcy, czuli że ta nagła przerwa w zabijaniu nie zwiastuje niczego dobrego. Każdego dnia strażnicy na murach przechadzali się po całej ich długości, bacznie obserwując płaskowyż, wypatrując śladu poruszenia wśród oblegających, gotowi na najmniejszą oznakę zagrożenia podnieść alarm.
Jednak zielonoskórzy zachowywali się jakby całkowicie zapomnieli o swoich przeciwnikach, całkowicie pochłonięci własnymi sprawami, które wysoce niepokoiły dowódcę zamku, szlachetnego kapitana Valgarda. Na wspomnienie swojego komendanta Ornalf wyprostował się dumnie, a na jego pokrytej siateczką drobnych blizn twarzy zagościł wyraz dumy, płynącej z służby pod tak wspaniałym człowiekiem.
To właśnie Valgard przejął komendę nad garnizonem w przeddzień rozpoczęcia oblężenia. Słysząc wieści o zbliżających się szeregach Orków, pan zamku, tchórzliwy jarl Styr, pozostawił swoich ludzi na pastwę bestii, samemu uciekając wraz z członkami osobistej straży w kierunku gór, gdzie miał nadzieję znaleźć schronienie. To co było możliwe dla pojedynczego człowieka, nie miało szans powodzenia dla wszystkich mieszkających w twierdzy. Nie było wystarczającej ilości koni, aby każdy mógł uciec przed nadciągającą hordą. Oprócz tego w grę wchodziła duma.
Załoga zamku składała się w przeważającej części ze starych zabijaków, którzy nie mogli znieść myśli, że ich ziemie zostaną wydane na łaskę lub niełaskę śmierdzących i nieokrzesanych barbarzyńców jakimi byli Orkowie. A jeśli dodatkowo ich krew miała zapewnić ich rodzinom czas niezbędny do osiągnięcia bezpiecznej kryjówki, tym łatwiej było im podjąć decyzję. Naprędce zebrana karawana złożona z kilku wozów wyładowanych najpotrzebniejszymi przedmiotami i pożywieniem, otoczona kordonem kobiet i dzieci jadących konno na chudych szkapach, ruszyła w kierunku, w którym udał się jarl. W tym czasie mężczyźni zaczęli przygotowania do obrony. Wówczas to w pełni ukazała się charyzma jaką odznaczał się kapitan Valgard.
Mimo, że nie był wcale najstarszym, ani najbardziej zasłużonym wśród obrońców, jego dowództwo zostało przyjęte bez głosu sprzeciwu. Wojownicy uzbroili się po zęby, korzystając z bogato zaopatrzonej zbrojowni, każdy z nich zakuł się w stalową zbroję płytową, która zdolna była przetrzymać uderzenie kowalskiego młota.
Cały dzień na dziedzińcu słychać było zgrzyt osełek ślizgających się po gładkich ostrzach mieczy i toporów, a w kuźniach dokonywano ostatnich poprawek w uszkodzonych częściach uzbrojenia. Ranek zastał cały garnizon na murach, wpatrujący się w horyzont, zza spodziewano sie wkrótce ujrzeć, wyłaniające sie szeregi wroga.
Było to zadanie trudne, z powodu gęstej mgły, która sięgała niemalże podnóża twierdzy. Valgard chodził między swoimi ludźmi, zamieniając z niektórymi parę słów, chcąc dodać im otuchy przed nadchodzącą bitwą. Ornulf doskonale pamiętał moment, w którym kapitan podszedł do niego.
Wpatrywał się właśnie w zieloną ścianę lasu, sądząc, że dostrzegł jakiś ruch, kiedy zza jego pleców dobiegł go czysty i silny głos, przepełniony wolą zdolną sama myślą zniszczyć tych, którzy się jej sprzeciwiają.
-Widzisz jakieś oznaki Orków, przyjacielu?
