czwartek, 13 lutego 2014

Rozdział IV-Zapłata część IV


Nie zdążył nawet ustabilizować lotu, kiedy z płynących na żaglach delikatnego jak na tę wysokość wiatru obłoków spadł na niego zielony młodzik, którego widział odlatującego za stadem. Widocznie był świadkiem toczącej się na równinie walki, bądź też zaalarmowany nieobecnością towarzysza zawrócił i odkrył jego zwłoki leżące pośród kałuży krwi. Mimo młodego wieku był na tyle bystry by wybrać najlepszy moment do ataku na dużo większego przeciwnika, w dodatku posiadał przewagę wysokości i szybkości z jaka opadał. 
Ostro pikując, niemal spadając niczym bezwładny kamień, samym swoim ciężarem mógł poważnie zranić rywala, który w obecnym położeniu był niemalże bezbronny. Do walki w powietrzu niezbędny był stabilny, pewny lot, podczas gdy brązowy smok nawet nie zakończył wznoszenia. Wyprostowane łapy zielonego gada, błyszczące arsenałem ostrych jak brzytwy pazurów, celowały prosto w grzbiet Saladyna, i jego wrażliwe skrzydła. 
Jeśli udałoby mu się naruszyć rozciągniętą pomiędzy potężnymi rusztowaniami z kości i mięśni błonę, stary jaszczur skazany byłby na straszliwą śmierć, roztrzaskany o znajdujące się pod nim skały niczym jajko wyrzucone z gniazda. Jednooki smok wydał z siebie donośny ryk, wyrzucając z otwartego szeroko pyska fale dźwiękowe i strużki krwawej śliny, porywanej przez wszechobecny wiatr.

Świadom, że właśnie ważą się losy nie tylko jego, ale i Obdarzonego, którego ciepłe ciało spoczywało zamknięte w jednej z jego potężnych przednich łap, brązowy lewiatan desperacko zamachał skrzydłami starając się wydostać spoza zasięgu śmiertelnie niebezpiecznych szponów. 
Widząc, że jego zwierzyna próbuje się wymknąć, młodzik zaryczał z przepełniającego go gniewu i pochylił się jeszcze bardziej, zwiększając tempo opadania. W  jego głosie Saladyn wyczuł ton dziwnie nie pasujący do istoty, która niedawno uczestniczyła w masakrze całej osady. Pobrzmiewające w jego grzmiącym zewie nuty smutku i żalu świadczyły, że żółty smok, którego krew nadal pokrywała paszczę starego gada, był dla niego kimś bliskim, być może nawet ojcem. 
Przez chwilę w umyśle Saladyna rozpalił się płomyczek współczucia dla tego młodego, będącego niemal jeszcze pisklakiem jaszczura. Nie mógł jednak pozwolić by podobne uczucia naraziły na szwank życie tego, który mógł być jego jedyną nadzieja na powstrzymanie Mrocznego i ponowne przywrócenie porządku w całym Midgardzie. Rzucił szybkie spojrzenie na nadlatujący zielony pocisk najeżony błyszczącymi ostrzami, zdolnymi przeciąć nawet jego łuski i z przerażeniem zorientował się, że nie uda się mu uniknąć zderzenia. 
Pikujący młodzik był za blisko i opadał zbyt szybko by zdołał wydostać się poza zasięg jego szponów. Jedyne na co mógł liczyć to zminimalizowanie obrażeń. Podwoił swoje wysiłki, przekazując niemalże każdą drobinę sił, jakimi dysponował do potężnych mięśni napędzających jego lot, jednak nim zdążył wykonać drugi zamach, poczuł w okolicach ogona potworny ból, emanujący z głębokich ran.

 Ogromny ciężar, który spadł na jego grzbiet, spowodował, że Saladyn runął w dół, sczepiony ze swoim przeciwnikiem tak mocno, jakby stanowili jedno, okrutnie zdeformowane ciało. Czuł palącą obecność wbitych głęboko pazurów, poruszających się pod skórą niczym pasożytnicze larwy, drążące tunele w żywym mięsie. Zielony smok rozrywał go powoli na strzępy. 
W ślad za opadającym niekontrolowanie w dół gadami, ciągnęła się rubinowa serpentyna krwi i ochłapów, porwanych przez prądy powietrza. Opanowując oszołomiony przeraźliwym bólem umysł, Saladyn podjął rozpaczliwe próby odzyskania panowania nad lotem, czując przy tym, że przynajmniej kilka z kości odpowiedzialnych za sterowanie ogonem jest złamanych. Nie był to dobry znak, ponieważ były one niezbędne do prawidłowej zmiany kierunku, pozwalając na wszelkie podniebne manewry. Waga zielonego smoka przyczepionego do jego grzbietu dodatkowo utrudniał mu to zadanie.
 Nie mogąc znieść bólu towarzyszącego ćwiartującym go kawałek po kawałku pazurom pasażera na gapę, Saladyn wykręcił swoją długą szyję pod kątem, który w innym przypadku wydawałby mu się niemożliwy do osiągnięcia i spróbował dosięgnąć swojego prześladowcę potężnymi kłami. Młody smok popełnił podstawowy w takich wypadkach błąd, i zamiast przycisnąć skrzydła do boków, poza zasięgiem szczęk przeciwnika, pozwolił im rozłożyć się szeroko, ułatwiając rywalowi kontratak.

