poniedziałek, 3 marca 2014

Rozdział V-Historie część I

Saladyn obserwował spore stado żubrów pasące sie leniwie na porośniętej bujną trawą równinie stepu. Ciężkie sylwetki zwierząt odbijały się czernią na tle soczystej zieleni roślinności, która sięgała jak okiem sięgnąć, aż po horyzont, we wszystkich kierunkach. Czuł się wspaniale, dlaczegóż bowiem miałoby być inaczej? 
Był jeszcze młody jak na smoka, a jego siła, zarówno fizyczna jak i magiczna, w pełni rozkwitała, dając mu poczucie potęgi. Jego samica oczekiwała powrotu swojego partnera w gnieździe, w którym spoczywało koło siebie pięć jaj barwy błękitnego oceanu, a on sam unosił się na silnych prądach powietrznych, przygotowując się do ataku na niczego nie podejrzewające ofiary. 
Był wyjątkowo piękny wiosenny dzień, pod jego pokrytym brązową łuską brzuchem, przesuwały się pierzaste obłoki, przyjmujące najprzeróżniejsze kształty, a promienie słoneczne igrały wesoło na powierzchni pobliskiego jeziora, które z tej wysokości zdawało się pojedynczym okiem jakiegoś gigantycznego cyklopa. Przepełniony radością płynącą z prostej świadomości istnienia, Saladyn złożył skrzydła by runąć na swoją zdobycz.
Gdy jego potężny cień padł pomiędzy pasące się spokojnie żubry, stado rozbiegło się w popłochu, tratując ziemię tysiącami kopyt, w daremnej próbie ucieczki przed podniebnym prześladowcą. Pewien powodzenia, brązowy smok wydał z siebie tryumfalny ryk i rzucił siew pogoń za wyjątkowo wielką sztuką, obierając ją sobie za pierwszy cel.
 Olbrzymich rozmiarów byk, mający w kłębie jakieś siedem stóp, pędził co sił w kierunku morza wysokich traw, w którym miał nadzieję schronić się przed pogonią. Jego zwieńczony parą szerokich rogów, kudłaty łeb stanowił śmiertelne zagrożenie dla wszystkich naziemnych drapieżników, jednak w starciu z ziejącym ogniem jaszczurem był bezsilny. Szpony Saladyna zacisnęły się na grzbiecie zwierzęcia, i oderwały wierzgającego wściekle byka od ziemi. Jedno potężne kłapnięcie szczęk pozbawiło ofiarę głowy, posyłając w powietrze fontannę ciepłej krwi, która spływając do gardła lewiatana, podsycała jego żądze polowania. 
Szkarłatne krople zostawiał za lecącym gadem ślad, podobny do ogona komety. Saladyn miał już wpuścić z łap martwego żubra, by zapolować na kolejnego, kiedy ponad tętent wzbudzany przez galopujące stado, wzbił się inny dźwięk, dalece głośniejszy. Z przeraźliwym jękiem i  skrzypieniem, przez błękitne przestworza, sunęła na spotkanie ziemi najdziwniejsza spadająca gwiazda, jaką kiedykolwiek widział.
Przede wszystkim w oczy rzucał się jej rozmiar. Gigantyczna, zdająca się przysłaniać połowę nieba, ciemnogranatowa sylwetka była dość duża, by mogły się na niej zmieścić dziesiątki smoków o rozmiarach Saladyna. Ciągnął sięga nią warkocz płomieni i czarnego dymu, który drażnił nozdrza lewiatana nawet z tak znacznej odległości. 
Jego sokoli wzrok pozwolił mu dostrzec, że powierzchnia komety pokryta jest jakimiś wzorami, w których trudno było sie dopatrzyć naturalnego pochodzenia. Wyglądały jakby zostały w niej wyryte za pomocą pazurów. Również szybkość z jaką opadała, wydawała się brązowemu jaszczurowi niecodzienna. Z pewnością nie było to bowiem niekontrolowane spadanie. 
Ciekawość zwyciężyła nad instynktem, który nakazywał mu trzymać się z daleka od tej tajemniczej spadającej skały, która trzeszczała jakby rozdzierała ją od wewnątrz jakaś zagadkowa siła. Nieprzyjemny dźwięk przenikał uszy Saladyna, doprowadzając go do wściekłej pasji samą swoją obecnością. Zamachnął się skrzydłami, i nadal trzymając w łapach truchło upolowanego żubra, ruszył w stronę nieznanego zjawiska.
                Niecałą minutę później powietrzem wstrząsnął ogłuszający grzmot, towarzyszący uderzeniu komety w ziemię. W górę wzbiły się wysokie na całe staja kłęby pyłu i pisaku, które przysłoniły Saladynowi widok. Chwilę później wiatr przyniósł ze sobą nową falę zapachu gryzącego dymu, który znacznie różnił się od tego, który czuł już nieraz podczas pożarów spowodowanych przez jego ognisty oddech. 
         Ten miał w sobie jakieś nieznane wonie, kojarzące się mu z gazem wydobywającym się mokradeł, gdy zmąciło się ich spokojną toń. Wcale się mu to nie podobało. Gdy kurtyna kurzu opadła, jego oczom ukazał się widok głębokiego na kilkadziesiąt i szerokiego na kilkaset stóp leju, który odsłaniał znajdującą się pod ziemią warstwę skał, niczym kości wystające ze zmasakrowanego ciała. 
       Ku jego zdziwieniu, kometa zamiast rozpaść się na tysiące mniejszych głazów, nadal wydawała się tworzyć spójną  całość, jedynie gdzieniegdzie na jej lśniącej w promieniach słońca powierzchni, utworzyły się pęknięcia ukazujące jej mroczne wnętrze. Wyglądało to tak, jakby ogromny kosmiczny kamień był pusty w środku.
Kierowany ciekawością zaczął nieufnie zbliżać się do tajemniczego obiektu, gotów zareagować atakiem na choćby najmniejszą oznakę zagrożenia. Nie było w prawdzie na świecie stworzenia, które ośmieliłoby się rzucić wyzwanie smokowi jego rozmiarów, jednak Saladyn uznał, że dymiąca bryła leżąca daleko w dole, z pewnością nie pochodzi z tego świata. Kto wie co mogło się w niej skrywać? Nagle, kłującą w uszy ciszę, która zapanowała po huku spowodowanym gwałtownym zderzeniem nieznanego obiektu z lądem, przerwał nowy, niepokojący dźwięk, przypominający przeciągłe wycie stada wilków. 
Kakofonia brzmiała niczym przedśmiertne jęki rannej bestii, która ostrzega swych prześladowców, że pomimo odniesionych obrażeń, nadal jest niebezpieczna. Zaalarmowany gad, zawisł w powietrzu uważnie obserwując otoczenie, w każdej chwili spodziewając sie ujrzeć wyłaniającego się z wyrwy w łonie krainy demona, który wydawał z siebie owe potępieńcze wrzaski. Czuł wzbierającą w żyłach Aurę, rozlewającą się po każdym zakamarku jego olbrzymiego ciała, dodającą mu pewności siebie. 
Hałas trwał i trwał, jednak nigdzie nie było ani śladu rogatego łba wynurzającego się ponad powierzchnię stepu. Zamiast tego, powoli i z wyraźnymi trudnościami, po obsypujących sie skarpach leju, wdrapywały się setki, tysiące małych, dwunożnych postaci.
 Ich skóra na twarzach i rękach pokryta była brudem złożonym z mieszaniny sadzy i kurzu, jednak pod tą maską, bystre oczy Saladyna dostrzegły różowe przebłyski, kojarzące się z miękkością charakteryzującą wszystkie ssaki. 
Stworzenia pozbawione były łusek, w zamian za to, ich ciała ochraniały dziwaczne, różnokolorowe pancerze, które nie wzbudzały w brązowym smoku zbyt dużego respektu. Wyglądały jakby gotowe się były rozpaść przy pierwszym pociągnięciu ostrego pazura. Z zainteresowaniem przyglądał się, jak kolejne grupki wydostają się na powierzchnię przy pomocy towarzyszy, którzy przybyli przed nimi. Dwunogi w milczeniu wpatrywały się w płonącą kometę, która najwyraźniej była ich domem. 
W pewnym momencie jeden osobnik podniósł wzrok w górę i dostrzegł unoszącego się nad nimi Saladyna. Widok ten sprawił, że przerażony zaczął wrzeszczeć, wydając z siebie dziwnie modulowane krzyki, które zdawały się nieść ze sobą jakieś znaczenie. Jego pobratymcy również skierowali spojrzenie ku niebiosom, i nie tracąc czasu na zastanawianie się, rozbiegli siwe wszystkich kierunkach wznosząc prawdziwą litanię pisków i jęków, które w uszach olbrzymiego gada, brzmiały niczym najwspanialsze pochwały. 
Uwielbiał wzbudzać strach wśród wszystkich istot żywych, czuć wyższość, wiedzieć, że wystarczy jeden cios jego mocarnej łapy, by zakończyć istnienie dowolnego zwierzęcia. Po to właśnie był stworzony. Ta kraina, na którą wtargnęły tajemnicze dwunożne stworzenia, byłą domeną smoków, i lepiej żeby o tym pamiętały.

