niedziela, 9 marca 2014

Rozdział V-Historie część IV

Gottard zaklął w swojej ojczystej mowie. Nie pamiętał kiedy ostatnio jej używał. W ogromnym, wielokulturowym społeczeństwie, które stanowiła ludzkość zjednoczona pod przedstawiającymi olbrzymi, złoty trójkąt sztandarami Federacji Nikejskiej posługiwano się wieloma dialektami. W celu uniknięcia problemów w komunikacji, stworzono specjalny, urzędowy język, popularnie nazywany przez mieszkańców Kosmosu liońskim, ze względu na dużą ilość wyrazów, które w wymowie przypominały warczenie ogromnych kotów, które ponoć kiedyś zamieszkiwały kolebkę rodzaju ludzkiego. 
Kapitan nigdy nie był w stanie sprawdzić prawdziwości owego porównania, gdyż zwierzęta te wymarły całe milenia przed jego narodzinami, a jedyne nagranie z nimi, które dane mu było zobaczyć, było w tak kiepskim stanie, że dźwięk który słyszał kojarzył się mu raczej z szumem popsutej radiostacji niż przyjemnym dla ucha brzmieniem mowy powszechnej. Oczywiście, wprowadzenie jednolitego języka nie oznaczało eliminacji pozostałych, i w dalszym ciągu poszczególne planety, a w niektórych przypadkach całe układy nadal posługiwały się w wewnętrznych kontaktach swoimi własnymi dialektami.
W towarzystwie przedstawicieli innych światów, takie zachowanie uchodziło za wysoce nieuprzejme, gdyż zawsze zachodziło podejrzenie, iż rozmówca niezbyt pochlebnie wraża się o swoich towarzyszach. Jednak tutaj, w ciemnościach zalegających na najniższym poziomie statku, z dala od uszu, które mogłyby poczuć się urażone, Gottard czuł, że może pozwolić sobie na odstępstwo od dobrych manier. 
Ciasny, metalowy kombinezon przylegał dokładnie do jego ciała, utrudniając poruszanie się po i tak ciężkiej przeprawie, jaka czekała go po drodze do uszkodzonego generatora. Na podłodze wąskiego luku technicznego,  którym się przemieszczał walało się mnóstwo poszarpanych fragmentów pancerza, oderwanych przez potężne uderzenie jednego z meteorytów. 
Odłamki mythrilu lśniły w jasnym świetle niewielkiej latarki przymocowanej do hełmu kapitana. Ich nieruchome kształty przywodziły mu kamienie nagrobne, które widział na kilku małych planetkach, na przekór powszechnie przyjętym normom odmawiających kremacji zwłok swoich bliskich.
Gottard zadrżał na tą myśl. Czy był to jakiś znak, zesłany przez bogów? Czy jego załogę nie czeka wśród tych zapomnianych przez ludzi pustkowi nic innego prócz niemej śmierci, skazującej na wieczne dryfowanie w bezkresnych przestrzeniach Wszechświata? Być może za kilkaset lat, kolejny statek ekspedycyjny będzie przelatywał w pobliżu, i natknie się na unoszące się w lodowatych odmętach kosmosu ciało sierżanta Xento i tysięcy pozostałych. Otrząsnął się z tych niewesołych rozważań. 
Bogowie, magia…Pozwolił by strach podsunął mu irracjonalne skojarzenia, które poprzez niemalże pięć tysięcy lat panowały wśród ludzkości, powoli ją degenerując i osłabiając. Niezliczone tysiące zginęło podczas świętych wojen, toczonych w imię przeróżnych bóstw, z których każde było pełne bezinteresownej miłości do swoich dzieci, jednak stosowało tę zasadę bardzo wybiórczo, zazwyczaj wyłącznie w stosunku do tych, którzy je czcili, resztę pozostawiając na łaskę lub niełaskę swoich fanatycznych wyznawców. 