Odwrócił się szybko i widząc kogo ma przed sobą stanął na
baczność. Kapitan stał przed nim, z rudymi, zaplecionymi w cienkie warkoczyki
włosami rozwiewanymi przez zimny, nordycki wiatr. Spojrzenie jego stalowych
oczu przeszywało Ornalfa, sięgając samego serca jego istnienia, i wydobywając
każdą emocję skrywającą się w duszy wojownika.
Pamiętał, że zastanawiał się wtedy nad zmiana jaka zaszła w jego dowódcy. Znał Valgarda od wielu lat, jednak nie podejrzewał, że zdolny on jest do wzbudzenia w sercach podwładnych tak żarliwej miłości i oddania.
Zawsze był lubiany, to prawda, jednak dopiero przekuty w ogniu próby stawianej przed nim przez los, wyrósł wśród swoich kompanów, stając się dla nich światłem przewodnim, dającym poczucie solidności i pewności zwycięstwa. Stał teraz przed nim, zakuty w prostą czarną zbroję, pozbawioną jakichkolwiek ornamentacji, ze zwykłym mieczem, podobnym do tego, który sam dzierżył, a mimo to w pewien sposób bardziej majestatyczny i godny honorów niż tchórzliwy Styr.
Przybrał na twarzy służbowy wyraz i otworzył usta by odpowiedzieć. Jednak zanim zdążył wydobyć z siebie chociaż jedno słowo, usłyszał krzyk umierającego człowieka. Odwrócił się w tamtym kierunku i dostrzegł jednego z wojowników klęczącego na murze, z piersią przebitą grubą, czarną włócznią.
Spojrzenia wszystkich skierowane były w kierunku, z którego wyleciał pocisk. Z miękkiej powłoki mgły zaczęły wybiegać dziesiątki potężnie zbudowanych postaci, dźwigających prymitywne drabiny szturmowe. Rozpoczęła się pierwsza bitwa, którą Ornalf ledwo pamiętał z powodu otrzymanego uderzenia. Jeden z Orków wdarł się na blanki w miejscu, którego pilnował.
Zielonoskóry zamachnął się na niego swoją kamienną maczugą. Ornalf podniósł tarczę, ale ta nie wytrzymała ciosu i pękła. Zmniejszyła jednak siłę uderzenia, które w przeciwnym wypadku z pewnością by go zabiło, a tak jedynie pozbawiło przytomności. Ork najwyraźniej uznał przeciwnika za martwego, gdyż nie trudził się z dobijaniem leżącego. Gdy Ornalf się ocknął, był już późny wieczór.
Znajdował się w namiocie dla rannych. Leżał pośród jęczących ciał, obwiązanych bandażami, które w większości przypadków nie były w stanie powstrzymać krwawienia z głębokich ran zadanych prostą, lecz śmiertelnie groźną bronią. Uderzyło go, że nie licząc jego i kilku innych rannych, namiot był prawie pusty. Dopiero później przekonał się dlaczego. Tylko nieliczni mieli na tyle szczęścia, aby przeżyć cios zadany ręką Orka, większość ginęła od razu bądź po pierwszych dwóch godzinach.
Dwa dni później został zwolniony z polowego szpitala i powrócił na mury. Od tamtego czasu dzień w dzień, stał ramię w ramię z towarzyszami, zabijając każdego zielonoskórego, który odważył się wychylić swój paskudny łeb poza krawędź blanków. Dopiero tydzień temu ataki ustały. Początkowa radość obrońców szybko zamieniła się w podejrzliwość, gdy mijały dni i ani jeden szturm nie został przypuszczony.
Nieliczni optymiście twierdzili, że oznacza to rychłe odejście orczej armii, jednak Ornalf do nich nie należał. W przeświadczeniu, że chwilowy oddech, który pozwolili im złapać Orkowie był jedynie ciszą przed burzą, którą zamierzali rozpętać zielonoskórzy, utwierdzały go małe grupki, złożone z kilkunastu osobników, odłączające się od hordy i rozlewające się we wszystkich kierunkach.
