niedziela, 2 lutego 2014

Rozdział III-Pożoga część II


           Grook z dumą spoglądał na szeregi maszerujących Orków, które pod jego komendą wyruszyły z głównego obozu hordy, poruszając się w kierunku wskazywanym przez zwiadowcę, który wczorajszego dnia przyniósł mu pomyślne wieści. Siły, które ze sobą zabrał, powinny wystarczyć aż nadto na wykonanie zadania, do którego je przeznaczył. Być może nawet część z nich przeżyje by opowiadać o potędze umysłu swojego dowódcy, który to jednym posunięciem zapewnił swojemu gatunkowi dominację nad wszystkimi innymi. 
           Zapach zwycięstwa unosił się w powietrzu, przebijając się jakimś cudem przez smród niemytych ciał zielonoskórych, który zdawał się wypierać całe zdatne do oddychania powietrze. Jednak ani Grookowi ani żadnemu z jego podwładnych najwyraźniej nie przeszkadzał odór bijący od maszerującej armii, byli bowiem do niego przyzwyczajeni i ich zmysł powonienia go ignorował. Minęło już dobre kilka dni od czasu wymarszu spod oblężonego zamku. Słońce stało już wysoko na nieboskłonie, oświetlając cel wędrówki, na którym oczekiwała Grooka upragniona chwała i zaszczyty. 
          Celem tym była przypominająca kształtem  postawioną na sztorc maczugę góra, na której szczycie według doniesień zwiadowcy mieściło się legowisko smoka, a dokładniej dwóch smoków- olbrzymich rozmiarów samca i jeszcze większej samicy. Jednak to nie dorosłe smoki były tym, czego pożądał orczy wódz. 
         To co początkowo wydawało się idealnym pomysłem, okazało się być niemożliwe do zrealizowania, co doprowadziło do diametralnej zmiany całej misternej struktury planu wyniesienia jego hordy ponad wszystkie inne- planu zdobycia smoka, który byłby na jego rozkazy.                Grupy rozpoznawcze, które wysyłał miały za zadanie odnaleźć smocze gniazda, w których mogłyby się znajdować pisklęta bądź jaja, o wiele łatwiejsze do porwania niż dorosłe osobniki. W swojej naiwności, czy też głupocie Grook zakładał, że jego przedsięwzięcie ma ogromne szanse powodzenia, nie dostrzegając konsekwencji płynących z czynu, którego zamierzał się dopuścić.

          Od podnóża góry dzieliło orczą armię już tylko kilka stajań, kiedy ich uszu dobiegł przerażający ryk, w którego tonie pobrzmiewały ostrzegawcze nuty. Smoki najwyraźniej nie życzyły sobie obecności zielonoskórych w pobliżu swojego gniazda. Jednak niezrażony Grook za pomocą razów potężnych pieści przekonał swoich pułkownikom do popędzenia wlekących się według niego Orków, w celu jak najszybszego dotarcia do celu. 
         Horda ruszyła cwałem. Mimo masywnej budowy, zielonoskórzy potrafili biec z oszałamiającą szybkością, dzięki czemu w bitwie dorównywali impetem ludzkiej konnicy. W kilka minut pokonali odległość dzielącą ich od podnóża góry, docierając do wąskiej i stromej ścieżki prowadzącej na zaokrąglony szczyt, na którym znajdowało sie gniazdo. Teraz pozostawało już tylko jedno. Wspiąć się do smoczego leża i wykraść młode. 
          To zadanie Grook pozostawił dla siebie i dwóch największych Orków spośród całej hordy, pozostawiając resztę armii jako przynętę dla jaszczurów. Nie poświęciwszy swoim wojownikom, których los był już przypieczętowany, przeznaczony na ofiarę na ołtarzu wyższego celu, Grook rozpoczął mozolną wspinaczkę. 
          Górska ścieżka, wyłożona luźnymi kamykami, które z każdym krokiem trójki Orków osuwały się z cichym szmerem w dół zbocza, pnąca się serpentynami zakrętów, stanowiła nie lada przeszkodę dla każdego kto zechciał dotrzeć na jej szczyt. Pozbawiona była wszelkiej roślinności, nie rósł na niej nawet jeden uschnięty krzak, który mógłby ułatwić wspinaczkę, jednak Grook uparcie parł do przodu, nie zważając na niedogodności. 
          Gdy tylko minęli pierwszy zakręt, a czekająca u podnóża góry horda zniknęła im z oczu, ujrzeli spadający z nieba ogromny srebrny pocisk, który okazał się być smokiem, najwyraźniej zniecierpliwionym niechcianymi sąsiadami. Dowódca i jego dwaj towarzysze przycisnęli się do chropowatej skały, aby pozostać niezauważonymi, co zresztą nie było potrzebne, gdyż uwaga bestii skupiona była na o wiele liczniejszych intruzach.
         Po chwili do uszu Grooka doszły pierwsze wrzaski bólu dochodzące od strony jego pozostawionych na pastwę lewiatana wojowników. Nie tracąc czasu na spoglądanie za siebie, ze zdwojonym wysiłkiem kontynuował swój marsz.
                