Na tę myśl Saladyn wydał z siebie pogardliwy pomruk. Nawet gdyby opanowały przemożny lęk, który obecnie nimi kierował, te kruche istoty nie były niczym więcej niż robakami, które nie byłyby w stanie stanowić zagrożenia dla potężnych jaszczurów. Rozkoszując się paniką, którą wzbudzał, obniżył lot i zaryczał przeraźliwie, ciesząc się odorem przerażenia, który ciągnął za uciekającymi. 
Nie tracił jednak sił na bezcelowe polowanie na tak lichą zwierzynę. Musiałby pożreć wielu dwunogów, a i wtedy ledwo zaspokoiłby pierwszy głód. Postanawiając, że na razie pozwoli im żyć, zawrócił i skierował się w stronę stada żubrów, które sądząc, że ich prześladowca odleciał na dobre, ponownie zatrzymały się na popas. Brązowy smok zamierzał pokazać im, że były w błędzie. Tymczasem zostawione samym sobie różowe stworzenia znikały właśnie w bezpiecznych objęciach prastarej puszczy, w której miały nadzieję znaleźć schronienie przed zamieszkującymi ten nieznany świat potworami. 
Saladyn nie miał pojęcia, że tego dnia zakończyła się pewna era w historii Midgardu, i już nigdy nic nie będzie takie samo. Zbliżał się czas zmian, a najważniejszą rolę w kształtowaniu przyszłych losów zielonej krainy, były niepozornie wyglądające, dwunożne istoty, które nazywały siebie Ludźmi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz