wtorek, 11 marca 2014

Rozdział V-Historie część V

Ivar zadrżał spoglądając na wirujące na szklanej powierzchni ciało wysokiego człowieka odzianego w błyszczący kombinezon, które leżało bezwładnie na marmurowej posadzce ogromnego pomieszczenia. Nie był pewny czy mężczyzna przeżył uderzenie o metalową ścianę ale miał nadzieję, że tak. Wizja zamigotała i zbladłą, aż w końcu zupełnie zniknęła, pozostawiając otaczające chłopaka powietrze przesycone magiczną energią. Podniósł wzrok na stojącego przed nim gigantycznego smoka i poszukał spojrzenia jego jedynego oka. 
Gdzieś głęboko w jego umyśle, wypłynął na powierzchnię cichutki głos, który mówił mu, że był właśnie świadkiem wydarzeń, które miały miejsce w zamierzchłych czasach, a ten dziwny statek-kometa spadający na ziemię, był tym, w czym pierwsi ludzie przybyli do Midgardu. Jednak nie mógł zrozumieć jakim cudem owi dziwacznie ubrani osobnicy, mogli być jego przodkami. Dlaczego żaden z nich nie był uzbrojony w miecz lub topór? I czym była ta ogromna bestia, w której brzuchu podróżowali?
Młodzieniec słyszał od starszych opowieści o wielkich okrętach sunących majestatycznie po lazurowych oceanach Midgardu w czasach przed pojawieniem się, a raczej powtórnym pojawieniem się Orków, lecz sam nigdy żadnego nie widział. Łódki rybackie były małe i pozbawione żagli, napędzane siłą ludzkich mięśni nie służyły do dalekich wypraw, jedynie parę stajań od brzegu. 
Było w tym dziwacznym, metalowym potworze coś, co przywodziło mu na myśl właśnie te niewielki rzeczne barki. Nie mógł sobie jednak wyobrazić, jak coś zrobionego ze stali mogłoby unosić siew pustce. Zastanawiał się czy nie była to jakiegoś rodzaju magia. Ze wszystkich opowieści wynikało, że dawniej, na ziemiach ludzi, pełno było władających Aurą czarodziejów, którzy zdolni byli do niesamowitych rzeczy. Czy oznaczało to jednak, że tajemniczy podróżnicy przywieźli ze sobą magiczną energię? Liczba pytań, które naraz zrodziły się w jego umyśle, spowodowała, że poczuł jak powoli ogarnia go migrena.
Zdawał sobie sprawę, że był kimś uprzywilejowanym, zapewne pierwszym człowiekiem od tysięcy lat, który widział początki istnienia swojego gatunku na tej planecie. Łatwość z jaka zaakceptował istnienie innych światów, na których żyli ludzie, zaskoczyła Ivara. 
Czuł, że powinien mieć jakieś wątpliwości, upierać się przy mitach o bogach, które opowiadała mu matka, jednak jego przesycony Aurą umysł, nie pozwalał mu odrzucać przedstawionych dowodów, niejasno dając mu do zrozumienia, że potężny jaszczur jest istotą, której może ufać bezgranicznie. Taki sposób myślenia nieco przerażał chłopaka. W tych niebezpiecznych czasach, ludzie byli zdani na siebie i na swoich najbliższych, pokładanie wiary w nieznajomych było uważane za głupotę, łuskowate gady raczej w ogóle nie były brane pod uwagę. Jednak sytuacja, w której sie znalazł, czyniła brązowego smoka jedynym sojusznikiem jakiego miał, i nie mógł sobie pozwolić na luksus odrzucania jego pomocy. 