Nie wiedział co było celem owych ekspedycji, ale czuł w kościach, że nie wróżą one niczego dobrego. Jego czujność wzmogła się, gdy tydzień później jeden z wojowników opowiedział mu, że widział jedną z grup powracającą do obozu. Tego samego dnia był świadkiem pojawienia się dwóch innych. Cokolwiek szykowali Orkowie należało się spodziewać, że wkrótce zacznę wcielać swój plan w życie.
Pogrążony w zadumie dotarł do drzwi prowadzących do wnętrza wieży, przed którymi grzał się przy ogniu strażnik. Widząc zbliżającego się Ornalfa, mężczyzna wyprostował się służbowo, w półmroku poranka bojąc się iż nadchodzący może być kapitanem Valgardem chcącym sprawdzić jego czujność. Gdy tylko rozpoznał kto idzie, westchnął z ulgą uśmiechając się przywitał swojego towarzysza skinieniem głowy.
Pamiętał, że zastanawiał się wtedy nad zmiana jaka zaszła w jego dowódcy. Znał Valgarda od wielu lat, jednak nie podejrzewał, że zdolny on jest do wzbudzenia w sercach podwładnych tak żarliwej miłości i oddania.
Zawsze był lubiany, to prawda, jednak dopiero przekuty w ogniu próby stawianej przed nim przez los, wyrósł wśród swoich kompanów, stając się dla nich światłem przewodnim, dającym poczucie solidności i pewności zwycięstwa. Stał teraz przed nim, zakuty w prostą czarną zbroję, pozbawioną jakichkolwiek ornamentacji, ze zwykłym mieczem, podobnym do tego, który sam dzierżył, a mimo to w pewien sposób bardziej majestatyczny i godny honorów niż tchórzliwy Styr.
Przybrał na twarzy służbowy wyraz i otworzył usta by odpowiedzieć. Jednak zanim zdążył wydobyć z siebie chociaż jedno słowo, usłyszał krzyk umierającego człowieka. Odwrócił się w tamtym kierunku i dostrzegł jednego z wojowników klęczącego na murze, z piersią przebitą grubą, czarną włócznią.
Spojrzenia wszystkich skierowane były w kierunku, z którego wyleciał pocisk. Z miękkiej powłoki mgły zaczęły wybiegać dziesiątki potężnie zbudowanych postaci, dźwigających prymitywne drabiny szturmowe. Rozpoczęła się pierwsza bitwa, którą Ornalf ledwo pamiętał z powodu otrzymanego uderzenia. Jeden z Orków wdarł się na blanki w miejscu, którego pilnował.
Zielonoskóry zamachnął się na niego swoją kamienną maczugą. Ornalf podniósł tarczę, ale ta nie wytrzymała ciosu i pękła. Zmniejszyła jednak siłę uderzenia, które w przeciwnym wypadku z pewnością by go zabiło, a tak jedynie pozbawiło przytomności. Ork najwyraźniej uznał przeciwnika za martwego, gdyż nie trudził się z dobijaniem leżącego. Gdy Ornalf się ocknął, był już późny wieczór.
Znajdował się w namiocie dla rannych. Leżał pośród jęczących ciał, obwiązanych bandażami, które w większości przypadków nie były w stanie powstrzymać krwawienia z głębokich ran zadanych prostą, lecz śmiertelnie groźną bronią. Uderzyło go, że nie licząc jego i kilku innych rannych, namiot był prawie pusty. Dopiero później przekonał się dlaczego. Tylko nieliczni mieli na tyle szczęścia, aby przeżyć cios zadany ręką Orka, większość ginęła od razu bądź po pierwszych dwóch godzinach.
