No, żeby nie było, że dziś tylko głupotę wstawiłem ^^
Trochę sie zabawiłem w National Geographic dzisiaj :)
Saladyn sunął pomiędzy poruszanymi lekkim wietrzykiem
obłokami, mroczny cień przysłaniający rozświetlone miliardami gwiazd nocne
niebo. Czuł opływające jego ciało prądy powietrzne, które niemalże pozbawiały go oddechu, i gdyby nie
potężny haust tlenu, zaczerpnięty na niższym pułapie, musiałby zwolnić, a czasu
miał niewiele.
W jego umyśle nadal pulsowały echa obcej energii, drażniąc niczym jątrzący ranę cierń i zmuszając go do lotu w kierunku wschodzącego księżyca, którego połówka świeciła blado, rzucając ledwo widoczne, oszukujące wzrok cienie. Stary smok pamiętał tylko jedną sytuację, w której odczuł podobną falę Aury przechodzącą przez jego członki, i z doświadczenia wiedział, że nie wróżyła ona niczego dobrego.
Poprzednim razem poprzedzała ona wydarzenia, w wyniku których stracił lewe oko. Pusty oczodół lśnił perłowo na tle brązowych łusek, przeciętych dodatkowo paskudną, pionową blizną sięgającą od podstawy czaszki, po żuchwę. Była ona dla Saladyna sprawą honorową i powodem do wstydu, pamiątką po spotkaniu z człowiekiem, który okazał się na tyle głupi, by rzucić mu wyzwanie, i na tyle sprawny w boju, by go pokonać.
Przed jego zdrowym okiem przebiegły ponownie obrazy tego dnia. Zbliżał się powoli, zakuty w potężną zbroję koloru przygaszonego granatu, pancerz na którym wcześniej jeden z jego braci połamał sobie kły, próbując wydobyć z niego robaka, który wkroczył do legowiska smoków w pojedynkę. Oh, jakże zabawnie wyglądał ów pędrak ze swoim świecącym mieczykiem, który był kilkakrotnie krótszy od najmniejszego ze szponów Saladyna.
Młody jeszcze wtedy jaszczur, ani przez moment nie podejrzewał, że ktokolwiek, a już na pewno nie człowiek, będzie w stanie nie tylko go zranić, ale również pokonać. Gorzkie wspomnienia sprawiły, że łapy lewiatana zacisnęły się z siłą zdolną skruszyć głazy wielkości małego zamku. Odegnał je od siebie, skupiając sie ponownie na celu swojej podróży, który znajdował się tuż za zbliżającym się szybko masywem górskim, na którego zboczu wznosiły się starożytne ruiny jakiejś budowli.
Przelatując nad gruzami tego wspaniałego niegdyś pałacu, Saladyn ponownie poddał się fali obrazów, które przypomniały mu czasy przed zamknięciem w kamiennym więzieniu. Widział wznoszące się wysoko mury z białego kamienia, ozdobione magicznymi smoczymi runami, których on i jego przodkowie nauczyli ludzi w ramach zawartego przed wieloma wiekami pokoju pomiędzy dwoma rasami.
Słyszał wiwaty i śmiech towarzyszące każdemu jego przelotowi nad tym miejscem, w którym niegdyś kwitła magia zdolna do tworzenia wspaniałych rzeczy, służących dobru mieszkańców Midgardu. Jednak nad gruzami dawnej Strażnicy Aury unosiło się widmo czegoś strasznego, czegoś mrocznego, co zdawało się wysysać całkowicie światło księżyca, niczym czająca się w cieniu bestia, polująca na tych, którzy ośmielili się podejść za blisko jej legowiska.
Saladyn mocniej uderzył potężnymi skrzydłami, pragnąc jak najszybciej wydostać się spoza zasięgu ciemnych sił, które zawładnęły tą niegdyś uświęconą ziemią. Atmosfera smutku i cierpienia zdawała sie odciskać swoje piętno nawet na tak wspaniałej istocie jaką jest smok. Saladyn poczuł ciężar wszystkich przeżytych lat, który pociągnął go w dół niczym zawieszony na szyi kamień młyński, był bowiem najstarszym żyjącym przedstawicielem swojego gatunku w całym Midgardzie.