Jeśli miał się przyczynić do powstrzymania Mrocznego i jego demonicznego towarzysza, musiał przełamać swoje obawy i zawrzeć ten niecodzienny układ. Nie mógł jednak zrozumieć w jakim celu jaszczur pokazywał mu to wszystko. Owszem, było to ciekawe, i młodzieniec cieszył się, że gad uznał go za godnego ujrzenia pojawienia się pierwszych ludzi, lecz w żaden sposób nie pomagało mu to w wywarciu zemsty na bestii, która zabiła jego rodziców.
-Co chcesz mi przez to powiedzieć? Nie rozumiem, po co mi to pokazujesz?
Spostrzegł kolejny obłok magicznej esencji wypływający z paszczy smoka i wsiąkający w taflę szkła. Ivar westchnął ciężko, szykując się na długie popołudnie spędzone na próbie odcyfrowania tajemniczego przekazu zawartego w ukazywanych mu obrazach.
-Co tym razem?
Wielki, czerwony smok stał pośrodku zgromadzenia swoich braci i wydawał z siebie donośne ryki, podkreślane przez gryzące wonie wydobywające się z podskórnych gruczołów. Jego pysk przecinała szeroka blizna odsłaniająca białą kość, pamiątka po jednym z wielu pojedynków, które musiał stoczyć w swoim długim życiu. Zebrani zdawali się przysłuchiwać mu z wielką uwagą i ciekawością, której Saladyn nie widział u żadnego przedstawiciela swego gatunku od wielu wieków. 
Musiał jednak przyznać, że nowiny, które przynosił, były rzeczywiście intrygujące. Minął miesiąc od czasu gdy dziwaczna kometa spadła z nieba i wypluła ze swej przepastnej gardzieli stado małych, różowych dwunogów i aż do tej pory nie było o nich żadnych wieści. Kilka minut temu, Saladyn odebrał magiczny sygnał zwołujący naradę, i bezzwłocznie udał się w kierunku wskazywanym mu przez jego Aurę. Gdy dotarł na miejsce zobaczył jednego ze swych braci, Proklesa wyraźnie podekscytowanego tym, co chciał przekazać reszcie.
Do jego umysłu napłynął obraz znajomego lasu, wokół którego często polował, tego samego, do którego uciekły owe dziwne istoty po wydostaniu się ze swego strzaskanego gniazda. Było jednak w tym widoku coś obcego, co powodowało, że w wyczulonych zmysłach Saladyna grały ostrzegawcze nutki, zwiastujące niebezpieczeństwo. Na skraju puszczy wznosiły się szeregiem nieznane mu kształty, utworzone z ułożonych jeden na drugim, okorowanych i ostruganych pni drzew. 
Wokół tajemniczych konstrukcji, krzątały się grupki dwunożnych postaci, obleczonych w różnokolorowe pancerze. Wyglądały na pewne siebie, zupełnie pozbawione lęku, który ogarnął je podczas gdy po raz pierwszy ujrzały potęgę zamieszkujących tę krainę istot. 
Obok gniazda różowych stworzeń, znajdował się teren ogrodzony rzędami palików wbitych w ziemię, na którym ku zdumieniu Saladna spokojnie pasło się małe stadko saren. Nie mógł zrozumieć, jakim cudem dwunogom udało się oswoić te płochliwe zwierzęta. Najwyraźniej potrafili znacznie więcej niż wydawało się to na pierwszy rzut oka. Z jego rozważań wyrwał go kolejny obraz przesłany przez Proklesa.
Ta wizja zdecydowanie spodobała się wszystkim smokom obecnym na równinie. Saladyn ujrzał gromady różowych istot opiekujących się ogromnymi stadami oswojonej zwierzyny, którą następnie pokornie oddawali na pożarcie swoim panom- potężnym jaszczurom o lśniących wszystkimi kolorami tęczy łuskach. W powietrze wzbił się wydobywający się z setek gardzieli, ogłuszający ryk. Decyzja zapadła. 