Gottard cieszył się, że jako oświecony obywatel Federacji Nikejskiej był wolny od wszelkich wierzeń i zabobonów, które oślepiały osąd i prowadziły ku zgubie, a co najważniejsze- hamowały postęp.
Pamiętał odpowiedź jakiej udzielił jeden z jego nauczycieli, na pytanie studenta o powody, które kierowały ludźmi w kreowaniu bytów niebiańskich. Powiedział wówczas, że człowiek od początku swojego istnienia, otoczony był przez nieznany sobie świat, którego nie rozumiał, a przez to się bał. 
Ów strach sprawiał, że potrzebował jakiegoś patrona, do którego mógłby sie zwracać ze swymi problemami, i który w swej nieskończonej potędze i dobroci, troszczyłby się o niego. Ułatwiało to ludziom przetrwanie ciemnych nocy, okresów chorób i głodu… Zawsze mogli mieć choć odrobinę nadziei, którą dawała wiara, że gdzieś tam, pośród nieskończonego morza gwiazd, czuwa ktoś, kto nawet w śmierci nie opuści swych podopiecznych. W późniejszym czasie człowiek zaczął uważać, że wszystko co dzieje się wokół niego jest oznaką woli jego boga, który w ten sposób daje mu do zrozumienia czego od niego żąda.
O ile łatwiej było stwierdzić, że ten czy inny wypadek, spowodowany był jakimś odwiecznym planem kształtującym cały świat, niż przyznać, że popełniło się błąd. O ile łatwiej było obarczyć winą za popełnioną zbrodnię demony, czy złe bóstwa, które opętywały rzekomo niewinną osobę, zmuszając ją do złych uczynków. Takie myślenie czyniło ze złoczyńcy ofiarę i było na rękę wielu. 
Odbierało również ludziom należne im miejsce w formowaniu otaczającej ich rzeczywistości, gdyż wszelkie wielki odkrycia, które w znaczącym stopniu poprawiały nędzną egzystencję człowieka, wszelkie wspaniałe dzieła sztuki czy literatury, wszystko to przypisywano działaniom siły wyższej. Jednak mijały lata, nauka rozwijała się coraz szybciej, aż w końcu umożliwiła podróże w niezbadany jak dotychczas wymiar-kosmos. 
Ludzkość spodziewała się znaleźć tam dowody na istnienie swoich bóstw, jednak pierwsza wyprawa, a po niej wszystkie kolejne, otworzyły jej oczy na bolesną prawdę, która raz na zawsze zmieniła ich postrzeganie świata.
Byli sami. Wielka Przestrzeń była pustką, przetykaną gdzieniegdzie mniejszymi lub większymi galaktykami, w których wirowały wokół potwornie gorących gwiazd dziesiątki planet, lecz nigdzie nie było śladu miejsca, zwanego Rajem. Nie było również żadnych oznak wskazujących na to, że we Wszechświecie istnieją inne inteligentne rasy, z którymi można by nawiązać kontakt. 
Mimo braku dowodów, a może właśnie dokładnie z tego powodu, nadal pozostała pewna liczba ludzi, którzy pozostali ślepi na oczywistą prawdę. Gottard nie winił ich za to, współczuł im ich ignorancji i ograniczenia, które nie pozwalały im zwrócić się ku jedynej sile sprawczej, która rządziła Wszechświatem- nauki.
Skierował snop światła na ściany tunelu. Biegnące wzdłuż nich przewody nie były zakryte, by w razie konieczności naprawy załoga techniczna miała do nich łatwiejszy dostęp. Wiły się i skręcały niczym wnętrzności jakiejś mitycznej bestii w której brzuchu właśnie się znalazł. 
Wokół siebie słyszał nieustanny szum ogromnych ilości energii przesyłanych przez kable po całym okręcie i podtrzymujących jego funkcje życiowe, zupełnie jak żyły roznoszące krew po organizmie człowieka. Albo potwora. Znowu zaklął. Nie może pozwolić swojemu strachowi przejąć nad sobą kontroli w tak ważnym momencie. Musiał jak najszybciej dostać się do głównego pomieszczenia, w którym znajdował się reaktor fuzyjny. Poprawił chwyt na skrzynce z narzędziami, czując jak całe jego ciało spływa potem pod ochronnym kombinezonem. 