Pamiętał pojawienie się ludzi, rasy, którą zarówno on sam jak i jego bracia uważali jednie za przejściową plagę, nie doceniając wytrwałości z jaką te kruche zdawałoby się stworzenia trzymały się swoich krótkich żywotów. Był świadkiem wybuchu wojny, a później zawarcia pokoju. Jego rozmiary i potęga wewnętrznego źródła Aury pozwoliły mu przetrwać przez te wszystkie tysiąclecia, jednak upływ lat powoli go osłabiał.
Smoki mogły żyć wiecznie, to prawda. Lecz ich siły stopniowo je opuszczały po osiągnięciu pewnego wieku, doprowadzając w końcu te dumne niegdyś gady do ponurej egzystencji, w której skazane były na łaskę młodszych pobratymców, zapewniających niezdolnej już do samodzielnego polowania starszyźnie. Jednak do tego sporo jeszcze brakowało Saladynowi.
Nie mógł już wprawdzie zionąć ogniem tak długo jak kiedyś, jego w młodości twarde jak stal sploty mięśni zwiotczały, ale nadal był w stanie wznosić się w powietrze i spadać na niczego nie spodziewającą się ofiarę.
Wyrównał lot i z ulgą poczuł, że Ciemność, która powoli zaczęła wypełniać jego umysł oddala się, przywracając mu pełną swobodę myśli i kontroli nad własnym ciałem. Otworzył szeroko wyłożoną rzędami śnieżnobiałych kłów paszczę i wdał z siebie potężny ryk, którym oznajmiał wszystkiemu co żyje, że ogień w jego duszy, pomimo wieku nadal płonie, i jest na jego wezwanie. Mrowienie w czaszce trochę zelżało, jakby wyczuwając obecność miejsca, do którego go prowadziło i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku opuszczało swojego nosiciela. Szeroki masyw górski poznaczony szczelinami kanionów, z tej wysokości wyglądających jak korytarze kopane przez mrówki w miękkiej ziemi, powoli ustępował miejsca trawiastej równinie, z której dochodziły odległe jeszcze, ale juz słyszalne odgłosy wprawiające serce Saladyna w radosne drżenie.
Z ryków, które dosięgał jego uszu, wnioskował, ze na wyznaczone spotkanie stawiła się ogromna ilość jego pobratymców. Smoki zazwyczaj prowadził samotniczy tryb życia, poza tymi oczywiście, które decydował się założyć rodzinę. Olbrzymie gady potrzebowały sporej ilości mięsa aby zaspokoić swoje apetyty, i potrzeba było sporego obszaru do wyżywienia choćby jednego z nich, a co dopiero kilku. W większe skupiska zbierały sie tylko w szczególnych okazjach, takich jak ta.
Choć nadal nie wiedział co było przyczyną zwołania narady, lata doświadczenia podpowiadały mu, że dzisiejsza pociągnie za sobą konsekwencje, które odbiją się echem po całym Midgardzie. W głosach swych towarzyszy wyczuwał coś, co przyprawiało go o dreszcze i budziło wspomnienia z ostatniej wojny.
Dochodzące z oddali ryki przepełnione były nienawiścią i żądzą zemsty, które ugaszone mogły być jedynie poprzez skierowanie ich niszczycielskiego ognia na istoty, które były przedmiotem owych uczuć. Dreszcz przeszedł wzdłuż grzbietu lewiatana, i podążył dalej powodując uderzenia ogona pokryte brązową łuską boki.
