Około północy, na skąpo oświetlony srebrnymi promieniami
księżyca płaskowyż, z ukrytej w murze furtki zaczęły się wydobywać szeregiem
spowite w czarne płaszcze postacie. Uważając, aby nieostrożny krok nie zdradził
ich obecności brzękiem stali, w którą byli zakuci, obrońcy oblężonego zamku powoli
formowali karne szeregi na przedpolu twierdzy, szykując się do ostatecznego
pojedynku z Orkami.
Ornalf stojąc u boku kapitana Valgarda, czujnym okiem przyglądał się niewidocznych niemal wojownikom, zastanawiając się ile z nich przeżyje nocną potyczkę, i czy ich śmiały plan ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Blisko trzy tysiące zaprawionych w bojach mężczyzn, noszących najlepszy dostępny w obleganym zamku rynsztunek, było siłą zdolną dokonać wielu bohaterskich czynów przeciwko zwyczajnej, ludzkiej armii. Jednak siły, którym owe szeregi miały stawić czoła tym razem, składały się z zielonoskórych olbrzymów, którzy nie raz dowiedli swojej skuteczności w walce.
Ich straszliwa muskulatura pozwalała na przebijanie się przez grube, stalowe płyty z łatwością, która czyniła je niemal zbędnymi w obliczu takiego wroga. Ornalf nie miał większych złudzeń co do wyniku starcia, lecz przywykły do słuchania rozkazów swojego dowódcy, razem z innymi stanął do desperackiej próby uwolnienia się od orczych najeźdźców. Z mieszaniną podziwu i sceptycyzmu patrzył w oczy Valgarda, z których emanowała niezachwiana pewność zwycięstwa, nie dopuszczająca zwątpienia mogącego położyć kres najbardziej zuchwałym planom. Kapitan głęboko wierzył, że przewaga jaką da ludziom element zaskoczenia, z powodzeniem zrekompensuje ich mniejszą liczebność. Zielonoskórzy w swym przekonaniu o własnej niezwyciężalności popełnili karygodny błąd, zaniedbując wystawienie nocnej straży, pozostawiając tym samym obóz na łaskę przeciwników. Valgard zamierzał wykorzystać ten błąd, czyniąc siebie i swoich wojowników narzędziami kary. Założenie było proste- zakraść się po cichu pomiędzy namioty i spaść na śpiących zielonoskórych, zabijając bezszelestnie tylu ile się da. Kapitan liczył, że zanim któryś z Orków podniesie alarm, jego ludzie zdołają pozbyć się przynajmniej połowy ich sił, dezorientując niespodziewanym atakiem resztę, która wyrwana ze snu nie będzie w stanie przygotować skutecznej obrony, stanowiąc łatwy cel dla czających się w cieniach wojowników.
Lecz aby to osiągnąć, potrzebował wiary i oddania ze strony wszystkich swoich podkomendnych. Dlatego też widząc wyraz twarzy Ornalfa, na której malowało się zwątpienie w powodzenie tego ryzykownego przedsięwzięcia zachmurzył się, spodziewając się znacznie więcej po swoim długoletnim towarzyszu bojów.
Ornalf stojąc u boku kapitana Valgarda, czujnym okiem przyglądał się niewidocznych niemal wojownikom, zastanawiając się ile z nich przeżyje nocną potyczkę, i czy ich śmiały plan ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Blisko trzy tysiące zaprawionych w bojach mężczyzn, noszących najlepszy dostępny w obleganym zamku rynsztunek, było siłą zdolną dokonać wielu bohaterskich czynów przeciwko zwyczajnej, ludzkiej armii. Jednak siły, którym owe szeregi miały stawić czoła tym razem, składały się z zielonoskórych olbrzymów, którzy nie raz dowiedli swojej skuteczności w walce.