Niemal przegryzając ją wpół, większy jaszczur zacisnął zęby na kości tworzącej rusztowanie błony i z całych sił przyciągnął młodzika do siebie. Przed oczami Saladyna zatańczyły błyskawice bólu, gdy głęboko zakorzenione, zakrzywione szpony zielonego gada wyrwały spore kawałki ciała, podążając za swoim wyrzuconym w powietrze właścicielem. Brązowy smok widział czerwone, ociekające posoką fragmenty własnych mięśni, zwisające z pazurów trzymanej w pysku zdobyczy. 
Cierpienie odebrało mu na chwilę władzę nad umysłem, i pchnęło go do zemsty na pisklaku. Starając się ignorować obezwładniający ból, Saladyn zaczął mocno machać skrzydłami, powoli opanowując chaotyczny upadek i zamieniając go w kontrolowane opadanie. Kolejne ruchy całkowicie wyrównały lot, pozwalając staremu gadowi na poświęcenie należytej uwagi swojemu więźniowi, który wydając z siebie pełne nienawiści i bólu ryki, wierzgał dziko, próbując wyrwać się z uścisku potężnych szczęk.  
Jego okrwawione łapy machały desperacko w nadziei na dosięgnięcie odsłoniętej skóry na szerokiej klatce piersiowej przeciwnika, były jednak na to za krótkie. Saladyn zastanawiał się przez chwilę czy nie powinien oszczędzić młodzika, lecz kolejna fala cierpienia wylewająca się z jego poharatanego grzbietu szybko przegnała podobne myśli. Podniósł wolną łapę i przyłożył ostry czubek potężnego szponu do brzucha swojej ofiary, niczym kot bawiący się z myszą, chcący zabawić się z nią zanim ją pożre.

Przesuwając powoli ostry, niczym wykonany z najlepszej stali miecz, pazur, przecinał zielone łuski równie łatwo jak gdyby były zrobione z delikatnego jedwabiu. Wzmocnił nacisk, i poczuł, jak po łapie zaczynają mu spływać pierwsze krople posoki, a jego zabawka zaczyna wić się z bólu. Kolejna seria żałosnych ryków przepełnionych cierpieniem wzniosła się w rozrzedzone powietrze, uderzając w czułe struny w uszach Saladyna. 
Przypomniał sobie, jak jeden z magów, którzy dostąpili w zamierzchłych czasach zaszczytu rozmowy z potężnym smokiem, przeczytał mu fragment poematu, napisanego na cześć zwycięskiego króla przez jakiegoś nieznanego poetę. W pamięć zapadła mu szczególnie jedna zwrotka, która opowiadała o uczcie wyprawionej dla uczczenia tego wspaniałego wydarzenia:

„I choć najlepsze wino pił ze złotego rogu

A muzyka tak piękna, że za serce chwytała

Za nic ma te rozkosze, za nic zdobyty pałac

Jego dusza nad wszystko ceni płacz swoich wrogów”

Musiał przyznać, że zgadzał się całą swoją osobą z przesłaniem płynącym z owym wierszem. Z nieco sadystycznym uśmiechem na ustach zagłębił szpon głęboko w trzewia rzucającego się młodzika i z przesadną ostrożnością pociągnął w dół. 
Różnobarwne serpentyny jelit zaczęły wypływać z podłużnej rany niczym z rozpłatanej ryby. Wątroba wielkości pięciu mężczyzn z ohydnym pluskiem wysunęła się na zewnątrz, i pociągnięta swoim ciężarem oderwała się od podtrzymujących ją żył, opadając spiralą w kierunku znajdującej się dwie mile niżej ziemi. Padlinożercy, którzy ja znajdą będą tej nocy mieć prawdziwą ucztę. 
Podążający za ciemnobrązowym płatem strumień krwi, wpadał pomiędzy podmuchy wiatru i rozpadał się na tysiące drobnych kropelek, zmierzających w dół, niczym przedziwny, szkarłatny deszcz.  Saladyn otworzył szeroko paszczę i uciszył wydobywające się z gardła zielonego smoka wrzaski bólu, jednym potężnym kłapnięciem , którym pozbawił swoja ofiarę głowy, ramion i połowy klatki piersiowej. 
Przeżuwając bez różnicy, łuski, mięśnie i kości, jednooki gad wypuścił resztki swojego martwego już przeciwnika, pozwalając im dołączyć do znajdujących się poniżej organów. Kolejny ładunek płynącej wraz z krwią Aury napełniał obolałe ciało Saladyna z każdym chrupiącym gryzem, zamieniającym górną część jego rywala w przetartą papkę.