Przyspieszył kroku, starannie omijając resztki pokrycia, które stawały się coraz częstsze i większe, jakby w tym miejscu okręt był uszkodzony silniej. Rzeczywiście, pomimo abtstowego uniformu, czuł przenikliwe zimno przestrzeni, które zdawało sie przenikać każdy atom jego ciała, sprawiając, że jego myśli natychmiast pomknęły ku spieczonym słońcem pustkowiom Ziemi.
 Jego mięśnie zaczęły sztywnieć, zmuszając go do walki o każdy centymetr, o który się poruszał. Nagle jego uszy wypełnił ostrzegawczy pisk czujnika promieniowania wbudowanego w kombinezon. Najwidoczniej zbliżał się do miejsca, w którym nastąpiło przerwanie ciągłości abtystowej powłoki statku, co oznaczało znaczne uszkodzenie kadłuba. 
Nie była to najlepsza informacja i Gottard poczuł, że zostało mu znacznie mniej czasu niż się spodziewał. Miał nadzieję, że zdąży. Rzucił się biegiem, zmuszając zziębnięte członki do heroicznego wysiłku. Jego oddech był równy i kontrolowany, mieszanka wzbogaconego tlenu pozwalała mu utrzymać dobre tępo bez objawów zadyszki czy zmęczenia.
Rozglądał się wokół siebie, szukając źródła przecieku chłodziwa. Dotarł do rozwidlenia szybu, i zatrzymał się by przypomnieć sobie rozkład dolnego pokładu, który znał na pamięć, co było dla niego niemałym powodem do dumy. Skręcił w lewo i niemal natychmiast został zmuszony do zatrzymania się przez ogromny strumień gorącej pary pod ciśnieniem, która mogłaby go obedrzeć do kości w przeciągu kilku sekund. 
Wydobywał się z pękniętej rury znajdującej się na wysokości piersi kapitana. Gottard pochylił się i ostrożnie przeczołgał, czując na plecach ogromną temperaturę. Przed nim korytarz kończył się metalowymi drzwiami z wymalowanymi na nich symbolami ostrzegającymi wszystkich, którzy się do nich zbliżali o niebezpieczeństwie radiacji. Komnata reaktora. 
Kapitan sięgnął w kierunku wbudowanego w ścianę panelu i wprowadził ośmiocyfrowy kod. Odczekał chwilę, aż z urządzenia wysunął się niewielki skaner zamocowany na teleskopowym ramieniu, który zbliżył się do jego twarzy i zatrzymał się na wysokości oczu.
Krótki błysk zielonego światła potwierdził tożsamość przybysza i wejście rozsunęło sie bezszelestnie. Wnętrze pomieszczenie rozświetlone było migającymi pomarańczowo lampami alarmowymi, świadczącymi o poważnej awarii, zagrażającej bezpieczeństwu okrętu. 
Pod przeciwległą ścianą stał reaktor. Tylna część statku, w której sie znajdował, pozbawiona była pośrednich pokładów, by mogła pomieścić jego olbrzymia bryłę wysoką na dwieście metrów i szeroką na pięćdziesiąt. Gruby, wykonany ze wzmocnionego stopu mythrilu pancerz ochraniający generator, lśnił blado pod wpływem nagromadzonych wewnątrz urządzenia pokładów mocy i śmiertelnego promieniowania. 
Dookoła wiły się setki, tysiące rur, doprowadzających visthium oraz chłodziwo i odprowadzających szkodliwe odpady. Całe pomieszczenie wypełniało potężne buczenie pochodzące z pracującego rdzenia, teraz dodatkowo obciążonego niewystarczającą ilością cieczy. 