Ich straszliwa muskulatura pozwalała na przebijanie się przez grube, stalowe płyty z łatwością, która czyniła je niemal zbędnymi w obliczu takiego wroga. Ornalf nie miał większych złudzeń co do wyniku starcia, lecz przywykły do słuchania rozkazów swojego dowódcy, razem z innymi stanął do desperackiej próby uwolnienia się od orczych najeźdźców. Z mieszaniną podziwu i sceptycyzmu patrzył w oczy Valgarda, z których emanowała niezachwiana pewność zwycięstwa, nie dopuszczająca zwątpienia mogącego położyć kres najbardziej zuchwałym planom. Kapitan głęboko wierzył, że przewaga jaką da ludziom element zaskoczenia, z powodzeniem zrekompensuje ich mniejszą liczebność. Zielonoskórzy w swym przekonaniu o własnej niezwyciężalności popełnili karygodny błąd, zaniedbując wystawienie nocnej straży, pozostawiając tym samym obóz na łaskę przeciwników. Valgard zamierzał wykorzystać ten błąd, czyniąc siebie i swoich wojowników narzędziami kary. Założenie było proste- zakraść się po cichu pomiędzy namioty i spaść na śpiących zielonoskórych, zabijając bezszelestnie tylu ile się da. Kapitan liczył, że zanim któryś z Orków podniesie alarm, jego ludzie zdołają pozbyć się przynajmniej połowy ich sił, dezorientując niespodziewanym atakiem resztę, która wyrwana ze snu nie będzie w stanie przygotować skutecznej obrony, stanowiąc łatwy cel dla czających się w cieniach wojowników.
Lecz aby to osiągnąć, potrzebował wiary i oddania ze strony wszystkich swoich podkomendnych. Dlatego też widząc wyraz twarzy Ornalfa, na której malowało się zwątpienie w powodzenie tego ryzykownego przedsięwzięcia zachmurzył się, spodziewając się znacznie więcej po swoim długoletnim towarzyszu bojów.
-Czyżbyś się bał, stary druhu?
Wyrwany z pesymistycznych rozmyślań, stary wojownik
wyprostował się i rzucił swemu dowódcy urażone spojrzenie.
-Czy gdybym się bał, zgodziłbym się iść razem z tobą w
pierwszym szeregu do tego gniazda żmij, do którego chcesz nas poprowadzić?
Wargi Valgarda ułożyły się w wilczy uśmiech, tak
charakterystyczny dla rudowłosego kapitana, którym potrafił wzbudzać odwagę w
sercach towarzyszy niemal tak samo dobrze, jak panikę szeregach wroga. Dwaj
wojownicy znali się od bardzo dawna, uczestnicząc wspólnie w wielu kampaniach
pod komendą jarla Styra, a wcześniej jego ojca, uwielbianego przez wszystkich
żołnierzy, Edgara. Stawali ramię w ramię w niezliczonej ilości potyczek i
bitew, nieraz zmuszeni walczyć zaparci o siebie plecami w obliczu
przeważającego wroga, jednak jak dotąd zawsze wychodzili z nich zwycięsko.
Valgard wiedział, że Ornalfowi można było zarzucić wiele przywar, jednak nie było wśród nich tchórzostwa. Tym bardziej właśnie dziwiło go nagła zmiana w postawie towarzysza, który zawsze był pierwszym, który rwał się do rozlewu krwi tych, którzy ośmielali sie rzucać mu wyzwanie.
Valgard wiedział, że Ornalfowi można było zarzucić wiele przywar, jednak nie było wśród nich tchórzostwa. Tym bardziej właśnie dziwiło go nagła zmiana w postawie towarzysza, który zawsze był pierwszym, który rwał się do rozlewu krwi tych, którzy ośmielali sie rzucać mu wyzwanie.
-Zrobiłbyś to, ponieważ twój honor nie pozwoliłby ci
postąpić inaczej. Jednak twoja odwaga jest znana, trudno więc mi uwierzyć, że
teraz nagle cię opuściła. Powiedz mi o co tak naprawdę chodzi, nie jako swojemu
kapitanowi, a jako przyjacielowi, z którym dzieliłeś niejedną troskę.
Ornalf zastanawiał się przez chwilę, niepewny co
odpowiedzieć. Jego serce przepełnione było emocjami, których sam nie był w
stanie zrozumieć. Z jednej strony nie marzył o niczym innym tak jak o pozbyciu
się przebrzydłych Orków spod murów swojego domu, podczas gdy z drugiej obawiał
się, że opuszczenie bezpiecznego bastionu i rzucenie wszystkich sił w gardło
bestii, wystawia zamek na łup zielonoskórym.