Poczuł jak jego rany przestają krwawić, i pokrywają się twardą skorupą, która na czas potrzebny do wyleczenia ich, będzie zastępować prawdziwa skórę. Gdy przełknął już ostatni kąsek, przypomniał sobie nagle o Obdarzonym, którego cały czas niósł w szponiastej łapie, nagle przerażony, że w ferworze walki mógł nieostrożnie zbyt mocno zwiększyć uścisk na delikatne bądź co bądź ciało chłopaka. 
Ostrożnie rozwarł skurczone palce, bojąc się tego co może tam ujrzeć. Na szczęście młodzieniec leżał bezpiecznie na twardych łuskach, pogrążony w bezruchu. Saladyn sięgnął w jego kierunku umysłem, by sprawdzić, czy rzeczywiście nic mu się nie stało i ku swej ogromnej uldze, stwierdził, że człowiek jedynie stracił przytomność, zapewne przez nagłą zmianę ciśnień spowodowaną szybko osiągniętą wysokością. 
Nie martwił się o niską zawartość tlenu na tym pułapie, wiedział bowiem, że Aura chroni swojego nosiciela, nawet bez jego wiedzy, a zapewnianie mu niezbędnych do przeżycia składników, jest jej nadrzędnym zadaniem. Uspokojony ponownie zamknął chłopaka w potężnej łapie, i ruszył w kierunku przeciwnym do tego, który wybrało oddalające się stado, nie mając ochoty natknąć się na kolejnych maruderów. Jakby słysząc jego myśli i chcąc sobie z nich zakpić bogowie postanowili w swej mądrości inaczej.

Po kilkuminutowym locie, Saladyn ujrzał daleko przed sobą w zbliżający się w zastraszającym tempie punkt, który nie mógł być niczym innym jak kolejnym smokiem. Przez jego umysł przemknęły błyskawicznie wszystkie możliwości. Ucieczka w jego stanie nie wchodziła w grę, połamane kości ogonowe, uniemożliwiały mu rozwinięcie pełnej szybkości, i prędzej czy później musiałby stoczyć walkę. 
Również próba ukrycia niewiele by wskórała, jego przeciwnik już dawno musiał go zauważyć, i nawet jeśli w okolicy byłoby jakiekolwiek miejsce, w którym gad jego rozmiarów mógłby się bezpiecznie schronić, zostałby tam uwięziony. Nadlatujący jaszczur po prostu sprowadziłby resztę stada, które w końcu by go odnalazło. Zostawało tylko jedno- stawić czoła kolejnemu zagrożeniu, licząc na łut szczęścia i zaprawione przez tysiąclecia, doświadczone w setkach pojedynków mięśnie. 
Jego przeciwnik leciał od wschodu, mając słońce za plecami, co na starcie dawało mu przewagę nad jednookim, oślepionym padającymi promieniami smokiem. Saladyn nie był w stanie stwierdzić jeszcze jakiego koloru był nowoprzybyły, jednak jego rozmiary, które mógł oszacować przez dzielącą ich jeszcze odległość, były olbrzymie, świadczące, że był przynajmniej biały. Osobniki tej barwy może nie dorównywały wzrostem złotym czy czerwonym, posiadały jednak dalece większe możliwości manipulowania Aurą, co czyniło je bardzo niebezpiecznymi przeciwnikami. 
Nie mogły zranić swoich pobratymców magicznym atakiem, mogły za to zagęścić powietrze wokół nich do tego stopnia, by uwięziony w niewidzialnej klatce rywal, nie mógł wykonać najmniejszego ruchu, co było szczególnie groźne w przypadku walki w powietrzu. W swej młodości Saladyn stoczył raz bój o samicę z jednym z nich, i mimo, że wyszedł niego zwycięsko, wiedział, że najmniejszy błąd mógł zakończyć się porażką. Miał nadzieję, że nie przyjdzie mu ponownie mierzyć się z białym smokiem.

 I ponownie usłyszawszy jego myśli, zamieszkujące niebiosa istoty wyższe postanowiły  interweniować w życie brązowego gada, tym razem jednak spełniając jego prośbę. Najwyraźniej znajdował się zbyt blisko ich domeny, by mogły go zwyczajnie ignorować, jak robiły to przez większość czasu. W przeciwieństwie do ludzi, smoki nie potrzebowały wiary w bogów. Nie potrzebowały, ponieważ wiedziały z całkowitą pewnością, że oni istnieją. 
Tak samo jak inne siły, czające się w mrokach nocy, łaknące strachu, który zwabiał je jak ćmy lecące do płonącego ognia, z tą różnicą, że to one spalały każdego do kogo się zbliżyły, niezależnie człowieka czy jaszczura. Zazwyczaj jednak obie strony rzadko bezpośrednio ingerowały w ziemskie sprawy, zadowalając się drobnymi ofiarami, oferowanymi im przez zabobonnych mieszkańców Midgardu. 
Tego dnia jednak, władcy Asgarthu musieli wyjątkowo boleśnie odczuwać nudę wiecznej egzystencji i postanowili sobie urządzić zabawę kosztem starego smoka i Obdarzonego, którego strzegł. Powiał silniejszy wiatr, zakrywając na chwilę płonącą jasno tarczę słońca, i pozwalając Saladynowi ujrzeć bestię, która zmierzała w jego kierunku. 
I choć skryte przez gęste obłoki promienie nie rozświetlały przecinanej prądami powietrza pustki niebios, stworzenie, które płynęło majestatycznie przez przestworza emanowało własnym blaskiem,  zdolnym przyćmić każdą ze znanych gwiazd.

Lśniące przepiękną, ciepłą poświatą złote łuski szybującego lewiatana układały się w spirale, zachodząc jedne na drugie, tworząc wzór przypominający okrągłą tarczę, którą posługują się ludzie. Zdolne one były do wytrzymania nawet siły nacisku smoczych szczęk, chroniąc noszącego je lewiatana przed większością ataków. 
Jeśli białe gady były stworzone po to by władać Aurą, złote stanowiły uosobienie siły fizycznej i czystej, nieposkromionej woli walki. Były berserkami wśród swojego gatunku, prawdziwe latające fortece, władające furią mogącą zrównać z ziemią całe miasta. Saladyn patrzył oniemiały na zbliżającego się jaszczura, którego płonąca niczym latarnia morska wściekłość poprzedzała go w odległości pół mili. 
Nie miał wyboru, musiał podjąć wyzwanie i zrobić wszystko co w jego mocy by przeżyć i ocalić Obdarzonego. Na samą myśl, że mógłby umrzeć, i zostawić na tym świecie szalejącego Mrocznego, w momencie kiedy znalazł osobę, która może być w stanie go powstrzymać, jego zdrowe oko pokrywała kurtyna szkarłatnej furii. Wydał z siebie długi, ogłuszający ryk, pełen wyzwania i gotowości, ale również irytacji coraz to nowymi przeszkodami, które los rzuca mu pod nogi na drodze do ocalenia Midgardu. 
Nie mógł, nie chciał się teraz poddać, nie po tym wszystkim przez co przeszedł, nie po ostrych szponach ćwiartujących jego ciało na sztuki, nie po litrach przelanej krwi. W jego żyły uderzyła fala adrenaliny, napełniając jego zmęczone i poharatane mięśnie nową siłą i usuwając z nich każdą drobinkę bólu, zostawiając jedynie pragnienie zwycięstwa. 
Odpowiadając na rzucone mu wyzwanie, przybysz ryknął złowieszczo, zawierając w tym dźwięku całą pogardę dla przeciwnika, jaka przepełniała jego potężnie zbudowaną postać. Saladyn ocenił, że jego rywal jest mniej więcej rozmiarów Balazara, czyli dość zbliżonych do jego własnych, co nie wróżyło najlepiej. Czekała go ciężka bitwa, w której będzie się ważył los nie tylko jego, ale i całej krainy. 
Z tą świadomością ruszył w kierunku napastnika, wypuszczając przed siebie kolumnę ognia jako manifestację swojej potęgi. Przybysz odpowiedział tym samym, dołączając swoje płomienie do szalejącego inferno. Dwa fronty tego samego żywiołu zderzyły się ze sobą tworząc pomiędzy zbliżającymi się do siebie przeciwnikami płonącą kulę o temperaturze miniaturowego słońca. Rozpoczynała się walka.

2 komentarze:

  1. Rzeczywiscie lubisz lejaca sie krew i latające flaki. Pewnie horrory tez, co? Bardzo plastycznie to wszystko opisales, aż strach się bac. Ale i tak musisz wymyslic sposób porozumiewania Ivara ze smokiem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż mogę powiedzieć...
    DRAGON COMBAT!!!
    Chociaż szczerze powiem, że nie jestem wielbicielem gatunku "krew i flaki na okrągło" to mimo wszystko czytam, bo chcę wiedzieć co się wydarzy dalej.

    OdpowiedzUsuń