Dwa dni później został zwolniony z polowego szpitala i powrócił na mury. Od tamtego czasu dzień w dzień, stał ramię w ramię z towarzyszami, zabijając każdego zielonoskórego, który odważył się wychylić swój paskudny łeb poza krawędź blanków. Dopiero tydzień temu ataki ustały. Początkowa radość obrońców szybko zamieniła się w podejrzliwość, gdy mijały dni i ani jeden szturm nie został przypuszczony.
Nieliczni optymiście twierdzili, że oznacza to rychłe odejście orczej armii, jednak Ornalf do nich nie należał. W przeświadczeniu, że chwilowy oddech, który pozwolili im złapać Orkowie był jedynie ciszą przed burzą, którą zamierzali rozpętać zielonoskórzy, utwierdzały go małe grupki, złożone z kilkunastu osobników, odłączające się od hordy i rozlewające się we wszystkich kierunkach.
Nie wiedział co było celem owych ekspedycji, ale czuł w kościach, że nie wróżą one niczego dobrego. Jego czujność wzmogła się, gdy tydzień później jeden z wojowników opowiedział mu, że widział jedną z grup powracającą do obozu. Tego samego dnia był świadkiem pojawienia się dwóch innych. Cokolwiek szykowali Orkowie należało się spodziewać, że wkrótce zacznę wcielać swój plan w życie.
Pogrążony w zadumie dotarł do drzwi prowadzących do wnętrza wieży, przed którymi grzał się przy ogniu strażnik. Widząc zbliżającego się Ornalfa, mężczyzna wyprostował się służbowo, w półmroku poranka bojąc się iż nadchodzący może być kapitanem Valgardem chcącym sprawdzić jego czujność. Gdy tylko rozpoznał kto idzie, westchnął z ulgą uśmiechając się przywitał swojego towarzysza skinieniem głowy.
-Jakieś wieści z góry?- zapytał odwzajemniwszy pozdrowienie
Ornalf.
-Nic o czym warto by wspominać. Wygląda na to, że czeka nas
kolejny cholerny, spokojny dzień!
W głosie strażnika dało się wyczuć wyraźne niezadowolenie,
jakby uważał, że dzień, w którym nie rozlana zostanie ani jedna kropla orczej
krwi, jest dniem straconym. Trudno zresztą było się dziwić, biorąc pod uwagę
wszystko to, co słyszało się na temat zielonoskórych. Do zamku trafiało wielu
uciekinierów, szukających za potężnymi murami ochrony przed ich bezlitosnym
okrucieństwem.
Historie na temat okropności, które zostawiała za sobą maszerująca horda sprawiały, że krew w żyłach zaprawionych w bojach weteranów, którzy nie jedno widzieli i robili podczas wojen, na przemian wrzała i ścinała się lodem. Dowódcy nie musieli wzbudzać nienawiści do Orków w sercach swoich wojowników, było jej bowiem wystarczająco, by napędzić siły o wiele liczniejsze.
Historie na temat okropności, które zostawiała za sobą maszerująca horda sprawiały, że krew w żyłach zaprawionych w bojach weteranów, którzy nie jedno widzieli i robili podczas wojen, na przemian wrzała i ścinała się lodem. Dowódcy nie musieli wzbudzać nienawiści do Orków w sercach swoich wojowników, było jej bowiem wystarczająco, by napędzić siły o wiele liczniejsze.
-Wierz mi i mojemu staremu nosowi, który jeszcze nigdy mnie
nie zawiódł- już wkrótce będziesz miał okazję do zrobienia użytku ze swego
topora!
Na twarzy wartownika pojawiło się zaciekawienie.
-Czy kapitan Valgard podzielił się z tobą swoimi planami?
-Nie jestem oficerem i nie biorę udziału w naradach
wojennych. Mówię tylko to co podpowiadają mi moje trzewia. Gdy dożyjesz mojego
wieku, nauczysz się ufać swoim przeczuciom chłopcze!