Od niepamiętnych czasów latające gady były władcami tej krainy, i nie mogły pozwolić, by pojawienie się jakichś intruzów zmieniło istniejący porządek. Należało zniszczyć zagrożenie w zarodku, i pokazać tym słabym istotom gdzie jest ich miejsce- w cieniu smoków. Jednak sposób w jaki udało się owej dziwnej rasie oswoić sarny, i szybkość z jaką zdołali wznieść swoje drewniane gniazdo, świadczył o inteligencji jaką dysponowały te stworzenia. Zmuszenie do niewolniczej pracy myślących umysłów nie było łatwe, i  Saladyn wiedział o tym równie dobrze jak każdy inny z jego gatunku. 
Należało odebrać im ich myśli, wspomnienia i przekonania by uczynić z nich puste naczynia, które z radością dadzą się wypełnić nowym spojrzeniem na świat. Świat, w którym liczy się jedynie spełnianie woli swoich władców. Uśmiechnął się zimno i wydał z siebie pomruk. Przekazał swoim braciom swój plan. Wymagał on sporej mocy magicznej, jednak dla smoków nie było to przeszkodą. Był wśród nich wielki biały jaszczur Weba-aner, który mógł samodzielnie sprostać temu zadaniu, nie odczuwając nawet zmęczenia. Gdy jego wizja dotarła do wszystkich zebranych, w niebo ponownie wzbił się chóralny zew. Los dwunożnych istot zdawał się być przypieczętowany.
Wnętrze kuźni przesycone było zapachem rozgrzanego do czerwoności żelaza i aromatycznym dymem pochodzącym z wielkiego paleniska na węgiel drzewny, na którym tańczyły wysokie płomienie podsycane przez miarowo sapiące miechy, napędzane siłą mięśni pomocnika kowala. 
Młody, najwyżej dziewiętnastoletni chłopak miał na sobie był jedynie cienkie, wykonane z jeleniej skóry spodnie i lnianą przepaskę, która powstrzymywała jego długie, kruczoczarne włosy przed wpadaniem mu do oczu. Nagi tors młodzieńca błyszczał w krwawym świetle ognia, pokryty warstewką potu, który spływał po ogorzałej skórze opinającej wytężone w wysiłku, doskonale ukształtowane mięśnie. 
Gdzieniegdzie perliły się blade blizny po oparzeniach, pamiątki po niezbyt udanych początkach pracy, kiedy nie umiał jeszcze obchodzić się z kuźnią. Jego twarz niemal całkowicie skryta byłą pod powłoką z sadzy, w której strumyczki potu wyrzeźbiły długie korytarze, nadając całemu obliczu jakiegoś barbarzyńskiego wyglądu.
Jednak ktokolwiek odniósłby podobne wrażenie, zmuszony byłby do zmiany zdania po pierwszym spojrzeniu w przenikliwe, stalowoszare oczy, które patrzyły na świat ze stanowczością i pewnością siebie. Kryjąca się w nich inteligencja i wola życia sprawiały, że każdy na kim spoczął wzrok chłopaka czuł jakby te burzowe źrenice przewiercały na wskroś jego duszę, docierając do najgłębiej skrywanych sekretów. 
W wiosce, w której żył był powszechnie szanowany i lubiany, pomimo swojego młodego wieku. Dodatkowo, jako czeladnik kowalski był jednym z najbardziej cenionych, zaraz po swoim mistrzu, ludzi w okolicy. Znany był ze swojego wrodzonego zdałoby się talentu w obrabianiu żelaza tak, by było jednocześnie niesamowicie giętkie, ale i wytrzymałe. Niektórzy, bardziej zabobonni twierdzili, że umiejętności te zawdzięcza czarodziejstwu, inni natomiast szeptali po kątach, że sekret tkwi w specjalnym składniku, którego stary kowal dodawał do metalu podczas przekuwania, lecz nikt nie wiedział jaka była prawda.