Ten nagły manewr zachwiał delikatną równowagę lotu, ponownie zakłócając jego parabolę. Strofując siew myślach, Saladyn uspokoił swoje ciało, skupiając się na wewnętrznym blasku swojego Źródła. Miarowe pulsowanie eterycznego, złotego światła pozwoliło staremu smokowi na doprowadzenie swoich myśli do ładu. Przymknął powiekę jedynego oka, ponieważ teraz, kiedy połączył się ze swoją Aurą, nie potrzebował wzroku by nawigować powietrzu.
Jego zmysły się wyostrzyły, muśnięcia wiatru opływającego łuski przekazywały mu tysiące informacji o jego kierunku, prędkości i innych właściwościach, których nawet nie potrafił nazwać, wiedział jednak jak je wykorzystać. W jego nozdrza uderzyła woń setek smoków zebranych w pobliżu, zapach, który jednocześnie koił i jątrzył jego umysł, albowiem wyczuwał wzburzenie swoich braci. Polegając całkowicie na magicznych zmysłach złożył skrzydła, czując jak przecinane jego łbem powietrze gęstnieje pod wpływem pędu, osiągając konsystencję wody.
W ostatnim momencie, gdy wydawało się już, że jego ogromne cielsko rozbije się o najeżoną skałami osadowymi równinę, rozłożył ponownie ramiona spowalniając opadanie. Potężne zamachy wzbiły w górę tumany pyłu tworząc miniaturową burzę piaskową, która obdarła z mięsa wszystkie małe stworzenia mające nieszczęście znajdować się w pobliżu miejsca lądowania ogromnego gadam. Połączenie ze Źródłem spowodowało, że każda śmierć, rozrywała duszę Saladyna.
Opuszczające ciało życie gasiło iskierkę Aury, którą posiadała każda żywa istota, co z kolei wysyłało falę magicznej energii, odbijającej się w umyśle każdego, kto korzystał akurat z mocy, tysiącami lodowych igieł. Był to główny powód, swego rodzaju zabezpieczenie, dla którego magowie rzadko uciekali się do zabójstwa z użyciem zaklęć.
Jedynie smoczy ogień wolny był od nieprzyjemnych skutków korzystania z Aury, ponieważ zionący ogniem gad poddawał się kontroli mocy, która w ten sposób chroniła go przed bólem. Wszelkie inne przejawy magii wymagały nagięcia czarodziejskiej energii do własnej woli. Pozbawieni tej kontroli ludzie, zapewne w przeciągu kilku lat unicestwiliby cały świat, powodowani własnymi zachciankami. Próbując przeciwstawić się cierpieniu, Saladyn otworzył oko i rozejrzał się wokoło, mrugając szybko chcąc pozbyć się szoku wywołanego przejściem z magicznego wzroku na naturalny.
Kolorowe plamki tańczyły pod jego powieka kiedy ostrość widzenia stopniowo poprawiała się, w miarę jak pojedyncza źrenica dostosowywała się do natężenia światła. Przed nim, w odległości kilkunastu kroków na za wąskiej dla takiej ilości smoków przestrzeni, odbywało się coś co wyglądało na zażartą dyskusję, w której mieszały się ryki o różnym natężeniu i barwie. Hałas był ogromny, i gdyby w pobliżu znajdowała się jakaś osada ludzka, której mieszkańcy byliby na tyle nierozważni by nie uciec na widok pierwszego lądującego jaszczura, z pewnością by ogłuchli.
Do Saladyna zaczęły docierać poszczególne fragmenty obrad. Smocza mowa opierała się na wydawanych z głębi przepony dźwiękach, których długość i natężenie przekazywały poszczególne emocje. Dodatkowo feromony wydzielane przez ukrytą pod łuskami skórę, za pomocą gammy zapachów podawały wszelkie inne niezbędne do porozumienia się informacje.
Woń, docierała do znajdujących się w nozdrzach receptorów, które ją analizowały i wysyłały do mózgu, który tworzył w umyśle obraz, będący odzwierciedleniem myśli rozmówcy. Sposób ten był o wiele bardziej dokładny od ludzkiego, opierającego się na słowach, które nie były w stanie oddać złożoności niektórych spraw.
