czwartek, 6 lutego 2014

Rozdział III-Pożoga część VII


             Ornalf pod nieobecność Valgarda przejął dowodzenie nad swoją grupką. Przygotowywali sie właśnie do trzeciej fali, biorąc na cel kolejny namiot, z którego dochodziło chrapanie. Odgłos ten był prawdziwym błogosławieństwem dla ludzkich wojowników, ponieważ oszczędzał im czas, który zmarnowaliby na wdzieranie się do pustych namiotów. Stary wojownik z każda mijającą chwilą coraz bardziej przekonywał się do szalonego jak się wydawało planu kapitana. 
          Nie minęło więcej niż dwadzieścia minut, a przewaga liczebna Orków przestała istnieć. Siły zielonoskórych były teraz równe jeśli nie mniejsze niż siły ludzi, po których stronie nadal działał element zaskoczenia. Ornalf nigdy nie był zbyt religijnym człowiekiem, ale to czego był zarówno świadkiem jak i uczestnikiem nie mogło być niczym innym jak łaską pochodzącą od istot wyższych. Jak inaczej bowiem wytłumaczyć to, że zadali Orkom tak ogromne straty, nie tracąc nawet jednego towarzysza?                 Nie mógł pozbyć się dziwnego wrażenia, że śni i za chwilę obudzi się, aby ruszyć na mur, przygotować się do odparcia kolejnego szturmu. Jednak woń zielonoskórych i lepkość ich krwi plamiącej jego ręce były aż nadto realne. Pozwalając sobie na pełen optymizmu uśmiech postąpił krok w kierunku wejścia do namiotu. Nagle, ponad głośne chrapanie wzbił się wojenny ryk, niewątpliwie należący do Orka, i z czającej się za płachtą skóry ciemności wystrzelił ogromny kształt, wznoszący do ciosu długi, wyszczerbiony miecz, który niegdyś musiał być wspaniałą bronią.                  Uzbrojony tylko w długi sztylet Ornalf nie miał szans na zablokowanie ciosu. Jednak lata walk sprawiły, że nie stracił zimnej krwi i zamiast stać oszołomionym, i ułatwiać przeciwnikowi zadanie, rzucił się do przodu pod wzniesionym ramieniem Orka. Siła ciosu poniosła zielonoskórego do przodu, zagłębiając jego broń głęboko w stratowaną ziemię. 
          Nie tracąc czasu na zastanawianie się co obudziło stwora, Ornalf upuścił sztylet i sięgnął po skrzyżowane na plecach dwa topory z doskonałej stali, o ostrych jak brzytwy krawędziach. Setki pojedynków stoczonych Siekierkami, jak je pieszczotliwie nazywał, sprawiły, że stanowiły one przedłużenie ramion starego wojownika, będąc śmiertelnie niebezpieczne dla jego oponentów. Ważąc w dłoniach znajomy ciężar toporów, zaszarżował na Orka, który obracał się właśnie w jego kierunku dzierżąc w łapie wyswobodzoną już klingę. 
           Widząc, że zielonoskóry bierze niski zamach, skierowany w jego brzuch, Ornalf upadł do tyłu. Pęd wytworzony przez wcześniejszą szarżę nadał jego ciału poślizgu, który pozwolił mu uniknąć ciosu, jednocześnie przenosząc go za plecy przeciwnika. Leżąc jeszcze na ziemi, podciął ścięgna u prawej nogi Orka, powalając go na kolano. Korzystając z chwilowego unieruchomienia zielonoskórego szybko podniósł się na nogi i skrzyżował ręce na wysokości szyi, biorąc zamach oboma toporami naraz. Dla weterana czas jakby zwolnił. 
           Doskonale znał to uczucie, które towarzyszyło mu w każdej bitwie, którą stoczył. Mógł z łatwością policzyć każdy włosek na czaszce Orka, ujrzeć każdą pulsującą pod jego skórą żyłkę. Powoli w jego polu widzenia pojawiły sie ostrza Siekierek, w zwolnionym tempie kierujące siew stronę odsłoniętej gardzieli zielonoskórego. Jego ofiara dostrzegła już zbliżające się niebezpieczeństwo i próbowała podnieść się z klęczek, aby uniknąć śmiertelnego ciosu. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że było już za późno. 
           Ostre krawędzie toporów znajdowały się już zaledwie centymetry od celu. Czas nagle przyspieszył. Ornalf poczuł w dzierżących broń ramionach wstrząs, który towarzyszył zagłębieniu się ostrzy w mięśnie. Zielona skóra ustąpiła gładko pod siłą jego uderzenia, odsłaniając na chwile czerwone mięso i białą kolumnę kręgosłupa, prawie natychmiast przesłonięte falą jasnej, tętniczej krwi. 
           Pozostali członkowie jego grupy,  ufając w umiejętności swego towarzysza, weszli do namiotu i pozbyli się śpiących Orków. Pokryty świeżą posoką Ornalf powoli uspokajał swoje pobudzone walką zmysły. Rozejrzał się dookoła, szukając innych śladów aktywności zielonoskórych, jednak nie dostrzegł żadnych. Wokół niego poszczególne grupki w milczeniu zagłębiały się w orcze kwatery, lub opuszczały je. Docierali już niemal do końca obozowiska, co oznaczało, że plan Valgarda okazał się działać lepiej niż przypuszczał sam kapitan.