Nie tracąc czasu na przyglądanie się ekranom kontrolnym, które zapełnione były rzędami złowrogo wyglądających, świecących na czerwono liczb, Gottard pospiesznie zaczął przyglądać się grubym rurom, szukając śladów przecieku. Nie było to łatwe w migającym świetle, jednak po chwili uśmiechnęło się do niego szczęście i odnalazł źródło problemu.
 Los był dla niego łaskawy. W gąszczu przewodów mógł zmarnować dobrych kilka godzin na odszukanie usterki, a czas był teraz dla całej załogi tym, co liczyło sie najbardziej. Uważnie przyjrzał się pęknięciu, przez które uciekało chłodziwo. 
Musiał przyznać, że było dość spore, i nie miał pewności czy zdoła je załatać. Poza tym nie wiedział czy to jedyna uszkodzona rura, czy też może jest ich więcej. Ostre krawędzie wyrwy w solidnym metalu świadczyły, że coś musiało uderzyć w powłokę przewodu i wgnieść go, a ogromne ciśnienie płynącej przez niego cieczy załatwiło resztę. 
System bezpieczeństwa odciął uszkodzony odcinek, jednak tym samym zmniejszył wydajność generatora i praktycznie unieruchomił statek. Należało jak najszybciej załatać dziurę i przywrócić obieg chłodziwa. Gottard sięgnął do swojej skrzynki z narzędziami i wyjął palnik plazmowy, przygotowując się do oczyszczenia poszarpanej powłoki. Teraz zaczynały się prawdziwe trudności.
Niemal godzinę później kapitan rzucił krytyczne spojrzenie efektom swojej pracy. Nie było to nic niezwykłego, jednak powinno wystarczyć na przywrócenie silnikom mocy niezbędnej do osiągnięcia atmosfery nieznanej planety znajdującej się przed nimi. Powierzchnię rury pokrywała teraz warstwa rozciągliwego nanopolimeru, który był w stanie wytrzymać znaczne przeciążenia i temperatury, znakomicie nadawał się do tymczasowych napraw. Może i nie wyglądał zbyt ładnie na tle srebrno stalowych przewodów, jednak spełniał swoje zadanie i Gottard odczuwał pewną dozę dumy patrząc na tą niepozorną zdawałoby się plamę czerni. 
Być może udało mu się uratować swoich ludzi, i nawet jeśli zapłaci za to życiem, umrze w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Odłożył ostrożnie narzędzia do skrzynki, i ruszył w kierunku głównego komputera sterującego reaktorem. Wprowadził do czytnika swoją kartę oficerską, która dawała mu dostęp do wszelkich urządzeń na pokładzie Scienti Nobilitati, i wprowadził hasło. 
Na ekranie wyświetlił się zielony napis informujący o pozytywnej identyfikacji. Kapitan wystukał na klawiaturze kilka poleceń i z zadowoleniem usłyszał jak system ponownie uruchamia przesył chłodziwa do rozgrzanego rdzenia. Głośne buczenie nieco zelżało, pozwalając mu zebrać myśli. Czuł się źle. Wiedział, że był wystawiony na mordercze kosmiczne promieniowanie zbyt długo, i że już wkrótce objawy degeneracji dadzą o sobie znać. Nie chciał myśleć o tym co będzie siedziało z jego ciałem, o tych wszystkich symptomach, które poprzedzą nadejście jego śmierci. 
Omiótł wzrokiem olbrzymie pomieszczenie, w którym się znajdował, starając się nasycić oczy tym widokiem, by móc go później odtwarzać w pamięci podczas gdy jego zmysły będą stopniowo gasnąć. Ten statek był wszystkim co miał, i w głębi serca cieszył się, że jego poświecenie ocali okręt od zniszczenia. Poczuł w piersi dziwny smutek, który przypomniał mu pewien dzień sprzed wielu lat, kiedy stał na mostku innej jednostki, jako oficer pomocniczy, i patrzył na malejący w wizjerach krajobraz swojej ojczyzny. 