Samiec, który chciał założyć rodzinę z partnerką, która się mu podobała, dawał jej o tym znać głębokimi, ale cichymi pomrukami, wysyłając jej wizje gniazda i zdobyczy. O ileż prostsze to było od tego w co zabawiali się ludzie. Saladyn pamiętał jak jeden z magów próbował mu tłumaczyć zawiłość ludzkich romansów, jednak mimo usilnych starań swojego nauczyciela, nie był w stanie zrozumieć do czego ludzkim samicom są potrzebne kwiaty, którymi nie mogły przecież się najeść.
Nie mogły również zbudować z nich gniazda, w którym mogłyby wychować swoje młode. Ludzie musieli jeszcze nauczyć się tego, co smoki wiedziały od dawna- o oddaniu i miłości partnera nie świadczą nic nie znaczące upominki, a czyny, które są prawdziwym odbiciem duszy.
Według maga, kobiety pragnęły aby ich mężowie opowiadali im o swojej miłości i szeptali czułe słówka, jakby nie rozumiejąc, że w każdym gatunku samce stworzone są do prowadzenia wojen w celu ochrony swoich bliskich. Jednak aby móc tego dokonać, nie mogą rozwadniać swojej surowej natury błahymi czułostkami. Smocze samice zdawały sobie z tego sprawę, zadowalając się tym, że ich partnerzy wrażali swoje nie mniej gorące uczucia w sposób bardziej subtelny niż ludzcy mężczyźni.
W jego umyśle nadal pulsowały echa obcej energii, drażniąc niczym jątrzący ranę cierń i zmuszając go do lotu w kierunku wschodzącego księżyca, którego połówka świeciła blado, rzucając ledwo widoczne, oszukujące wzrok cienie. Stary smok pamiętał tylko jedną sytuację, w której odczuł podobną falę Aury przechodzącą przez jego członki, i z doświadczenia wiedział, że nie wróżyła ona niczego dobrego.
Poprzednim razem poprzedzała ona wydarzenia, w wyniku których stracił lewe oko. Pusty oczodół lśnił perłowo na tle brązowych łusek, przeciętych dodatkowo paskudną, pionową blizną sięgającą od podstawy czaszki, po żuchwę. Była ona dla Saladyna sprawą honorową i powodem do wstydu, pamiątką po spotkaniu z człowiekiem, który okazał się na tyle głupi, by rzucić mu wyzwanie, i na tyle sprawny w boju, by go pokonać.
Przed jego zdrowym okiem przebiegły ponownie obrazy tego dnia. Zbliżał się powoli, zakuty w potężną zbroję koloru przygaszonego granatu, pancerz na którym wcześniej jeden z jego braci połamał sobie kły, próbując wydobyć z niego robaka, który wkroczył do legowiska smoków w pojedynkę. Oh, jakże zabawnie wyglądał ów pędrak ze swoim świecącym mieczykiem, który był kilkakrotnie krótszy od najmniejszego ze szponów Saladyna.
Młody jeszcze wtedy jaszczur, ani przez moment nie podejrzewał, że ktokolwiek, a już na pewno nie człowiek, będzie w stanie nie tylko go zranić, ale również pokonać. Gorzkie wspomnienia sprawiły, że łapy lewiatana zacisnęły się z siłą zdolną skruszyć głazy wielkości małego zamku. Odegnał je od siebie, skupiając sie ponownie na celu swojej podróży, który znajdował się tuż za zbliżającym się szybko masywem górskim, na którego zboczu wznosiły się starożytne ruiny jakiejś budowli.
Przelatując nad gruzami tego wspaniałego niegdyś pałacu, Saladyn ponownie poddał się fali obrazów, które przypomniały mu czasy przed zamknięciem w kamiennym więzieniu. Widział wznoszące się wysoko mury z białego kamienia, ozdobione magicznymi smoczymi runami, których on i jego przodkowie nauczyli ludzi w ramach zawartego przed wieloma wiekami pokoju pomiędzy dwoma rasami.