Ornalf poklepał młodszego mężczyznę po ramieniu chcąc dodać mu
otuchy, a następnie minął go i otworzył drzwi prowadzące do środka wieży. Znalazł
się w niewielkim okrągłym pomieszczeniu pozbawionym wszelkich mebli czy ozdób i
zaczął wspinać się po spiralnych schodach, wykonanych z gładkiego kamienia
wytartego już i zaokrąglonego na krawędziach przez tysiące stóp.
Co jakiś czas mijał małe otwory strzelnicze, przez które mógł dostrzec fragmenty płaskowyżu, wraz z orczymi namiotami rozlokowanymi w kształcie półksiężyca wokół zamku. Dotarł na szczyt w sama porę by zobaczyć jak jeden z patrolujących mur wojowników podbiega do ustawionego zaraz przy wyjściu z baszty rogu i z całych sił dmie w instrument. Był to sygnał, który sygnalizował niebezpieczeństwo.
Szybko pokonał ostatnie stopnie i podszedł do krawędzi fortyfikacji, aby przekonać się na własne oczy, co zaniepokoiło strażnika. Słońce dopiero zaczynało wyłaniać się zza horyzontu, toteż trudno było dostrzec szczegóły, ale wyglądało na to, że siły Orków rozdzielały się. Większa część utworzyła karną grupę i odwróciwszy się plecami w stronę zamku rozpoczęła marsz.
Co jakiś czas mijał małe otwory strzelnicze, przez które mógł dostrzec fragmenty płaskowyżu, wraz z orczymi namiotami rozlokowanymi w kształcie półksiężyca wokół zamku. Dotarł na szczyt w sama porę by zobaczyć jak jeden z patrolujących mur wojowników podbiega do ustawionego zaraz przy wyjściu z baszty rogu i z całych sił dmie w instrument. Był to sygnał, który sygnalizował niebezpieczeństwo.
Szybko pokonał ostatnie stopnie i podszedł do krawędzi fortyfikacji, aby przekonać się na własne oczy, co zaniepokoiło strażnika. Słońce dopiero zaczynało wyłaniać się zza horyzontu, toteż trudno było dostrzec szczegóły, ale wyglądało na to, że siły Orków rozdzielały się. Większa część utworzyła karną grupę i odwróciwszy się plecami w stronę zamku rozpoczęła marsz.
-Uciekają! Uciekają!
Na blankach dało się słyszeć coraz więcej podnieconych
głosów, wykrzykujących radośnie na wieść, że oblężenie dobiegło końca. Ornalf,
który patrząc na oddalających się zielonoskórych był daleki od wiary w ich
wycofanie się z planów zdobycia twierdzy, ze zdenerwowaniem próbował studzić
nadmierny optymizm.
-To tylko część ich sił! Za mało jak na całą hordę!
Jakby na potwierdzenie jego słów, z namiotów zaczęli się
wydobywać pozostali Orkowie, najwyraźniej przygotowując się do rozpoczęcia dnia.
Nie było wśród nich jednak oznak zbliżającego się szturmu.
-Natychmiast poślijcie kogoś z wiadomością do Valgarda!
Powinien się o tym dowiedzieć!
W kilka minut później, kapitan, który zdawał się być ponad
problemy zwykłych śmiertelników takie jak sen czy posiłki, stał wraz ze swoimi
oficerami na blankach, wpatrując się w milczeniu w las namiotów, teraz w większości
opuszczonych. W jego głowie powoli zaczął formować się plan działania, który w
razie powodzenia położyłby kres orczej groźbie, która wisiała nad mieszkańcami
zamku.
Wraz z odejściem znacznej części sił nieprzyjaciela, przed kapitanem i jego wojownikami stawała niepowtarzalna okazja, która nie mogła zostać zmarnowana przez niezdecydowanie lub wątpliwości. Z jego obserwacji wynikało, że w obozie zostało około siedmiu tysięcy zielonoskórych, czyli siła ponad dwa razy liczniejsza od tej, którą sam dysponował. Jednak odpowiedni fortel mógł sprawić, że przewaga ta nie będzie miała znaczenia.