         Variel leżała rozciągnięta leniwie na rozgrzewanych promieniami południowego słońca kamieniach i z uśmiechem na wypełnionych ostrymi jak brzytwy zębami ustach obserwowała swoje młode, wesoło bawiące się wśród resztek ich ostatniego posiłku. 
         Piskląt było pięć, każde innego koloru, o łuskach lśniących niczym drogocenne kamienie wypolerowane przez największych mistrzów jubilerskich. Największe z nich, błękitny samiec o złotych oczach przewrócił właśnie jedną ze swoich młodszych sióstr na plecy, i z udawaną agresją delikatnie kąsał jej delikatne jeszcze ze względu na młody wiek, pokrywające brzuch łuski barwy kości słoniowej.                    Pozostałe młode zajęte były obgryzaniem kości, które nosiły już na sobie niezliczone ślady ich drobnych ząbków. Mimo, że dookoła walało się ich pełno, wrodzona drapieżność smoków nakazywała pisklętom walczyć pomiędzy sobą o każdą zabawkę, która akurat przykuła zainteresowanie ich brata lub siostry.  
        Variel nie interweniowała w tych sporach, zdając sobie sprawę z tego, że są one potrzebne, aby młode smoki mogły wyrosnąć na skutecznych myśliwych, którzy będą w stanie zapewnić swoim rodzinom pożywienie i w razie konieczności obronić je przed atakiem. Sama myśl o Tm, że ktoś lub coś mógłby być na tyle nierozważny, by ośmielić się niepokoić smoka, napełniło samicę rozbawieniem. 
         Zaraz jednak przypomniała sobie historię, która krążyła wśród najstarszych przedstawicieli jej gatunku, o zamierzchłych czasach, w których dochodziło nie tylko do napaści na jej pobratymców, ale nawet do ich zabijania. Odegnała od siebie tą myśl. Te czasy juz minęły, zastąpione bezpowrotnie przez inne, w których smoki znajdowały się na szczycie łańcucha pokarmowego i nie było istoty, która byłaby w stanie zagrozić dorosłemu osobnikowi. Inaczej sprawa miała się z młodymi. 
          Pozbawione jeszcze umiejętności zalewania przeciwników falą morderczych płomieni, ledwo odrywające się od ziemi maluchy, były niemalże bezbronne. Świadomość, że ktoś mógłby chcieć skrzywdzić jej potomstwo sprawiła, że srebrne łuski na grzbiecie Variel uniosły się na sztorc i utworzyły wachlarz, którego zaostrzone krawędzie były w stanie przeciąć każdą zbroję.                Jej zakończony najeżoną kolcami buławą wściekle uderzył w jeden z ogromnych głazów znajdujących się na szczycie góry, momentalnie zamieniając go w tysiące drobnych  okruchów, a z gardła smoczych wydobył się ryk, niosący ze sobą wyzwanie dla każdego kto ośmieliłby się chociaż zbliżyć do jej dzieci. Zaalarmowane głosem matki maluchy zatrzymały się na chwilę i z niepokojem wypisanym na mordkach wpatrywały się w Variel. 
          Ta jednak rzuciła im uspokajające spojrzenie swoich szmaragdowych oczu i pełnymi uczuć pomrukami dała im znać, że nie ma powodów do obaw i mogą kontynuować swoja beztroskę. Srebrnołuska poczuła, że znowu ogarnia ją senność. Czuła się ciągle osłabiona po tym, jak kilka dni temu złożyła w kamiennym gnieździe kolejne trzy jaja.                      Przypomniawszy sobie o niewyklutych jeszcze dzieciach, obróciła się, uważając by podczas wykonywania tego manewru nie zranić baraszkujących wokół niej piskląt, i podążyła w kierunku groty, w której znajdowało się jej legowisko. 
           Pośrodku jaskini znajdował się ułożony z okrągłych głazów krąg, wewnątrz którego wykluło się jej potomstwo bawiące się za jej plecami. Teraz oprócz potłuczonych skorupek, znajdowały się w nim również trzy jarzące się wewnętrznym blaskiem srebrne jaja, wielkością dorównujące torsowi dorosłego mężczyzny. Variel z troską posmakowała językiem powietrze wokół gniazda, badając stan swoich nienarodzonych jeszcze dzieci. 
            Zaniepokoiła ją temperatura skorup, która najwyraźniej spadła, co mogło się okazać fatalne w skutkach dla młodych smoków znajdujących się w  ich wnętrzu. Samica sięgnęła do swojego źródła Aury, i pozwoliła mu przejąć kontrolę nad swoim ciałem, skupiając się jednocześnie na celu, który chciała osiągnąć. 
           Posłuszna jak zawsze energia, zamieniła się z eterycznej siły w buzujące płomienie, które rozpalały się powoli wewnątrz jej gardła, nie czyniąc smoczych żadnej krzywdy. Regulując ustami przepływ strumienia ognia, Variel delikatnie wypuściła powietrze wraz z białymi płomieniami, kierując je na otaczające jaja kamienie, które prawie natychmiast rozgrzały się do czerwoności, zapewniając jej potomstwu potrzebne mu ciepło. 
           Gdy uznała, że temperatura jest juz odpowiednia, zamknęła przepływ Aury, gasząc wydobywający się z paszczy ogień. Nagle poczuła delikatne, prawie niezauważalne ugryzienie w ogon, a przez zapach rozgrzanej skały przebiła się woń błękitnołuskiego pisklaka. Zwróciła pysk w stronę młodego, kierując w jego stronę pytające spojrzenie. 
           Maluch wydał z siebie serię pisków, otwierając przy tym szeroko szczęki i niespokojnie kręcąc się w miejscu. Sygnały, które były jasne dla umysłu jego matki- był głodny, zapewne jak i wszystkie pozostałe cztery pisklęta. Variel również odczuwała już nieprzyjemne ssanie w żołądku. Wychyliła olbrzymi łeb z pieczary i spojrzała w niebo, z którego spodziewała się powrotu swojego partnera przebywającego na polowaniu. 
            Nie było to jednak łatwe zadanie. Obecność jednego smoka wystarczy by przepłoszyć zwierzynę z całej okolicy. Obecność całej rodziny gadów powoduje, że w celu znalezienia pożywienia, jaszczury musiały odbywać dalekie loty, na tereny, które jeszcze obfitowały w niczego nie spodziewającą się zdobycz. Rosnący apetyt młodych dodatkowo utrudniał sprawę. 
           Variel jednak wierzyła w umiejętności Balazara, czerwonego giganta, który swymi rozmiarami przyćmiewał większość smoków, które znała. Przez jej umysł przemknęły obrazy jej wybranka, toczącego o nią walkę z innymi konkurentami. Tylko jeden z nich okazał się dla niego wyzwaniem, zostawiając jako pamiątką po sobie długą, szeroką szramę biegnącą wzdłuż lewego boku Balazara, jednak koszt owego chwilowego tryumfu był ogromny.                      Potężne szczęki czerwonego smoka wyrwały ze stawów jedno ze skrzydeł przeciwnika, skazując go na powolną głodową śmierć. Nie, taki samiec nie mógł jej zawieść. Wierzyła, że juz wkrótce ujrzy jego cielsko wyłaniające się zza linii lasu, trzymające w straszliwych szponach kolejną ofiarę, której kości dołączą do pozostałych. Nagle, jej umysł podsunął jej inny obraz. 
         Obraz wroga, który od niepamiętnych czasów kojarzył się jej rodzajowi z rozlewem krwi i cierpienia. Przed jej oczami przesuwały się okrutne, czerwonookie twarze Orków, z ich zakrzywionymi kłami i wzniesionymi wysoko byle jak wykonanymi toporami. Variel przeszył dreszcz, kiedy uświadomiła sobie obecność w powietrzu woni, która sprowadził na nią tą wizję. Gdzieś w pobliżu byli zeilonoskórzy. Nie była to jakaś mała grupka jak ta, którą wyczuła kilka dni wcześniej, ale cała horda bestii, podchodząca zdecydowanie za blisko do jej królestwa.
           Nie tracąc czasu na rozmyślania nad powodem ich obecności, wydała z siebie przytłumiony ryk, który był znakiem dla piskląt do ukrycia się wewnątrz jaskini. Gdy ostatnie pisklę znalazło się w trzewiach góry, rozświetlanych tylko przez żarzące się jeszcze kamienie, które otaczały jaja, Variel odbiła się od skały i mocarnymi uderzeniami skrzydeł wzbiła się w powietrze, wzniecając pod sobą prawdziwy huragan, rozrzucający kurz oraz drobne kamienie we wszystkich kierunkach. 
          Kolejne machnięcia wzniosły ją jeszcze wyżej, na tyle wysoko, że mogła w końcu dostrzec rozmiar niebezpieczeństwa, które groziło jej gniazdu. U podnóża góry zebrała się armia licząca około dwadzieścia tysięcy osobników. Teraz gdy była świadoma ich obecności, odór, który nad sobą roztaczali stał się nie do zniesienia. Woń Orków dodatkowo potęgowała odwieczna nienawiść pomiędzy dwoma rasami, którą odczuwała smoczyca, powodując, że jej wrząca krew wypełniła się płynną Aurą, przenoszącą do jej kończyn chęć natychmiastowego działania. 
          Nie chcąc zdradzać swojej obecności rykiem, Variel położyła skrzydła po sobie i przechyliwszy swoje ciało pod kątem, runęła w ciszy na orczą armię, niczym pikujący jastrząb.

3 komentarze:

  1. Napisałem dzisiaj prawie 12 stron w wordzie, nie wrzucę wszystkiego naraz, bo by tego nikt nawet nie ruszył :) Powiem tylko, że następne części są dosyć...nieprzyjemne, samemu mi się głupio robiło jak je pisałem, wiec...nie polecam dla ludzi o skłonnościach do płaczu.. :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Doskonały opis co do poszczególnych sytuacji. :3
    Ogółem, Twoje opowiadanie czyta się szybko i dobrze. ;D
    I jeszcze tak spytam, ile jeszcze zostało rozdziałów z Grookiem do Ivara? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym rozdziale już będzie :) za jakieś...powiedzmy, że trzy dni ^^

      Usuń