Uśmiechnął się blado do swoich myśli, i ponownie skupił na swoim zadaniu, które bynajmniej nie dobiegło jeszcze końca. Podniósł rękę do ucha i wcisnął znajdując się w hełmie guzik uruchamiający komunikator.
-Mostek, mówi kapitan Gottard. Znalazłem źródło przecieku i zneutralizowałem je. Wskaźniki wracają do normy, przygotować się do wytworzenia pełnego ciągu silników. Zabierzcie nas z tej cholernej burzy
W odpowiedzi usłyszał stłumione odgłosy wiwatów, które wybuchły po jego wiadomości. Z pewnością nie były to głosy wszystkich członków kadry oficerskiej, najwyżej kilkuosobowej grupy. Reszta jak sie domyślał, nadal nie była skłonna uwierzyć możliwość ocalenia, i nie zrobi tego, dopóki nie postawi stopy na twardej powierzchni planety. Mógł jedynie mieć nadzieję, że jest ona zdatna do życia.
-Przyjąłem kapitanie, przygotowuję statek do przejścia w stan pełnego ciągu. Uwaga załoga, niech wszyscy sie czegoś złapią. Przyspieszenie za trzydzieści sekund.
Nagły trzask w odbiorniku zasugerował, że mikrofon został brutalnie wyrwany z trzymających go rąk. Z głośnika zamieszczonego w hełmie popłynął zniekształcony nieco przez komunikator, lecz nadal znajomy głos sierżanta Xento.
-Niezła robota, sir! Już zdążyłem zapomnieć, że dokonał pan naprawy okrętu pod wpływem qusawy. Choć przyznam, że gdyby działała komunikacja zewnętrzna, musiałby się pan grubo tłumaczyć przełożonym!
Odpowiedział mu szczerym śmiechem. Czuł jak ucieka z niego zmęczenie i złe samopoczucie, jedyne co zostało co radość z posiadania przyjaciela, który pomimo tak dramatycznych okoliczności, nadal zachowuje swoje stare, dobre poczucie humoru.
-Nie bardziej niż pan, sierżancie, gdybym podczas przesłuchania przypadkowo wygadał się o zawartości pańskiego biurka. Liście Kawaii są uznawane za nielegalne na ponad ośmiuset ze zjednoczonych planet!
Tym razem roześmiał się jego rozmówca. Miło było usłyszeć ten dźwięk, tak bardzo kontrastujący z przeraźliwym wyciem alarmów, które towarzyszyło jego dzisiejszemu wybudzeniu ze snu hibernacyjnego. 
Czuł tępe pulsowanie w głowie, nie mógł jednak stwierdzić, czy to pierwsze objawy choroby radiacyjnej, czy też reakcja jego organizmu na wypitą qusawę i stres. Zanim zdążył się nad tym głębiej zastanowić, poczuł, że pokład pod jego stopami gwałtownie zadrżał, niemal rzucając go na podłogę. Chwycił się obiema rękami za krawędź biurka przy którym stał, wiedząc czego powinien się spodziewać.
-Uwaga, uwaga! Procedura przywrócenia pełnej mocy silników wchodzi w końcową fazę! Załodze zakazuje się poruszania po pokładach, i zaleca zapięcie pasów bezpieczeństwa. Pełna moc silników za 5…4…3…2…1

         Potężny wstrząs szarpnął ciałem Gottarda i rzucił nim do przodu pomimo silnego chwytu na solidnym, metalowym blacie. Kapitan poczuł jak uderza głową w coś potwornie twardego, a potem nagle wszystko zniknęło w nagłej eksplozji światła, która zatańczyła pod jego powiekami.

2 komentarze:

  1. mysle ze efektywniej by bylo rozdzielic to na kilka postow wtedy wszyscy by sie bardziej ciekawili zycze dalszej weny ;D zapraszam również do mnie + obserwuje :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeżeli to opowiadanie sf, które masz zamiar pisać, będzie tak wygladac jak ostatnie wpisy, to juz się nie mogę doczekać.

    OdpowiedzUsuń