Nie przeszkadzało to jednak ani jednym, ani drugim w zamawianiu u niego narzędzi niezbędnych do codziennych obowiązków na roli, takich jak motyki, czy okute pługi, używane do ciągnięcia przez muły. Ludność Midgardu przywiązywała dużą wagę do instrumentów swojej pracy, bowiem od nich zależało ich życie. Wiedzieli, że jeżeli zawiodą oczekiwania swoich strasznych panów, kara, która ich spotka będzie straszliwa, i nie spadnie jedynie na tego, kto zawinił, a na całą wioskę. 
Dlatego też od świtu do zmierzchu, bez wytchnienia uprawiali ziemię, przygotowywali zapasy siana i zajmowali się olbrzymimi stadami bydła. Smoki nie były łaskawe. Uczyniły z ludzi niewolników i odbierały im niemal wszystko, zostawiając im najmniejsze zwierzęta, zmuszając ich do żywienia się głównie rzepą i jęczmiennymi plackami. 
Uzbrojeni jedynie w żelazo mieszkańcy Midgardu nie mieli szans w starciu z potężnymi jaszczurami i ich pokrytymi twardą łuska cielskami, musieli wiec pokornie znosić swoją dolę, uważając, by nieopatrznym zaniedbaniem bądź uczynkiem, nie wywołać straszliwego gniewu tych podniebnych bestii.
Poza tym, było to jedyne życie jakie znali, i wielu z nich uważało to za naturalny porządek rzeczy, którego nie można zmienić, zmieniając się w potulne owieczki, które w milczeniu szły na rzeź. 
W niektórych miejscach dochodziło bowiem i do tego, że smoki, którym nie wystarczało bydło, dostarczane im przez wieśniaków, nabrały apetytu na ludzkie mięso, i zmuszały sterroryzowanych osadników do składania im ofiar ze swych bliskich. Jednak nawet to nie było w stanie przełamać odrętwienia, w którym zdawała sie pogrążyć ludzkość. 
Długie kolejki tych, którzy przeznaczeni byli na posiłek dla jaszczurów z pokorą i spuszczonymi głowami kierowały siew stronę czekających na nich otwartych paszczy, i bez słowa protestu pozwalały się połykać najeżonym ostrymi zębiskami szczękom. Chłopak nie raz i nie dwa zastanawiał się nad tą dziwaczną sytuacją, która w jego mniemaniu była daleka od naturalnego porządku. Starał się przemawiać starszym do rozsądku, ci jednak tylko uśmiechali się do niego smutno i kręcili głowami, powtarzając niczym mantrę, że tak było odkąd pamiętają, i nic nie można z tym zrobić. 
On jednak nie chciał się na to godzić. Nie czuł paraliżującego strachu przed smokami. Widział kiedyś pojedynek pomiędzy dwoma jaszczurami, i wiedział, że potrafią krwawić. Oznaczało to, że można je również zabić, wystarczyło jedynie znaleźć odpowiednie narzędzie, które będzie w stanie przebić łuskowaty pancerz stworów. Gdyby tylko udało mu się odkryć odpowiednio twardy materiał.
-Sigmundzie! Skończyłeś już naprawiać kilof Ostena? Obiecałem mu, że będzie gotowy przed południem!
Silny głos kowala z łatwością przebił się przez sapanie miechów i syk buzujących płomieni, w których leżała rozgrzana do czerwoności sztaba żelaza. Młodzieniec przerwał swoją pracę i odwrócił się do swojego mistrza. Sięgnął do leżącego opodal wiadra z wodą, wyjął z niego kawałek płótna i przetarł nim pokrytą sadzą twarz. 
Przyjemny chłód dał mu odrobinę ulgi od gorąca panującego w kuźni. Faber ubrany był jak zwykle w swój skórzany fartuch przypalony w tak wielu miejscach, że z trudem można było sie domyślić jego pierwotnego koloru. Opinał się on wokół wydatnego brzucha mężczyzny i opadał w kierunku ziemi, zakrywając drewnianą nogę. Dawno temu, kowal stracił kończynę podczas pożaru wywołanego iskrą, która wleciała ze źle zabezpieczonego paleniska. Cały budynek sie zawalił, przygniatając nieszczęśnika pod przepalonymi belkami. 
Na szczęście udało się go uratować, jednak musiał zapłacić za to pewną cenę. Medyk stwierdził, że obrażenia są zbyt poważne, by mógł zrobić cokolwiek, by uratować nogę, i zmuszony był do amputacji, zanim wdała się gangrena. Faber lubił żartować, że jego zawód był teraz podwójnie niebezpieczny, gdyż łatwopalna proteza była podatna na ogień, z którym miał do czynienia na co dzień.
 Na łysej czaszce mężczyzny lśniły kropelki potu, które zbierały się w niewielkim zagłębieniu spowodowanym przez jakiś młodzieńczy pojedynek, o którym nigdy nie opowiadał. Szerokie, nagie ramiona przypominały konary potężnego dębu, równie twarde i silne. Powiadano, że potrafił przełamać w dłoniach trzy podkowy, jednak Sigmund nie do końca w to wierzył, zwłaszcza biorąc pod uwagę charakter kowala, który uważał, że tego rodzaju popisy to bezsensowne marnowanie żelaza. 
Również teraz spoglądał podejrzliwie na leżącą w płomieniach sztabę, jakby zastanawiając się czy jego uczeń nie zamierza wykorzystać cennego surowca w jakimś niewłaściwym celu. Jego okolone gęstą, kasztanową brodą usta wykrzywiały się w grymasie, który przy odrobinie dobrych chęci można by uznać za uśmiech, odsłaniając przy tym rażące braki w uzębieniu. 
Całą postać Fabera znamionowała siłę i stanowczość, brakowało jej jednak inteligencji ucznia. Sigmund ruszył w stronę stojącego pośrodku pomieszczenia stołu, i sięgnął po leżący na nim wąski pakunek, owinięty naoliwionym płótnem. Zważył go w ręce, czując ciężar metalowej głowicy kilofa. Podał zawiniątko swojemu mistrzowi.
-Myślisz, że taka drobnostka zajęłaby mi aż tyle czasu? Przekaż Ostenowi, że żelaza nie trzyma się w wilgoci, bo inaczej za kilka tygodni znowu będzie musiał złożyć nam wizytę!
Kowal obejrzał krytycznym okiem robotę swojego czeladnika. Nie chciał tego przyznać, ale zdolności chłopaka napełniały go dumą. Nie miał nigdy syna, jego żona zmarła przy porodzie córki. I choć miłował dziewczynę ponad życie, nie mógł jej przekazać sekretów swojego fachu. 
Sigmund doskonale wypełnił tę lukę. Osierocony przez krwiożerczy apetyt smoków chłopak, był dzieckiem jego najlepszego przyjaciela, i po jego śmierci czuł się zobowiązany zająć sie młodzieńcem. Początkowo kilkuletni wówczas brzdąc, z nieufnością podchodził do swojego nowego ojca, jednak z czasem zaczął przejawiać zainteresowanie jego pracą. Spędzał mnóstwo czasu w kuźni, przypatrując się rozebranym do pasa mężczyznom poruszającym ciężkie miechy i uderzających z brzękiem olbrzymimi młotami w żarzące się sztaby. 
Kiedy podrósł, Faber z radością przyjął go na czeladnika, i uczył wszystkiego co umiał. Już wkrótce okazało się, że Sigmund jest zdolnym uczniem, który szybko przyswajał sobie wszystkie techniki obróbki rudy. Teraz, kiedy jego okres germinacji dobiegał końca, stary kowal pozwalał mu samodzielnie wykonywać niemal wszystkie zlecenia, nie martwiąc się o jakość wyrobów. Jak dotąd żaden z klientów nie skarżył się na wadliwość zakupionego narzędzia, wręcz przeciwnie, wychwalali je jako wytrzymałe i utrzymujące ostrość.
Zanim zdążył wymyślić jakiś zgryźliwy komentarz na temat kilofa, który trzymał w dłoni, przez drewniane drzwi kuźni wpadła zdyszana postać obleczona w ciepłe futro oblepione płatkami śniegu, które szybko zaczęły topnieć pod wpływem żaru buchającego z paleniska. 
Z okutanej grubymi szalami głowy przybysza wyglądała wesoło para zadziornych, zielonych oczu, które przeskakiwały od jednego mężczyzny do drugiego, jakby chciały w ten sposób ocenić o czym rozmawiają. Spod kaptura wysypywały się kosmyki jasnych, kręconych włosów, świadczących o tym, że tajemniczy gość był kobietą. W jednej dłoni trzymała pleciony z gałązek koszyk przesłonięty kraciastą chustą, z którego rozchodziły się rozkoszne aromaty pieczonego mięsiwa i zupy jarzynowej. 
Drobna postać zbliżyła się do czerwonych węgli i tupiąc zrzuciła z siebie zredukowany już do postaci brązowego błota śnieg, pozwalając mu utworzyć na podłodze niewielki kałuże. Postawiła kosz na stole i szybkim ruchem odrzuciła skrywające twarz okrycie. Oczom mężczyzn ukazała się ładniutka buzia zaróżowiona od zimna, jednak wciąż rozjaśniona uśmiechem, podkreślonym przez parę głębokich dołeczków na policzkach. 
Dziewczyna miała szesnaście lat, jednak emanowała wokół siebie dziecięcym wdziękiem i niewinnością, który sprawiał, że w jej obecności miękło każde, nawet to najbardziej zatwardziałe serce.
-Iris, dobrze, że jesteś córeczko-Faber uśmiechnął się szeroko i zaczął grzebać w koszyku.-Właśnie miałem nauczyć chłopaka jak poprawnie naprawiać kilofy, jednak skoro przyniosłaś nam obiad, zgaduję, że to może poczekać. Nie pozwolimy, żeby tak smakowicie pachnące dania czekały.
Sigmund wydawał się nie słyszeć swojego nauczyciela. Całą uwagę poświęcał dziewczynie, która również nie mogła oderwać od niego wzroku. Poczuł, że na jego policzki wypływają szkarłatne rumieńce, które nie maja nic wspólnego z panującym w pomieszczeniu gorącem. Zapragnął nagle być czystym i ubranym w porządne ubranie. 
Iris zdawał się jednak nie przeszkadzać niechlujny wygląd młodzieńca. Wpatrywała się w jego stalowe oczy, które kryły w sobie jakąś pociągającą tajemnicę, i niejako ją hipnotyzowały. Sięgnęła do stojącej obok stołu komody na narzędzia, i wyjęła z niej czysty ręcznik, który następnie wręczyła chłopakowi. Ten uśmiechnął się z niezręczną wdzięcznością i zaczął się wycierać. Tymczasem zupełnie ignorując dziwne zachowanie młodych, Faber rozłożył na drewnianym blacie półmiski i napełnił każdy z nich gęstą, aromatyczną zupą z glinianego naczynia. Po chwili zniecierpliwionym gestem zawołał córkę i czeladnika do stołu, nie mogąc sie doczekać posiłku.
-No już, jeśli nie chcecie jeść, zatrzymam wasze porcje dla siebie!
Sigmund i Iris uśmiechnęli się, przyzwyczajeni do zrzędzenia starego kowala, jednak świadomi, że jest on skłonny spełnić swoją groźbę ruszyli w kierunku krzeseł. Młodzieniec jadł z apetytem. Od wczesnego poranka pracował w kuźni i czuł jak całe jego ciało krzyczy o odpoczynek, wiedział jednak, że miał jeszcze sporo roboty, zanim będzie mógł się położyć. Cieszył się z tej krótkiej przerwy i możliwości spędzenia czasu z Iris, która z każdym dniem zdawała mu się być coraz piękniejsza.