Co stanie się z ich kobietami i dziećmi, jeśli szaleńczy plan Valgarda nie zadziała, i wszyscy zginą dzisiejszej nocy? Nie będzie już załogi twierdzy, która wiązałaby walką siły Orków, co pozwoli potworom rozlać się dalej po płaskowyżu, w kierunku gór, w których ukryły się rodziny obrońców. Oblężenie jak dotąd szło po myśli ludzi, udawało się im odeprzeć każdy szturm przypuszczany przez zielonoskórych, zadając im przy tym duże straty.
Był jednak w sercu Ornalfa cichutki głos rozsądku, który mówił mu, że taki stan rzeczy wkrótce mógł ulec zmianie, a zapasy zgromadzone w spichlerzach zamku w końcu kiedyś się skończą, skazując zamkniętych w jego murach wojowników na powolną śmierć głodowa. Odejście znacznej części sił hordy było okazją, która mogła się już więcej nie powtórzyć, i nie wykorzystanie jej byłoby błędem równym z tym, który popełnili Orkowie nie wystawiając strażników.
Mimo wszystko, stary żołnierz nie mógł się pozbyć z serca uczucia niepewności i niepokoju związanego z nadchodzącą walką. Nie chcąc niepotrzebnie niepokoić swojego przyjaciela, Ornalf przywołał na usta uśmiech.
Co stanie się z ich kobietami i dziećmi, jeśli szaleńczy plan Valgarda nie zadziała, i wszyscy zginą dzisiejszej nocy? Nie będzie już załogi twierdzy, która wiązałaby walką siły Orków, co pozwoli potworom rozlać się dalej po płaskowyżu, w kierunku gór, w których ukryły się rodziny obrońców. Oblężenie jak dotąd szło po myśli ludzi, udawało się im odeprzeć każdy szturm przypuszczany przez zielonoskórych, zadając im przy tym duże straty.
Był jednak w sercu Ornalfa cichutki głos rozsądku, który mówił mu, że taki stan rzeczy wkrótce mógł ulec zmianie, a zapasy zgromadzone w spichlerzach zamku w końcu kiedyś się skończą, skazując zamkniętych w jego murach wojowników na powolną śmierć głodowa. Odejście znacznej części sił hordy było okazją, która mogła się już więcej nie powtórzyć, i nie wykorzystanie jej byłoby błędem równym z tym, który popełnili Orkowie nie wystawiając strażników.
Mimo wszystko, stary żołnierz nie mógł się pozbyć z serca uczucia niepewności i niepokoju związanego z nadchodzącą walką. Nie chcąc niepotrzebnie niepokoić swojego przyjaciela, Ornalf przywołał na usta uśmiech.
-Nic czym warto by się przejmować, kapitanie. To tylko
fanaberie starego człowieka, który czuje już w swoich kościach chłodny powiew
grobu.
Valgard odwzajemnił uśmiech, jednak nie objął on jego oczu,
które nadal z troska spoglądały na towarzysza. Czuł, że Ornalf stara się zbyć
machnięciem ręki gnębiące go rozterki, jednak w obliczu zbliżającej sie bitwy,
nie miał dość czasu, aby przekonać upartego mężczyzną do zwierzeń. Zamiast tego
skinął lekko głową na znak zrozumienia, i położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
-Wiara w zwycięstwo jest podstawą sukcesu, bez niej nawet
najbardziej misterne plany mogą zawieść. Człowiek idący w bój bez nadziei w
sercu jest martwy zanim dosięgnie go topór przeciwnika. Odłóż swoje troski na
bok i skup się na czekającym cię zadaniu, a wierz mi, że z nastaniem świtu
będziemy przechadzać się pośród orczych namiotów licząc ich martwe ścierwa!
Podniesiony na duchu mocą towarzyszącą słowom kapitana,
Ornalf poczuł, że część jego wątpliwości znika, a w ich miejsce pojawia się
iskierka nadziei, która zdjęła przygniatający jego serce ciężar, pozwalając mu
ujrzeć przyszłość w nieco jaśniejszych barwach. Widząc nowy błysk w oczach
towarzysza, Valgard odwrócił się w stronę czekających w równych szeregach
wojowników, z których ostatni właśnie przemykali się przez furtkę w murze, aby
dołączyć do reszty.