Jego ludzie byli zaprawionymi w bojach, zdecydowanymi na wszystko wojownikami, z których każdy miał już na sumieniu śmierć niejednego Orka. Wszystko czego potrzebowali to element zaskoczenia i sprawność działania. Lecz aby opracować plan, który miał mieć szanse powodzenia, potrzebował więcej informacji, musiał wiec czekać.
Wraz z odejściem znacznej części sił nieprzyjaciela, przed kapitanem i jego wojownikami stawała niepowtarzalna okazja, która nie mogła zostać zmarnowana przez niezdecydowanie lub wątpliwości. Z jego obserwacji wynikało, że w obozie zostało około siedmiu tysięcy zielonoskórych, czyli siła ponad dwa razy liczniejsza od tej, którą sam dysponował. Jednak odpowiedni fortel mógł sprawić, że przewaga ta nie będzie miała znaczenia.
Jego ludzie byli zaprawionymi w bojach, zdecydowanymi na wszystko wojownikami, z których każdy miał już na sumieniu śmierć niejednego Orka. Wszystko czego potrzebowali to element zaskoczenia i sprawność działania. Lecz aby opracować plan, który miał mieć szanse powodzenia, potrzebował więcej informacji, musiał wiec czekać.
Zmierzch zastał Valgarda w tej samej pozycji. Przez cały
dzień kapitan bacznie spoglądał z góry na kręcących się po obozowisku Orków, szukając
słabych punktów, które mogłyby przyczynić się do zwycięstwa ludzi. Dla Ornalfa,
który towarzyszył swojemu dowódcy, oprócz mniejszej liczby zeilonoskórych,
sytuacja nie uległa zmianie. Nie dostrzegał żadnych oznak nadzwyczajnego
poruszenia, czy lenistwa, każdy Ork zajmował się swoimi własnymi sprawami, jak
to miało miejsce przez ostatni miesiąc.
Nie były to zajęcia zbyt skomplikowane i po pewnym czasie stary wojownik nauczył się rozkładu dnia tych bestii na pamięć. Równo ze wschodem słońca, Orkowie wygrzebywali się z namiotów i ruszali w stronę kociołków ustawionych pomiędzy nimi. Nie zawracając sobie głowy takimi drobiazgami jak kąpiel, rozpalali ogień i wrzucali do gotującej się wody kawałki mięsa, bądź też opiekali je nad płomieniami.
Po spożytym posiłku udawali się na pole treningowe, gdzie przez resztę dnia ćwiczyli wraz z kamratami coś, czego żaden człowiek znający się na rzeczy nie nazwałby fechtunkiem. Sprowadzało się to głównie do zamaszystych ciosów, poprzedzanych zdradzającymi zamiary rykami, i prostych bloków, przyjmowanych na ostrze klingi lub topora, które wyszczerbiały obie bronie, czym jednak żaden z pojedynkujących zdawał się nie przejmować.
Tłumaczyło to pożałowania godny stan orczego oręża, które jednak z uwagi na przerażającą siłę tych stworów, doskonale spełniało swoje zadanie. Wieczór dla zielonoskórych zaczynał się bardzo wcześnie, gdyż wraz z zapadnięciem zmierzchu siadali do kolejnego posiłku, a następnie udawali się do swoich namiotów, gdzie oddawali się pijaństwu.
Ornalf zawsze zastanawiał się, skąd też oni potrafili zdobyć tak ogromne ilości wina, które było ulubionym napojem wśród hordy. Ta jakże błaha zagadka ciągle powracała do jego myśli, i weteran traktował jej rozwiązanie jako punkt honoru, obiecując sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja zrobi wszystko co w jego mocy by się dowiedzieć.