              Valgard tymczasem obserwował poczynania swoich ludzi, nie mogąc pozbyć się rosnącego z każdą sekundą uczucia, że za chwilę coś pójdzie nie tak. Nie widział wprawdzie pojedynku Ornalfa z Orkiem, jednak czuł, że idzie im za łatwo. Nie wierzył by bogowie byli aż tak przychylni, by pozwolić im pozbyć się całej pozostałej części hordy po cichu. Lecz rzeczywistość zdawała się drwić z jego niedowiarstwa. 
            Powoli, pięcioosobowe oddziały wysłane do oczyszczania namiotów z Orków zaczęły wracać, uporawszy się z wyznaczonymi im sektorami. Wokół kapitana zbierało się coraz więcej uśmiechniętych twarzy, chcących mu pogratulować zwycięstwa. Wśród przybywających dostrzegł wkrótce skąpanego od stóp do głów we krwi Ornalfa, na którego twarzy nie było już wcześniejszych wątpliwości i obaw, na miejsce których wstąpiła radość z pozbycia się wiszącej nad nimi groźby.
            Kiedy wszyscy wojownicy powrócili, w powietrze przesycone jeszcze wonią zielonoskórych wzbiły się tryumfalne okrzyki na cześć Valgarda i zwycięstwa. Zaskoczony kapitan znalazł się nagle w powietrzu, podtrzymywany przez mocarne ramiona swoich podwładnych, którzy niosąc go, skierowali się w stronę zamku. Śpiewając wesołe pieśni, idąc w nierównym szyku, bohaterscy obrońcy wracali do domu. Nagle, idący na przedzie pochodu zatrzymali się i umilkli. Reszta wojowników również stanęła w miejscu i rozglądając się niespokojnie próbowała zorientować się co do przyczyn nagłego postoju.
             Z pobliskiej puszczy, jakby zwabieni śpiewanymi pieśniami i okrzykami radości zaczęli wysypywać się zielonoskórzy. Mężczyźni spoglądali w osłupieniu na wroga, którego mieli już za pokonanego, a oto przed nimi powstawał z martwych, by wziąć odwet za swoich poległych braci. Szereg za szeregiem, na płaskowyż wyszedł spory oddział Orków, liczący około ośmiuset osobników, uzbrojonych w charakterystyczne dla owej barbarzyńskiej rasy narzędzia mordu. 
           Początkowy szok, który ogarnął wojowników Valgarda szybko zniknął, kiedy do mężczyzn dotarło, że nie jest to kolejna horda, tylko jakiś patrol lub grupa łupieżcza, która oderwała się od armii, którą przed chwilą unicestwili. 
          Ludzie wiedzieli, że nawet przewaga trzech do jednego nie powstrzyma zielonoskórych od podjęcia walki, jednak uskrzydleni niedawnym powodzeniem, i pewni umiejętności swego dowódcy, wydali z siebie prowokacyjne okrzyki, w których niezbyt pochlebnie wyrażali się o matkach swoich przeciwników i zaczęli organizować swoje rozsypane szyki w zwartą linie, kierując do przodu tych, którzy uzbrojeni byli z piki i dzidy. 
           Opuszczony na ziemię Valgard ruszył w kierunku pierwszego szeregu, jak zwykle chętny do znalezienia siew samym sercu bitwy, by swym przykładem podnosić na duchu żołnierzy. Gdy już znalazł się na czele armii, zielonoskórzy właśnie rozpoczynali szarżę, która miała zmieść szeregi ludzi niczym górska lawina napierająca na łany zboża. 
          Valgard dobył swojego miecza, dając tym samym znak swoim podkomendnym by zrobili to samo. Po płaskowyżu, ponad odległe jeszcze ryki nacierających Orków, wzniósł się syk trzech tysięcy dobywanych ostrzy.

          -Uformować półksiężyc i otoczyć te bestie! Z ich śmiercią skończy się oblężenie naszego domu, i będziemy mogli z powrotem połączyć się z naszymi rodzinami! Pamiętajcie, że nie walczycie za mnie, ale za swoje żony i dzieci, oraz wszystkie przyszłe pokolenia, które wyrosną na tej ziemi! Stoczymy bitwę o ich wolność, i za krainę w której będą żyć! Ruszajmy bracia! Za Midgard!

           Wydając z siebie okrzyki, które niemal zagłuszyły orcze wycie, wojownicy Valgarda ruszyli na zbliżających się zielonoskórych, pozwalając skrzydłom armii wyforsować się do przodu, tworząc półksiężyc, który miał za zadanie otoczenie przeciwników. Ornalf biegł obok swojego kapitana, dokładnie pośrodku pierwszego szeregu, ze swoimi Siekierkami zwisającymi wzdłuż bioder. 
           Czuł drżenie ziemi, tratowanej tysiącami butów. Przestał już być jednostką, zatracając swoje jestestwo by stać sie częścią całości, jaka w tym momencie stanowili wojownicy. Widział już zbliżającą sie linię Orków, oświetloną przez srebrną tarczę księżyca, która wyłoniła się z gromadzących się wcześniej chmur, rzucając słabe światło na równinę, na której za chwilę miał stoczyć się zacięty bój na śmierć i życie. 
          Zielonoskórzy napierali zwartą ławą, zupełnie nie przejmując się możliwością oskrzydlenia przez ludzki półksiężyc. Taka bowiem była natura owych stworów-  taktyka była dla nich obcym słowem, którego znaczenia nie rozumieli. Nadrabiali to jednak zazwyczaj liczebnością i zajadłością, cechami, które sprawiały, że hordy wychodziły zwycięsko z większości potyczek. 
          Lecz tym razem byli w mniejszości, w dodatku trafili na doświadczonego dowódcę, który wiedział jak zachować się na placu boju, by ograniczyć starty wśród swoich żołnierzy. Wynik bitwy mógł być tylko jeden. Pierwsze szeregi Orków wpadły z impetem na nadstawione groty pik, łamiąc je ciężarem nabitych na nie ciał. Pozbawieni broni włócznicy natychmiast uskoczyli w bok, robiąc miejsce dla ustawionych za nimi wojowników dzierżących miecze i topory. 
         Już pierwsze sekundy starcia pozbawiły życia około dwustu zielonoskórych, których najeżone drzewcami włóczni ciała stanowiły przeszkodę dla ich żywych towarzyszy. Rozpoczęła się krwawa walka wręcz, w której umiejętności szermierskie i zwinność ludzi, szły o lepsze ze ślepą furią i ogromna siłą Orków. Ornalf znalazł się twarzą w twarz z wytatuowanym w dziwaczne wzory zielonoskórym dzierżącym sporych rozmiarów młot kowalski, zdobyty zapewne podczas plądrowania którejś z wiosek. 
         Wydając z siebie na przemian ryki i pochrząkiwania, Ork sięgnął wolną łapą w kierunku wojownika, chcąc go pochwycić w miażdżącym uścisku, jednak weteran zwinnie wywinął się napastnikowi i zadał mu cios jednym ze swych toporów. Wytatuowany zablokował uderzenie stalowym trzonkiem młota, co spowodowało skrzesanie iskier z obu broni. Wykorzystując okazję, Ornalf zamachnął się od dołu drugą ręką, czując jak ostrze zagłębia się w podbrzusze zielonoskórego i kontynuuje w górę, rozpłatując swoją ofiarę jak pstrąga. Mimo wydawałoby się śmiertelnej rany, zamiast zdechnąć jak na honorowego przeciwnika przystało, Ork odepchnął mężczyznę i wymierzył mu silny cios pięścią, skierowany w żołądek. 
         Tylko szybkości Ornalf zawdzięczał łagodne skutki ataku. W ostatniej chwili udało się mu wygiąć plecy w łuk, i cofnąć się przed potężnym zamachem, w skutek czego nie przyjął na siebie całej siły uderzenia, która zapewne pozbawiłaby go oddechu. Czując tępy ból w brzuchu, wojownik chwycił wolno cofającą się dłoń zielonoskórego i z całych sił pociągnął go do siebie. Osłabiony odniesioną raną stwór runął do przodu odsłaniając kark, na który chwilę później spadło uderzenie Siekierki, niemal pozbawiając go głowy. 
           Ornalf nie zdążył jeszcze wyciągnąć topora z osuwającego się cielska, kiedy następny Ork zaatakował go z drugiej strony, najwyraźniej chcąc zaskoczyć starego wojownika. Zapomniał jednak, że zaskoczenie wymaga ciszy, zdradzając swoje zamiary z odległości kilku metrów, głośnym rykiem. Odwracając się by stawić czoła nowemu zagrożeniu, Ornalf ocenił panujący dookoła bitewny chaos, przeszukując pole bitwy pod kątem innych niebezpieczeństw, i stwierdziwszy, że może sobie na to pozwolić, cisnął trzymany w ręce topór, który obróciwszy się parę razy w powietrzu utkwił głęboko w czaszce nadbiegającego Orka, wywracając go na plecy. 
            Zyskawszy trochę czasu, wyrwał broń z karku poprzedniej ofiary i ruszył po drugą Siekierkę. Gdy znowu poczuł w obu dłoniach przyjemne ciepło drewnianych rękojeści, rzucił się z powrotem w wir bitwy, szukając kolejnych przeciwników. Tuż przed nim, jeden z wojowników stracił właśnie ramię pod ciosem wielkiego zielonoskórego, który uśmiechając się okrutnie zaciskał teraz wielka jak dwa bochny chleba łapę wokół szyi nieszczęśnika. Ornalf podbiegł aby pomóc rannemu towarzyszowi. 
          Ork zdawał się nie zauważać jego obecności, aż do momentu kiedy było za późno i jego gruba jak konar dębu ręka nie wisiała na wąskim pasie mięśni i skóry. Wydając z siebie wściekłe wycie, zdrową kończyną starał się rozbić czaszkę weterana za pomocą drewnianej maczugi, jednak jego wysiłki skazane były na porażkę. Nagle za jego plecami pojawił się kolejny mężczyzna, który wbił swój miecz w podstawę czaszki potwora uśmiercając go na miejscu.           Gdy zielonoskóry trup osunął się na ziemię, odsłonił człowieka, który przyszedł im na pomoc. Był to Valgard we własnej osobie. Kapitan uśmiechnął się na swój wilczy sposób do Ornalfa i szerokim gestem ostrza nakazał mu rozejrzenie się po polu bitwy. Taktyka półksiężyca działała. Orkowie atakowani teraz byli z trzech stron, podczas gdy skrzydła armii, z każdą chwilą wywalczały kolejne centymetry potrzebne do zaciśnięcia kręgu wokół zielonoskórych. 
           Szczęk oręża niósł się po okolicy, przerwany okrzykami bólu lub zwycięstwa, które przechylało się coraz bardziej na stronę ludzi. Każdy Ork walczył teraz przeciwko przynajmniej dwóm ludziom, gdzieniegdzie nawet przeciw czterem. Walczący w obronie swojego domu żołnierze Valgarda bili się niczym berserkerzy z legend, niezważający na ból czy zmęczenie wojownicy, którzy w szale bitewnym byli nie do pokonania. Pokrywające ziemie trupy w przeważającej części były orcze, strat wśród obrońców było zaskakująco wręcz mało. 
         Potyczka zbliżała się ku końcowi.

Ranek zastał wojowników maszerujących w kolumnie ku murom zamku, śpiewających pieśni o zwycięstwie i chwale. Już wkrótce znowu spotkają się ze swoimi rodzinami.

2 komentarze:

  1. Ooo, umiejętności Ornalfa genialne xd
    I ten moment, gdy ujrzeli go całego we krwi - uwielbiam takie sceny xd
    Toporkiem w głowę - tak, tak, tak, zdecydowanie fajne :D
    Gdybym tylko mogła widzieć te sceny, jak ta krew, to wszystko jest idealnie widoczne. :D Na szczęście moja wyobraźna to dobrze koloryzuje, więc nie narzekam. ;d
    Czepiają się, że "zbyt drastyczne", a według mnie właśnie wspaniałe. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękny opis bitwy i co za finezja z tym całym planem pokonania orków. Chociaż nie gustuję w nadmiernie drastycznych scenach, to jednak chce mi się dalej czytać twoje opowiadanie - jest wciągające.

    OdpowiedzUsuń