-Jesteśmy gotowi Ornalfie! Do świtu zostało około sześć
godzin, czas najwyższy zająć się oczyszczaniem okolicy z tych paskudnych,
orczych namiotów. Bijący od nich smród zbyt długo drażnił nasze nozdrza!
Czarne, burzowe chmury przysłoniły księżyc, okrywając
płaskowyż płaszczem mroku, pod którym armia cieni powoli ruszyła w kierunku
obozowiska zielonoskórych, stawiając uważnie każdy krok. Ciche powietrze,
pozbawione powiewu wszechobecnego zazwyczaj wiatru, nie zostało przerwane
najlżejszym nawet szmerem. Przed wymarszem, każdy z wojowników dokładnie owinął
swoją broń w nasączony oliwą materiał,
aby uniknąć zdradzenia się dźwiękiem lub refleksem księżyca odbitym w stalowym
ostrzu.
W pierwszych szeregach szli najbardziej doświadczeni wojownicy, pod dowództwem samego Valgarda. Byli to starsi już, lecz nadal śmiertelnie niebezpieczni mężczyźni, którzy w większości przypadków rozmiarami przypominali Orków, bowiem tylko tacy dożywali późnego wieku w tych niebezpiecznych czasach, które spadły na krainę Midgardu. Brodate, poznaczone bliznami twarze, umazane mieli pyłem, dzięki czemu jeszcze lepiej wtapiali się w otoczenie, jedynie błyszczące żądzą odwetu oczy zdradzały ich obecność.
Za nimi szli młodsi, uzbrojeni w długie dzidy i piki, które doskonale sprawdzały się przy stosowanej przez Orków taktyce brutalnej szarży. Na samym końcu zaś, podążali lekko ranni, którzy nie byli w pełni użyteczni w walce, jednak mieli do spełnienia inne, ważne zadanie. Nieśli oni gliniane dzbany napełnione smołą i oliwą, które mieli rozlewać na skórzane namioty, aby następnie je podpalać za pomocą krzesiw, piekąc żywcem znajdujących się wewnątrz zielonoskórych i potęgując zamieszanie.
Podstawowym założeniem wzniecenia ognia było podzielenie niedobitków hordy na mniejsze grupy, które łatwiej wyeliminować, nie dopuszczając do zebrania się większego oddziału Orków, który mógłby zbyt długo związać walką ludzi, którzy powodzenie swojej akcji opierali przede wszystkim na jak najszybszym rozprawieniu się z przeciwnikami. Valgard wiedział, że aby myśleć o zwycięstwie musieli pojedynczo połamać palce hordy, nie pozwalając jej uformować nich pieści, która byłaby poważnym zagrożeniem dla jego sił.
Gdy od pierwszej linii namiotów dzieliło ich kilkanaście kroków, kapitan wyforsował się przed czoło swojej armii i dał znak do zatrzymania się. Wojownicy posłusznie stanęli w miejscu, oczekując dalszych rozkazów od swego dowódcy. Korzystając z sygnałów migowych, Valgard nakazał swoim ludziom przygotować się do pierwszej fazy walki. Żołnierze sięgnęli do pasów, do których przymocowane mieli pochwy z długimi sztyletami i uważając, aby tarciem stali o skórę nie zaalarmować śpiących Orków, wydobyli ostrza, a następnie podzielili się sprawnie w pięcioosobowe grupy. Miesiąc spędzony pod oblężeniem zielonoskórych, pozwolił obrońcom zapoznać się ze zwyczajami tych stworzeń, dzięki czemu wiedzieli, że w każdym namiocie przebywało od dwóch do czterech osobników, jednie dowódcy mieli osobne kwatery. Powodzenie całego ataku zależało od sprawnego, zsynchronizowanego przeprowadzenia pierwszej fazy planu, bowiem najmniejszy hałas, lub błąd popełniony przez któregoś z wojowników, mógł podnieść przedwczesny alarm.