Nie były to zajęcia zbyt skomplikowane i po pewnym czasie stary wojownik nauczył się rozkładu dnia tych bestii na pamięć. Równo ze wschodem słońca, Orkowie wygrzebywali się z namiotów i ruszali w stronę kociołków ustawionych pomiędzy nimi. Nie zawracając sobie głowy takimi drobiazgami jak kąpiel, rozpalali ogień i wrzucali do gotującej się wody kawałki mięsa, bądź też opiekali je nad płomieniami.
Po spożytym posiłku udawali się na pole treningowe, gdzie przez resztę dnia ćwiczyli wraz z kamratami coś, czego żaden człowiek znający się na rzeczy nie nazwałby fechtunkiem. Sprowadzało się to głównie do zamaszystych ciosów, poprzedzanych zdradzającymi zamiary rykami, i prostych bloków, przyjmowanych na ostrze klingi lub topora, które wyszczerbiały obie bronie, czym jednak żaden z pojedynkujących zdawał się nie przejmować.
Tłumaczyło to pożałowania godny stan orczego oręża, które jednak z uwagi na przerażającą siłę tych stworów, doskonale spełniało swoje zadanie. Wieczór dla zielonoskórych zaczynał się bardzo wcześnie, gdyż wraz z zapadnięciem zmierzchu siadali do kolejnego posiłku, a następnie udawali się do swoich namiotów, gdzie oddawali się pijaństwu.
Ornalf zawsze zastanawiał się, skąd też oni potrafili zdobyć tak ogromne ilości wina, które było ulubionym napojem wśród hordy. Ta jakże błaha zagadka ciągle powracała do jego myśli, i weteran traktował jej rozwiązanie jako punkt honoru, obiecując sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja zrobi wszystko co w jego mocy by się dowiedzieć.
-Spójrz Ornalfie! Na coś takiego właśnie czekałem!
Głos kapitana przepełniony był ekscytacją, która wzbudziła w
starym wojowniku coś, co w dawniejszych czasach nazwałby nadzieją. Podążając za
wskazującym palcem Valgarda, przeniósł spojrzenie na orcze obozowisko.
Dogasające ogniska, przy których zielonoskórzy spożywali niedawno posiłek
rzucały nieco migotliwego światła na skapany w półmroku płaskowyż, jednak mimo
to Ornalf nie mógł dostrzec nic niezwykłego.
Wokół namiotów panował bezruch, przerywany jedynie chwiejnymi cieniami, powodowanymi przez wiatr kołyszący płomieniami palenisk. Bezruch.
Wokół namiotów panował bezruch, przerywany jedynie chwiejnymi cieniami, powodowanymi przez wiatr kołyszący płomieniami palenisk. Bezruch.
-Widzę po twojej twarzy, że zauważyłeś to samo co ja.
Modliliśmy się do bogów o pomoc w uwolnieniu się od hordy i nasze modlitwy
zostały w końcu wysłuchane. Musimy działać szybko, i być może jeszcze tej nocy,
będziemy znowu wolni!
Ornalf w zdziwieniu potrząsnął głową. Wiedział, że Orkowie
nie nalezą do najbystrzejszych stworzeń, ale to było tak dalece idącą
bezmyślnością, że wojownik nie mógł uwierzyć w szczęście, które spotkało jego i
wszystkich obrońców. Zielonoskórzy nie wystawili nocnych wart, pozostawiając swój
obóz niestrzeżony. Oto okazja, na którą wszyscy czekali.
Takie czekanie na nie wiadomo co zawsze jest najgorsze. Wiesz, że zaatakują, ale nie wiesz kiedy. Element strachu, który powoduje, że non-stop musisz być w pełnej gotowości, co później siada na psychice i sprawia, że jesteś zmęczony.
OdpowiedzUsuńJestem ciekaw co Valgard wymyślił.
A.J.