Słyszał wiwaty i śmiech towarzyszące każdemu jego przelotowi nad tym miejscem, w którym niegdyś kwitła magia zdolna do tworzenia wspaniałych rzeczy, służących dobru mieszkańców Midgardu. Jednak nad gruzami dawnej Strażnicy Aury unosiło się widmo czegoś strasznego, czegoś mrocznego, co zdawało się wysysać całkowicie światło księżyca, niczym czająca się w cieniu bestia, polująca na tych, którzy ośmielili się podejść za blisko jej legowiska.
Saladyn mocniej uderzył potężnymi skrzydłami, pragnąc jak najszybciej wydostać się spoza zasięgu ciemnych sił, które zawładnęły tą niegdyś uświęconą ziemią. Atmosfera smutku i cierpienia zdawała sie odciskać swoje piętno nawet na tak wspaniałej istocie jaką jest smok. Saladyn poczuł ciężar wszystkich przeżytych lat, który pociągnął go w dół niczym zawieszony na szyi kamień młyński, był bowiem najstarszym żyjącym przedstawicielem swojego gatunku w całym Midgardzie.
Pamiętał pojawienie się ludzi, rasy, którą zarówno on sam jak i jego bracia uważali jednie za przejściową plagę, nie doceniając wytrwałości z jaką te kruche zdawałoby się stworzenia trzymały się swoich krótkich żywotów. Był świadkiem wybuchu wojny, a później zawarcia pokoju. Jego rozmiary i potęga wewnętrznego źródła Aury pozwoliły mu przetrwać przez te wszystkie tysiąclecia, jednak upływ lat powoli go osłabiał.
Smoki mogły żyć wiecznie, to prawda. Lecz ich siły stopniowo je opuszczały po osiągnięciu pewnego wieku, doprowadzając w końcu te dumne niegdyś gady do ponurej egzystencji, w której skazane były na łaskę młodszych pobratymców, zapewniających niezdolnej już do samodzielnego polowania starszyźnie. Jednak do tego sporo jeszcze brakowało Saladynowi.
Nie mógł już wprawdzie zionąć ogniem tak długo jak kiedyś, jego w młodości twarde jak stal sploty mięśni zwiotczały, ale nadal był w stanie wznosić się w powietrze i spadać na niczego nie spodziewającą się ofiarę.
Wyrównał lot i z ulgą poczuł, że Ciemność, która powoli zaczęła wypełniać jego umysł oddala się, przywracając mu pełną swobodę myśli i kontroli nad własnym ciałem. Otworzył szeroko wyłożoną rzędami śnieżnobiałych kłów paszczę i wdał z siebie potężny ryk, którym oznajmiał wszystkiemu co żyje, że ogień w jego duszy, pomimo wieku nadal płonie, i jest na jego wezwanie. Mrowienie w czaszce trochę zelżało, jakby wyczuwając obecność miejsca, do którego go prowadziło i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku opuszczało swojego nosiciela. Szeroki masyw górski poznaczony szczelinami kanionów, z tej wysokości wyglądających jak korytarze kopane przez mrówki w miękkiej ziemi, powoli ustępował miejsca trawiastej równinie, z której dochodziły odległe jeszcze, ale juz słyszalne odgłosy wprawiające serce Saladyna w radosne drżenie.
Z ryków, które dosięgał jego uszu, wnioskował, ze na wyznaczone spotkanie stawiła się ogromna ilość jego pobratymców. Smoki zazwyczaj prowadził samotniczy tryb życia, poza tymi oczywiście, które decydował się założyć rodzinę. Olbrzymie gady potrzebowały sporej ilości mięsa aby zaspokoić swoje apetyty, i potrzeba było sporego obszaru do wyżywienia choćby jednego z nich, a co dopiero kilku. W większe skupiska zbierały sie tylko w szczególnych okazjach, takich jak ta.
Choć nadal nie wiedział co było przyczyną zwołania narady, lata doświadczenia podpowiadały mu, że dzisiejsza pociągnie za sobą konsekwencje, które odbiją się echem po całym Midgardzie. W głosach swych towarzyszy wyczuwał coś, co przyprawiało go o dreszcze i budziło wspomnienia z ostatniej wojny.
Dochodzące z oddali ryki przepełnione były nienawiścią i żądzą zemsty, które ugaszone mogły być jedynie poprzez skierowanie ich niszczycielskiego ognia na istoty, które były przedmiotem owych uczuć. Dreszcz przeszedł wzdłuż grzbietu lewiatana, i podążył dalej powodując uderzenia ogona pokryte brązową łuską boki.
Ten nagły manewr zachwiał delikatną równowagę lotu, ponownie zakłócając jego parabolę. Strofując siew myślach, Saladyn uspokoił swoje ciało, skupiając się na wewnętrznym blasku swojego Źródła. Miarowe pulsowanie eterycznego, złotego światła pozwoliło staremu smokowi na doprowadzenie swoich myśli do ładu. Przymknął powiekę jedynego oka, ponieważ teraz, kiedy połączył się ze swoją Aurą, nie potrzebował wzroku by nawigować powietrzu.
Jego zmysły się wyostrzyły, muśnięcia wiatru opływającego łuski przekazywały mu tysiące informacji o jego kierunku, prędkości i innych właściwościach, których nawet nie potrafił nazwać, wiedział jednak jak je wykorzystać. W jego nozdrza uderzyła woń setek smoków zebranych w pobliżu, zapach, który jednocześnie koił i jątrzył jego umysł, albowiem wyczuwał wzburzenie swoich braci. Polegając całkowicie na magicznych zmysłach złożył skrzydła, czując jak przecinane jego łbem powietrze gęstnieje pod wpływem pędu, osiągając konsystencję wody.
W ostatnim momencie, gdy wydawało się już, że jego ogromne cielsko rozbije się o najeżoną skałami osadowymi równinę, rozłożył ponownie ramiona spowalniając opadanie. Potężne zamachy wzbiły w górę tumany pyłu tworząc miniaturową burzę piaskową, która obdarła z mięsa wszystkie małe stworzenia mające nieszczęście znajdować się w pobliżu miejsca lądowania ogromnego gadam. Połączenie ze Źródłem spowodowało, że każda śmierć, rozrywała duszę Saladyna.
Opuszczające ciało życie gasiło iskierkę Aury, którą posiadała każda żywa istota, co z kolei wysyłało falę magicznej energii, odbijającej się w umyśle każdego, kto korzystał akurat z mocy, tysiącami lodowych igieł. Był to główny powód, swego rodzaju zabezpieczenie, dla którego magowie rzadko uciekali się do zabójstwa z użyciem zaklęć.
Jedynie smoczy ogień wolny był od nieprzyjemnych skutków korzystania z Aury, ponieważ zionący ogniem gad poddawał się kontroli mocy, która w ten sposób chroniła go przed bólem. Wszelkie inne przejawy magii wymagały nagięcia czarodziejskiej energii do własnej woli. Pozbawieni tej kontroli ludzie, zapewne w przeciągu kilku lat unicestwiliby cały świat, powodowani własnymi zachciankami. Próbując przeciwstawić się cierpieniu, Saladyn otworzył oko i rozejrzał się wokoło, mrugając szybko chcąc pozbyć się szoku wywołanego przejściem z magicznego wzroku na naturalny.
Kolorowe plamki tańczyły pod jego powieka kiedy ostrość widzenia stopniowo poprawiała się, w miarę jak pojedyncza źrenica dostosowywała się do natężenia światła. Przed nim, w odległości kilkunastu kroków na za wąskiej dla takiej ilości smoków przestrzeni, odbywało się coś co wyglądało na zażartą dyskusję, w której mieszały się ryki o różnym natężeniu i barwie. Hałas był ogromny, i gdyby w pobliżu znajdowała się jakaś osada ludzka, której mieszkańcy byliby na tyle nierozważni by nie uciec na widok pierwszego lądującego jaszczura, z pewnością by ogłuchli.