Gdy wszyscy byli już gotowi, Valgard skinął dłonią kierunku namiotów, i wraz ze swoja grupką ruszył w kierunku wejścia do najbliższego. Już przed luźną płachtą skóry, która służyła jako drzwi, do uszu kapitana doszedł odgłos przeraźliwego chrapania, niezbicie świadczący o obecności przynajmniej dziesięciu osobników. Ostrożnie stawiając stopy Valgard i jego towarzysze wkroczyli do środka namiotu i ujrzeli tam leżących w najróżniejszych pozycjach trzech Orków, wokół których stały opróżnione dzbany.
Odór bijący od niemytych, zielonych ciał był prawie nie do zniesienia. Wojownicy wzięli ogromne hausty powietrza, i wstrzymując oddech ustawili się po jednym nad każdym zielonoskórym, przykładając ostrza sztyletów do ich odsłoniętych gardeł. Gdy wszyscy byli przygotowani, na znak Valgarda jednocześnie szarpnęli klingi, bezszelestnie zabijając cała trójkę. Gorąca krew, niemal czarna w pozbawionym oświetlenia namiocie, wtrysnęła szerokim łukiem, zdobiąc skórzane ściany smugami czerwieni.
Przebudzeni niespodziewanym bólem Orkowie próbowali wydobyć z siebie dźwięki, jednak poprzecinane struny głosowe zamieniały okrzyki bólu w ciche charczenie i bulgotanie, które nie wychodziły nawet poza ściany namiotu. Wojownicy otarli zakrwawione twarze w rękawy swoich czarnych płaszczy, i zostawiając drgających w agonii zielonoskórych, leżących w kałużach własnej krwi, opuścili kwaterę, kierując się ku następnej. Valgard z zadowoleniem ujrzał, że z pozostałych namiotów również wychodzą jego żołnierze, noszący na sobie ślady posoki, świadczące o powodzeniu ich misji.
W pierwszej minucie ataku, według założeń kapitana zginęło około dwa tysiące Orków, przy zerowych stratach ze strony ludzi, co było znakomitym osiągnięciem, nie mającym wcześniej precedensu. Co ważniejsze, nie było widać oznak alarmu, co świadczyło, że być może uda się im podwoić dotychczasowy wynik, a kto wie, może nawet pozbędą się całej hordy bez potrzeby toczenia otwartej walki z zielonoskórymi.
Nie chcąc jeszcze oznajmiać swojej obecności za pomocą płomieni, udał się w kierunku rannych, trzymających w pogotowiu dzbany z oliwa, aby wydać im rozkaz powstrzymania się z przystąpieniem do ataku. Tymczasem poszczególne grupki zagłębiały się właśnie w otwory kolejnych namiotów, niosąc ze sobą zemstę i śmierć.
W pierwszych szeregach szli najbardziej doświadczeni wojownicy, pod dowództwem samego Valgarda. Byli to starsi już, lecz nadal śmiertelnie niebezpieczni mężczyźni, którzy w większości przypadków rozmiarami przypominali Orków, bowiem tylko tacy dożywali późnego wieku w tych niebezpiecznych czasach, które spadły na krainę Midgardu. Brodate, poznaczone bliznami twarze, umazane mieli pyłem, dzięki czemu jeszcze lepiej wtapiali się w otoczenie, jedynie błyszczące żądzą odwetu oczy zdradzały ich obecność.
Za nimi szli młodsi, uzbrojeni w długie dzidy i piki, które doskonale sprawdzały się przy stosowanej przez Orków taktyce brutalnej szarży. Na samym końcu zaś, podążali lekko ranni, którzy nie byli w pełni użyteczni w walce, jednak mieli do spełnienia inne, ważne zadanie. Nieśli oni gliniane dzbany napełnione smołą i oliwą, które mieli rozlewać na skórzane namioty, aby następnie je podpalać za pomocą krzesiw, piekąc żywcem znajdujących się wewnątrz zielonoskórych i potęgując zamieszanie.
Podstawowym założeniem wzniecenia ognia było podzielenie niedobitków hordy na mniejsze grupy, które łatwiej wyeliminować, nie dopuszczając do zebrania się większego oddziału Orków, który mógłby zbyt długo związać walką ludzi, którzy powodzenie swojej akcji opierali przede wszystkim na jak najszybszym rozprawieniu się z przeciwnikami. Valgard wiedział, że aby myśleć o zwycięstwie musieli pojedynczo połamać palce hordy, nie pozwalając jej uformować nich pieści, która byłaby poważnym zagrożeniem dla jego sił.