 Nie zaniedbywał również zwyczajowego przekomarzania się z Faberem, co powodowało wybuchy perlistego śmiechu dziewczyny, który to dźwięk był dla niego najsłodszy na świecie. Nagle głośne łomotanie do drzwi przerwało posiłek. Kowal wstał ciężko z krzesła i ruszył sprawdzić kim jest niespodziewany gość. Po chwili wrócił w towarzystwie Arnbjorna, miejscowego hodowcy bydła, który wydawał się czymś bardzo przejęty. 
Jego okrągła, rumiana zazwyczaj twarz, z której spoglądały życzliwe oczy, była podejrzanie blada, jakby nowiny jakie miał przekazać nie były dobre. Przez ciało Sigmunda przebiegł dreszcz niepokoju. Domyślał się co mężczyzna powie. Powszechnie wiadomo było, że ludzie zajmujący się wypasem zwierząt przeznaczonych na pożarcie przez smoki, mieli stały kontakt z olbrzymimi jaszczurami, co oznaczało, że to właśnie oni przekazywali reszcie żądania gadów. 
Przerażona mina Arnbjorna świadczyła o tym, że tym razem wieści były wyjątkowo złe. Pesymistyczne myśli chłopaka znalazły potwierdzenie w słowach mężczyzny, który łamiącym się głosem, ledwo słyszalnym na tle trzaskających płomieni, rzekł:

-Smoki…One znowu chcą ofiary z ludzi. Mam wszyscy stawić się w dzień po pełni księżyca na równinie, by mogły wybrać pośród nas tych, których zechcą pożreć. Nie mogłem odwieść ich od tego pomysłu…Nie mogłem…


3 komentarze:

  1. W końcu znalazłam czas, aby wejść na bloggera i nadrobić "lekkie" zaległości...
    Czytam to w sumie od początku i muszę przyznać, że jest coraz lepiej. Czyta się naprawdę szybko, nawet jeżeli rozdział jest długi. Ktoś chyba wcześniej pisał, że powinieneś skracać rozdziały etc, ale według mnie powinno zostać tak, jak jest. Jak mówią, artysty nie powinno się ograniczać. :D Nawet jeśli długi rozdział, to przede wszystkim ciekawy i dobrze napisany.
    Mam nadzieję, że teraz będę miała więcej czasu, bo gdy od czasu do czasu wejdę na bloggera i na blogi niektórych osób, to mam pierdylion notek i rozdziałów do przeczytania. :D No nic, dużo weny życzę. ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Wreszcie wylądowali na tej planecie...
    Napisałeś sporo o ich podróży kosmicznej, ale niewiele o tym jak ci astronauci starali ułożyć sobie życie na obcej planecie. Byłem ciekaw co ludzie, wierzący jedynie w naukę powiedzą o smokach oraz magii - czy sformułują jakąś naukową teorię, czy uznają, że tego nie da się wyjaśnić?
    Ciekawe czy pozostała jeszcze jakaś technologia po pierwszych ludziach, która mogłaby pomóc Ivarowi w walce z czarnym smokiem :D
    I ciekawe czy orkowie także przybyli z innej planety... OMG

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chciałem niepotrzebnie przedłużać tego rozdziału ^^ Poza tym, smoki wymazały całą ich przeszłość, sprawiając, że uwierzyli, iż byli w Midgardzie od zawsze :) Co do technologi...jestem pewien, że tak inteligentne stworzenia jakimi niewątpliwie są smoki zdawały sobie sprawę z niebezpieczeństwa jakie ze sobą niosą karabiny itp. i po prostu je zniszczyły ^^ No a Orkowie zostali przyzwani przez Demona :)

      Usuń