Do Saladyna zaczęły docierać poszczególne fragmenty obrad. Smocza mowa opierała się na wydawanych z głębi przepony dźwiękach, których długość i natężenie przekazywały poszczególne emocje. Dodatkowo feromony wydzielane przez ukrytą pod łuskami skórę, za pomocą gammy zapachów podawały wszelkie inne niezbędne do porozumienia się informacje.
Woń, docierała do znajdujących się w nozdrzach receptorów, które ją analizowały i wysyłały do mózgu, który tworzył w umyśle obraz, będący odzwierciedleniem myśli rozmówcy. Sposób ten był o wiele bardziej dokładny od ludzkiego, opierającego się na słowach, które nie były w stanie oddać złożoności niektórych spraw.
Samiec, który chciał założyć rodzinę z partnerką, która się mu podobała, dawał jej o tym znać głębokimi, ale cichymi pomrukami, wysyłając jej wizje gniazda i zdobyczy. O ileż prostsze to było od tego w co zabawiali się ludzie. Saladyn pamiętał jak jeden z magów próbował mu tłumaczyć zawiłość ludzkich romansów, jednak mimo usilnych starań swojego nauczyciela, nie był w stanie zrozumieć do czego ludzkim samicom są potrzebne kwiaty, którymi nie mogły przecież się najeść.
Nie mogły również zbudować z nich gniazda, w którym mogłyby wychować swoje młode. Ludzie musieli jeszcze nauczyć się tego, co smoki wiedziały od dawna- o oddaniu i miłości partnera nie świadczą nic nie znaczące upominki, a czyny, które są prawdziwym odbiciem duszy.
Według maga, kobiety pragnęły aby ich mężowie opowiadali im o swojej miłości i szeptali czułe słówka, jakby nie rozumiejąc, że w każdym gatunku samce stworzone są do prowadzenia wojen w celu ochrony swoich bliskich. Jednak aby móc tego dokonać, nie mogą rozwadniać swojej surowej natury błahymi czułostkami. Smocze samice zdawały sobie z tego sprawę, zadowalając się tym, że ich partnerzy wrażali swoje nie mniej gorące uczucia w sposób bardziej subtelny niż ludzcy mężczyźni.
Wyglądało na to, że większość zebranych stanowiły młode
osobniki, które urodziły się w podniebnym więzieniu i dopiero niedawno poznały
smak wolności. Saladyn ruszył powoli w kierunku masy cielsk o przeróżnej
wielkości, mieniących się w świetle księżyca wszystkimi znanymi kolorami.
Przeważająca część zgromadzonych nie osiągnęła jeszcze swoich pełnych rozmiarów, niektóre były dwa razy mniejsze od jednookiego lewiatana. Smoki rosły przez całe swoje życie, jednak szybkość wzrostu zależała od koloru łusek. Czerwone giganty, z których jeden znajdował się w centrum zgromadzenia zdarzały się dosyć rzadko. Ten osobnik, choć jeszcze młody, niemal dorównywał wzrostem Saladynowi.
Stary smok zauważył, że młodzik, podobnie jak on sam, został oszpecony blizną, zapewne zdobytą podczas sporu o partnerkę. Biegła ona nieregularnie przez jeden z szerokich boków bestii, rozciągając się z każdym głębokim wdechem olbrzymich płuc. Myśląc, że oto ma przed sobą tego, który zwołał to zebranie, Saladyn skierował się w jego stronę, chcąc dowiedzieć się co go skłoniło do podjęcia takiej decyzji.
Mniejsze smoki ustępowały z pokorą miejsca starszemu, wyraźnie zadowolone, że zjawił się ktoś ze starszyzny, na którego mądrości będzie można polegać. Ryki zaczynały cichnąć, jakby jego pojawienie się oznaczało rozpoczęcie uporządkowanej dyskusji. Gdy szkarłatny olbrzym obrócił swój rogaty łeb w jego stronę, Saladyn wydał z siebie pytający warkot, wysyłając obrazy równiny i zgromadzonych gadów. Lecz zanim doczekał się odpowiedzi, ujrzał kolejną bestię, której rozmiary przewyższały jego własne. Nie widział jej wcześniej, bowiem leżała rozpłaszczona z położonymi po sobie skrzydłami.
Teraz jednak podniosła się na całą wysokość, rozprostowując smoliste łapy, i wydając z siebie ryk, który wprawił cały łańcuch górski w drżenie, zsyłając lawinę głazów, z których najmniejszy z łatwością zrównałby z ziemią wiejska chatę. Jeśli czerwone były rzadkością ze względu na swoje tempo wzrostu, to gad, który stał przed nim był czymś o czym Saladyn słyszał jak dotąd jedynie w legendach. Rozkładając przysłaniające połowę nieba skórzaste skrzydła czarny smok zakończył swój przerażający zew i ruszył w kierunku swoich pobratymców.
Przeważająca część zgromadzonych nie osiągnęła jeszcze swoich pełnych rozmiarów, niektóre były dwa razy mniejsze od jednookiego lewiatana. Smoki rosły przez całe swoje życie, jednak szybkość wzrostu zależała od koloru łusek. Czerwone giganty, z których jeden znajdował się w centrum zgromadzenia zdarzały się dosyć rzadko. Ten osobnik, choć jeszcze młody, niemal dorównywał wzrostem Saladynowi.
Stary smok zauważył, że młodzik, podobnie jak on sam, został oszpecony blizną, zapewne zdobytą podczas sporu o partnerkę. Biegła ona nieregularnie przez jeden z szerokich boków bestii, rozciągając się z każdym głębokim wdechem olbrzymich płuc. Myśląc, że oto ma przed sobą tego, który zwołał to zebranie, Saladyn skierował się w jego stronę, chcąc dowiedzieć się co go skłoniło do podjęcia takiej decyzji.
Mniejsze smoki ustępowały z pokorą miejsca starszemu, wyraźnie zadowolone, że zjawił się ktoś ze starszyzny, na którego mądrości będzie można polegać. Ryki zaczynały cichnąć, jakby jego pojawienie się oznaczało rozpoczęcie uporządkowanej dyskusji. Gdy szkarłatny olbrzym obrócił swój rogaty łeb w jego stronę, Saladyn wydał z siebie pytający warkot, wysyłając obrazy równiny i zgromadzonych gadów. Lecz zanim doczekał się odpowiedzi, ujrzał kolejną bestię, której rozmiary przewyższały jego własne. Nie widział jej wcześniej, bowiem leżała rozpłaszczona z położonymi po sobie skrzydłami.
Teraz jednak podniosła się na całą wysokość, rozprostowując smoliste łapy, i wydając z siebie ryk, który wprawił cały łańcuch górski w drżenie, zsyłając lawinę głazów, z których najmniejszy z łatwością zrównałby z ziemią wiejska chatę. Jeśli czerwone były rzadkością ze względu na swoje tempo wzrostu, to gad, który stał przed nim był czymś o czym Saladyn słyszał jak dotąd jedynie w legendach. Rozkładając przysłaniające połowę nieba skórzaste skrzydła czarny smok zakończył swój przerażający zew i ruszył w kierunku swoich pobratymców.
Wybacz, że tak rzadko tu bywam, ale szkoła mnie przerasta..mimo to w staram się być tutaj w weekend i nadrobić Twoje rozdziały :) bo chociaż to nie całkiem mój typ pisania to podoba mi się :) Zawsze coś nowego, a w dodatku można bardzo poszerzyć swoje słownictwo. Pierwszy raz czytając to nic mnie nie bolało :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
http://always-be-where-you-are.blogspot.com/
Kurdę :( Wybacz, postaram się Ci to wynagrodzić w kolejnych częściach :D
Usuń