Gdy od pierwszej linii namiotów dzieliło ich kilkanaście kroków, kapitan wyforsował się przed czoło swojej armii i dał znak do zatrzymania się. Wojownicy posłusznie stanęli w miejscu, oczekując dalszych rozkazów od swego dowódcy. Korzystając z sygnałów migowych, Valgard nakazał swoim ludziom przygotować się do pierwszej fazy walki. Żołnierze sięgnęli do pasów, do których przymocowane mieli pochwy z długimi sztyletami i uważając, aby tarciem stali o skórę nie zaalarmować śpiących Orków, wydobyli ostrza, a następnie podzielili się sprawnie w pięcioosobowe grupy. Miesiąc spędzony pod oblężeniem zielonoskórych, pozwolił obrońcom zapoznać się ze zwyczajami tych stworzeń, dzięki czemu wiedzieli, że w każdym namiocie przebywało od dwóch do czterech osobników, jednie dowódcy mieli osobne kwatery. Powodzenie całego ataku zależało od sprawnego, zsynchronizowanego przeprowadzenia pierwszej fazy planu, bowiem najmniejszy hałas, lub błąd popełniony przez któregoś z wojowników, mógł podnieść przedwczesny alarm.
Gdy wszyscy byli już gotowi, Valgard skinął dłonią kierunku namiotów, i wraz ze swoja grupką ruszył w kierunku wejścia do najbliższego. Już przed luźną płachtą skóry, która służyła jako drzwi, do uszu kapitana doszedł odgłos przeraźliwego chrapania, niezbicie świadczący o obecności przynajmniej dziesięciu osobników. Ostrożnie stawiając stopy Valgard i jego towarzysze wkroczyli do środka namiotu i ujrzeli tam leżących w najróżniejszych pozycjach trzech Orków, wokół których stały opróżnione dzbany.
Odór bijący od niemytych, zielonych ciał był prawie nie do zniesienia. Wojownicy wzięli ogromne hausty powietrza, i wstrzymując oddech ustawili się po jednym nad każdym zielonoskórym, przykładając ostrza sztyletów do ich odsłoniętych gardeł. Gdy wszyscy byli przygotowani, na znak Valgarda jednocześnie szarpnęli klingi, bezszelestnie zabijając cała trójkę. Gorąca krew, niemal czarna w pozbawionym oświetlenia namiocie, wtrysnęła szerokim łukiem, zdobiąc skórzane ściany smugami czerwieni.
Przebudzeni niespodziewanym bólem Orkowie próbowali wydobyć z siebie dźwięki, jednak poprzecinane struny głosowe zamieniały okrzyki bólu w ciche charczenie i bulgotanie, które nie wychodziły nawet poza ściany namiotu. Wojownicy otarli zakrwawione twarze w rękawy swoich czarnych płaszczy, i zostawiając drgających w agonii zielonoskórych, leżących w kałużach własnej krwi, opuścili kwaterę, kierując się ku następnej. Valgard z zadowoleniem ujrzał, że z pozostałych namiotów również wychodzą jego żołnierze, noszący na sobie ślady posoki, świadczące o powodzeniu ich misji.
W pierwszej minucie ataku, według założeń kapitana zginęło około dwa tysiące Orków, przy zerowych stratach ze strony ludzi, co było znakomitym osiągnięciem, nie mającym wcześniej precedensu. Co ważniejsze, nie było widać oznak alarmu, co świadczyło, że być może uda się im podwoić dotychczasowy wynik, a kto wie, może nawet pozbędą się całej hordy bez potrzeby toczenia otwartej walki z zielonoskórymi.
Nie chcąc jeszcze oznajmiać swojej obecności za pomocą płomieni, udał się w kierunku rannych, trzymających w pogotowiu dzbany z oliwa, aby wydać im rozkaz powstrzymania się z przystąpieniem do ataku. Tymczasem poszczególne grupki zagłębiały się właśnie w otwory kolejnych namiotów, niosąc ze sobą zemstę i śmierć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz