wtorek, 4 lutego 2014

Rozdział III-Pożoga część V


              Variel poczuła, ze opuszczają ją siły. Nie była w stanie policzyć jak wielu zielonoskórych zginęło tego dnia od jej szponów i kłów. Jedno było pewne- nie była to wystarczająca liczba. Na każdego zmiażdżonego pod potężna łapą, rozerwanego ostrymi zębiskami, czy nabitego na kolczastą buławę wieńczącą ogon, przypadał kolejny, który wręcz dyszał żądzą rozlania smoczej krwi, co też już wielokrotnie się im udawało. Nie licząc włóczni, które przebiły w kilku miejscach jej skrzydła, otrzymała kilka mniej lub bardziej poważnych ran. 
            Moment rozkojarzenia, pozwolił jednemu z Orków podejść dość blisko, by ciosem dwuręcznego topora odrąbać dwa pazurzaste palce u lewej łapy samicy. Promieniujący na całą kończynę ból otępiał zmysły i powodował, że miała trudności z opędzaniem się od napastników podchodzących ze strony zranionej stopy. Również jej bok, został przeorany jakimś ostrym przedmiotem, który pozostawił po sobie szlak oderwanych łusek, nie czyniąc jednak zbytniej krzywdy samej smoczycy. 
         Jednak intensywność potyczki oraz liczba przeciwników stopniowo osłabiała refleks Variel, wstawiając ja na coraz to nowe ciosy, które sypały się na nią ze wszystkich stron. Smocze łuski były w prawdzie bardzo trudne do przebicia, jednak daleko im było do niezniszczalności. Dysponujący ogromną siłą Orkowie byli zdolni do przebicia srebrnego pancerza chroniącego samicę przed innymi przeciwnikami. Nie mogąc poderwać się z ziemi, zmuszona była manewrować na czterech łapach, z których teraz jedna była ranna. Dodatkowo, zielonoskórzy mogli atakować ją ze wszystkich stron jednocześnie, podczas gdy ona sama mogła bronić się tylko z jednej.           Zaczynała żałować swojej pochopnej decyzji lądowania w centrum sił hordy, która coraz bardziej wydawała się być bliska bycia jej ostatnim błędem. Sięgając do swoich zapasów Aury, odkryła, że część energii zdołała się już zregenerować na tyle, by pozwolić jej na wypuszczenie wąskiego potoku płomieni. Rozwarła paszczę i pozwoliła żywiołowi wylać się na zewnątrz, obracając się wokół własnej osi, aby kupić sobie trochę miejsca z każdej strony. Po raz kolejny tego dnia, po płaskowyżu poniosły się wrzaski płonących Orków. 
          Podniesiona nimi na duchu Variel, wydobyła z siebie ostatnie zasoby sił, i ponownie rzuciła siew wir walki. Jej zdrowa łapa poruszała się niczym kosa, zbierając krwawe żniwo wśród otaczających ją natrętów, kolejne ciała dołączały do leżących już u jej stóp. Tego dnia zginęło wiele Orków, prawdopodobnie więcej niż w całej kampanii toczonej przez te stworzenia przeciwko ludzkim armiom. Jednak horda, raz zacząwszy walkę, nie znała odwrotu. 
        Mimo ogromnych luk w szeregach, mimo pokotu rozczłonkowanych ciał leżących na płaskowyżu, Orkowie nadal nie zamierzali się poddawać, coraz śmielej atakując ogromną smoczych, zadając jej kolejne rany, z których wypływała życiodajna krew, osłabiając ją coraz bardziej i bardziej. Variel poczuła, że coś jest nie tak. Dzięki źródłu Aury, smoki posiadały o wiele więcej zmysłów niż wszystkie inne stworzenia zamieszkujące Midgard. Jeden z nich, szczególnie ważny dla samic, wykształcał się wraz z pojawieniem się potomstwa. 
         Smoczyce potrafiły nawet ze sporej odległości wyczuć emocje swoich piskląt. Od jakiegoś czasu odbierała strach swoich dzieci, lecz zrzucała to na karb toczącej się w u podnóża góry bitwy, i ich niepokoju związanego z nieobecnością matki. Teraz jednak miała pewność, że jej pisklęta były w prawdziwym niebezpieczeństwie. Nagle jej serce przeszyła lodowata włócznia. Okrzyk smutku i nienawiści, tak głośny i przerażający, że otaczający ją Orkowie na chwilę zatrzymali się w miejscu, wyrwał się z jej paszczy. 
         Poczuła jak gaśnie w jej duszy iskierka życia jednego z jej dzieci, błękitnołuskiego Thandrila. Strata, której doświadczyła sprawiła, że wola walki całkowicie ją opuściła, pozostawiając ja bezbronną wobec setek zacieśniających krąg zielonoskórych. Nie poczuła nawet pierwszego ciosu, który zostawił po sobie głęboką ranę w jej odsłoniętym brzuchu, ani następnego, który odciął koniuszek ogona. Ośmieleni dziwacznym bezruchem smoczych, Orkowie rzucili się na nią i zalali jej ciało niczym mrówki pokrywające martwego owada, dźgając i rąbiąc pokryte srebrnymi łuskami ciało. 
            Pozostali, dla których nie było już miejsca, wznosili tryumfalne okrzyki na rzecz kompanów powoli mordujących Variel.

Nagle niebo przeszyła czerwona błyskawica, i na przedwcześnie świętujących spadła burza płomieni, o wiele silniejsza niż ta, którą wcześniej sprowadzała na nich smoczyca. Nad pobojowiskiem unosił się na szeroko rozłożonych skrzydłach gigantycznych rozmiarów czerwony smok. 
           Z furią obracał w proch kolejne szeregi zielonoskórych, starannie omijając miejsce, w którym pod stertą orczych ciał leżała Variel. Pożoga ogarnęła niedobitki hordy, które opanowało tak potężne zdziwienie, że nie były w stanie uciekać. Oto pewne zdawałoby sie zwycięstwo, zostało im odebrane przez krwistoczerwone uosobienie furii i nienawiści. Kilka chwil później jedynie Orkowie, którzy oblegali nieruchome ciało smoczych pozostali przy życiu.
          Balazar wylądował z impetem przy swojej towarzyszce, i szybkimi ruchami pazurów strącił z niej zielonoskórych, których następnie rozgniatał na miazgę pod podeszwami łap. Gdy ostatni z Orków był już martwy, samiec zbliżył potężny łeb do smoczycy i delikatnym trąceniem próbował skłonić ją do dania jakichkolwiek oznak życia, jednak żadnych się nie doczekał.  Powietrze przesycone było odorem śmierci, nie zakłócanym przez woń żyjących istot. Variel była martwa. 
           Jej ciało, niegdyś tak dumne i wspaniałe w locie, leżało teraz niemalże całkowicie pokryte skorupą zakrzepłej krwi, w przeważającej części orczej, spod której nie było widać  lśniących srebrem łusek. Gdzieniegdzie ziały ogromne otwory ran zadanych orczą bronią, których nieregularne krawędzie były jawnym dowodem na bezmiar okrucieństwa zielonoskórych.  
            Balazar podniósł łeb do góry i dał ujście targającym nim emocjom w kolumnie białego ognia sięgającej wysoko pod nieboskłon. Oddawszy w ten sposób hołd swojej życiowej partnerce, która umarłą śmiercią godna smoka, wśród błysku kłów i pazurów oraz ryku tańczących płomieni, wzbił się w powietrze i pofrunął w kierunku gniazda, pełen niepokoju o pisklęta. Samce smoków pozbawione były owego zmysłu, który łączył samice z ich potomstwem, dlatego też nic nie mogło przygotować  Balazara na widok, który zastał w swoim legowisku, które dotąd uważał za bezpieczne. 
           Górskie powietrze przesycone było zapachem krwi jego potomstwa i wonią rozbitych jaj. Przed wejściem do pieczary leżało rozcięte na pół ciało Thandrila, który najwyraźniej próbował bronić swego rodzeństwa przed napastnikiem. Obok pisklaka stało jeziorko zastygającej już krwi, która śmierdziała Orkiem. A więc udało mu się chociaż zranić jednego z napastników zanim otrzymał śmiertelny cios. Serce czerwonego lewiatana napełniło się żalem zmieszanym z dumą. 
           Oto jego potomek, który nie potrafił jeszcze ziać ogniem, zdołał stanąć w obronie swoich bliskich, za co spotkał go straszliwy koniec. Trochę dalej leżały trupy pozostałych pisklaków. Balazar ruszył właśnie w kierunku wejścia do groty, kiedy usłyszał cichutkie popiskiwanie dochodzące od strony jak sądził martwych młodych. Saviria, jego najstarsza córka, mimo wyrwanych skrzydeł wciąż żyła. 
         Pisklę na widok ojca podniosło się chwiejnie na nogi i ruszyło w jego stronę, piskami żaląc się na okrutny los, który je spotkał, jednak po kilku krokach osłabione upływem krwi upadło. Samiec szybko podszedł do rannego maleństwa i delikatnie polizał je swoim szerokim jęzorem. Smocza ślina miała lecznicze właściwości, szczególnie jeśli chodzi o zasklepianie ran. Jednak dla Saviri było już za późno na pomoc. 
         Wydawszy z siebie ostatni pisk skargi, pisklę znieruchomiało i przestało oddychać. Balazar odwrócił się od ciał swojego potomstwa i z przeciągłym rykiem odbił się od ziemi. Potężne wymachy skrzydeł poderwały go w powietrze, a uderzenia ogona nadały jego lotowi odpowiedni kierunek. Podążając za zapachem Orków skierował się na północ. Ogromna prędkość z jaką się poruszał, pozwoliła mu już po minucie dostrzec w dole malutkie sylwetki trójki zielonoskórych, oddalających się od miejsca masakry. 
          Najwyraźniej żaden z nich go nie zauważył, bowiem nie dostrzegł aby znacząco zwiększyli tempo marszu. Zwinął skrzydła i runął w dół na niczego nie spodziewające się ofiary. Najwyższa pora na zemstę. Zdradził go cień rzucany przez jego gigantyczne ciało. Zaniepokojeni nagłym zniknięciem słońca Orkowie spojrzeli w górę i ujrzeli swego prześladowcę. Zaczęli uciekać w kierunku odległej ściany lasu, jednak nawet oni musieli sobie zdawać sprawę bezsensowności ucieczki, gdyż nie wkładali w nią wiele sił. Pierwszą ofiarą był ten ze zranioną nogą. Jego towarzysze martwiąc sie bardziej o własne życie, zostawili go z tyłu, gdy po początkowej próbie biegu, upadł i nie był w stanie się podnieść. 
          Nie tracąc czasu na lądowanie, Balazar chwycił zielonoskórego w szponiastą łapę, i zaczął ją stopniowo zaciskać, zwiększając ciśnienie w ciele Orka, który w końcu pękł jak przejrzały pomidor. Wypuściwszy martwą ofiarę uścisku, obniżył po raz kolejny lot, i chwycił kolejnego wojownika, który tak jak poprzedni nosił na sobie ślady zapachu Saviri. Podniósł przerażonego nagłym oderwaniem od ziemi zielonoskórego do paszczy i delikatnie przytrzymując zębami jego nogi, pociągnął resztę jego ciała w dół, rozrywając go wpół. Poczuł jak po języku spływa mu gorąca, cierpka posoka, która jednak nie była w stanie zaspokoić chęci zemsty.  
          Pozostał już tylko ostatni, największy z uciekających, który widząc wyraźnie, że nie będzie w stanie wygrać wyścigu ze smokiem, odwrócił się twarzą w kierunku pościgu i wyciągnął swój olbrzymi topór, najwidoczniej rzucając Balazarowi wyzwanie. Jaszczur zaśmiałby się gdyby nie ogrom żalu, który uciskał jego serce. Wylądował naprzeciwko Orka i wysunął do przodu łapę.                     Niespodziewający się żadnego podstępu Grook, gdyż to on był owym odważnym wojownikiem, który stawiał czoła ziejącej ogniem bestii, wziął zamach i uderzył ostrzem w pokryty łuskami paluch. Broń zagłębiła się pomiędzy pancerz smoka, ledwo naruszając kryjące się pod nim mięśnie, utknęła tam z taką siłą, że orczy dowódca nie był w stanie jej wyciągnąć. Na to czekał Balazar. 
          Delikatnym ciosem jednego ze szponów powalił przeciwnika na ziemię i przyszpilił go do podłoża. Następnie za pomocą ostrego pazura drugiej łapy zaczął powoli, kawałek po kawałku ćwiartować wrzeszczącego z bólu Orka, zaczynając od nóg. Tężyzna fizyczna Grooka w tym przypadku podziałała na jego niekorzyść, gdyż jego zmaltretowane ciało wytrzymało stopniową amputację wszystkich kończyn, zanim w końcu się poddało i łaskawie pozwoliło mu umrzeć. 
          Skończywszy swoją krwawą pracę, Balazar ponownie uniósł się powietrze. Jego pragnienie zemsty nadal nie zostało zaspokojone. Wydając z siebie pełen smutku ryk, poszybował w kierunku, z którego przyleciał. Musiał odnaleźć innych ze swojego gatunku. Czas najwyższy, aby rozpoczęła się era panowania smoków.

3 komentarze:

  1. Szkoda, że taki krótki.
    Walka jest wspaniale opisana. ^^
    Szkoda tylko, że Variel zginęła.

    "zaczął ją stopniowo zaciskać, zwiększając ciśnienie w ciele Orka, który w końcu pękł jak przejrzały pomidor" - wyobraziłam to sobie, ale jak zwykle koloryzuję pierdylionem litrów krwi xD

    Czekam na next. ;d

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musiała zginąć. Jej ofiara była niezbędna dla rozwinięcia fabuły... tak samo jak śmierć smoczątek :(

      Usuń
  2. Ponieważ sam piszę o smokach, chyba nie muszę mówić jak bardzo podobało mi się te parę ostatnich fragmentów.
    PS: w weekend zamieszczę u siebie nowy rozdział Smoczej Kompanii
    Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń