piątek, 21 marca 2014

Rozdział V Historie-część IX

Stary kowal maszerował niespiesznie u boku chłopaka z zaciętą miną wyrażającą dezaprobatę, ale i pewną dozę nadziei na powodzenie szalonej misji. Chociaż wiedział co czeka ich na końcu drogi, w głębi duszy odczuwał błogi spokój, który pozwalał mu stawiać kolejne kroki i iść naprzód z podniesioną głową, jakby samo uczestnictwo w wykuciu zbroi będącej wyrazem buntu przeciwko smokom, dawało mu powody do dumy.
 Cieszył się, że uczestniczył w czymś co pokaże jaszczurom, że ludzie nie są jedynie bezmyślnym bydłem, które mogą w każdej chwili stłamsić pod swymi potężnymi łapami, i że potrafią zdobyć się na odważne czyny w imię wspólnego dobra. Dodatkowo fakt, że udało mu się przekonać Iris do ukrycia się w stosunkowo bezpiecznej piwnicy kuźni poprawiał humor starego kowala. Przynajmniej o jedno ze swych dzieci nie musiał się martwić.
 Rzucił Sigmundowi pełne smutku spojrzenie, oceniając wygląd młodzieńca. Z pewnością był teraz jednym z najpotężniejszych ludzi, jednak czy to wystarczy? Jego wątpliwości nie były w stanie całkowicie przyćmić uczucia dumy, które płonęło w jego sercu za każdym razem gdy spoglądał na swego ucznia.
Nie mógł się nadziwić jak, i kiedy ten mały brzdąc, którego przygarnął, stał się dorosłym mężczyzną, gotowym zginąć za swoje ideały. Cichutki głosik próżności podszeptywał mu, że to kim się stał, zawdzięcza również wychowaniu, jakie otrzymał w domu kowala. Pomyślał, że z chęcią widziałby chłopaka jako swego zięcia.
Gdy dotarli na równinę ich oczom ukazał się przerażający widok. Po zrytej pazurami ziemi, niemalże całkowicie pozbawionej roślinności, zamienionej w istne pobojowisko poznaczone głębokimi szramami, przez które wyzierały gdzieniegdzie szare kontury kamienie, przechadzały się leniwie cztery smoki. Wszystkie były sporych rozmiarów, jednak największy, brązowy gad o pałającym niczym palenisko w kuźni spojrzeniu żółtych oczu swymi rozmiarami dorównywał pobliskim pagórkom. 
Musiał mieć jakieś pięćdziesiąt stóp wysokości, i przynajmniej trzy razy tyle długości, od czubka zwieńczonego zakrzywionymi rogami łba, po koniuszek najeżonego kolcami ogona, który ze świstem przecinał chłodne, zimowe powietrze. Jego rozłożone skrzydła zdawały się przysłaniać całe niebo, a pulsujące w nich żyły, rozprowadzające po całym ciele gorącą krew, były grube niczym powrozy. Biegnący grzbietem bestii rząd kościanych szpikulców lśnił złowrogo niczym kły jakiegoś prehistorycznego stworzenia.
 Jaszczur kołysał nerwowo łbem zawieszonym na długiej szyi, najwyraźniej nie mogąc się doczekać rozpoczęcia uczty. Pozostałe smoki, dwa czerwone samce i jadeitowo zielona samica przykucnęły w pewnym oddaleniu od swego towarzysza, respektując jego pozycję jako przewodnika stada. Sigmund nie mógł mieć pojęcia, że w rzeczywistości ów lewiatan był obecnym władcą wszystkich jaszczurów, wybranym przez wzgląd na swoje potężne rozmiary i niebywałą moc magiczną, która czyniła go niemal niezwyciężonym w podniebnych pojedynkach. 
Długie, ostre kły rosnące w dumnych szeregach wewnątrz szerokiego pyska stworzenia zdolne były jednym kłapnięciem szczęk oderwać skrzydło czy nawet głowę rywala. Już wkrótce miał się przekonać jak poradzą sobie z księżycowym metalem. Grube płyty, z których wykonana była zbroja dawały chłopakowi poczucie pewności siebie przez całą drogę, jednak teraz, gdy skonfrontował swoje wyobrażenia z rzeczywistością, znów poczuł się niczym mrówka w obliczu żubra- mały i kruchy. Mimo usilnych prób nie był w stanie przekonać swego oszołomionego umysłu, że ciemnogranatowy pancerz ochroni go przed siłą nacisku tych straszliwych narzędzi zagłady.
Przez chwilę rozważał czy nie warto zrezygnować, odrzucić Huggtand’a i idąc za przykładem pozostałych wieśniaków, ruszyć na spotkanie przeznaczenia. Może będzie miał szczęście. Spoglądał na długie szeregi przybyłych, zasilane ciągłymi strumieniami kolejnych osób pielgrzymujących na miejsce kaźni z innych osad, i wiedział, że ma spore szanse na uniknięcie pożarcia. Z pewnością smoki nie zechcą zabić wszystkich ludzi, ktoś w końcu musi hodować dla nich bydło. Pas przy którym przytroczone było ostrze ciążył młodzieńcowi nieznośnie, niczym kamień młyński przywiązany do szyi, ciągnący go w lodowatą toń jeziora.
Czuł dławiącą gardło siłę, odbierającą mu oddech, ściskającą obolałe płuca, które wołały o kolejny haust tlenu. Żołądek wyczyniał mu dziwne harce, skręcał się i zwijał, wydawał się być żywym stworzeniem, które chce się wydostać na zewnątrz. Cieszył się, że założył już na głowę ów garnczkowaty element pancerza. Ukrywał on znakomicie bladość skóry i lepki pot, który spływał po czole chłopaka zalewając mu oczy i zmuszając do mrugania. 
Przed sobą widział szerokie plecy Fabera, który szedł wyprostowany, jakby zupełnie się nie przejmował czekającym go losem. Miał już podejść do kowala, opowiedzieć mu o swych wątpliwościach, powiedzieć, że chce zrezygnować. Był pewny, że jego mistrz by zrozumiał, i nie miał by do niego żalu. Jednak gdy już miał się odezwać, szybki rzut oka ponad ramieniem przyjaciela pozwolił mu rozpoznać miejsce, w którym byli. Pogrążony w rozmyślaniach o czekającej o potyczce, a później osłupiały na widok smoka, nie rozpoznał wcześniej tej równiny.
Odległa linia drzew odcinających się czarno na tle krwawo zachodzącego słońca. Nieregularne skupisko olbrzymich głazów wyglądających jak porzucone przez olbrzymie dziecko zabawki, szare i ponure, pokryte liszajami mchów i porostów. Wielka łacha piasku, na której panoszył się brązowy gad. Wiedział gdzie są. W jego pamięci odżyły dawne wspomnienia. 
Jasne, błękitne oczy matki spoglądające na niego z miłością i ciche słowa pocieszenia wypowiedziane przez ochrypły głos ojca. Długi marsz w kolumnie skazańców. Pierwsze zetknięcie się ze straszliwymi oprawcami ludzkości. Śmierć rodziców. To właśnie tutaj, w tym samym miejscu zginęli jego matka i ojciec. Jak mógł chociaż przez chwilę zapomnieć o swym obowiązku pomszczenia ich? Chwycił z całej siły rękojeść Huggtand’a. 
Jego zbielałe kłykcie wyglądały jakby lada chwila miały przebić się przez ogorzałą skórę i zamienić się w ostre szpony, którymi gotów byłby rozszarpać swych przeciwników. Mięśnie szczęki zadrgały, gdy zęby Sigmunda zaczęły trzeszczeć z wysiłku, gdy starał sie opanować ogarniającą go furię. 
Wziął kilka szybkich oddechów i ponownie rozejrzał się po tłumie. Dostrzegł rząd starców i kobiet, pomagających sobie nawzajem z pokonywaniem kolejnych kroków. Gromady dzieci przyczepione do sukni matek, niektóre z nich były młodsze niż on sam gdy stracił swoją.
Pomyślał o ukrytej bezpiecznie w wiosce Iris. Tym razem się jej uda, ale co będzie za rok, dwa? Czy może liczyć, że żądza krwi, która byłą głęboko zakorzeniona w smokach nagle zniknie i pozwolą one swym niewolnikom żyć według własnego uznania? Odpowiedź byłą prosta. Nie. 
Musiał coś zrobić, pomimo ryzyka, które to ze sobą niosło. Przypomniał sobie słowa Fabera, który powiedział mu kiedyś, że jeśli nie podejmie wyzwania, nic nie osiągnie. Chodziło mu co prawda o nowe sposoby wzmacniania żelaza, jednak ogólny sens pasował do obecnej sytuacji idealnie. Nie chcąc dłużej rozmyślać z obawy przed kolejna falą wątpliwości, Sigmund szybkim ruchem wyciągnął lśniące ostrze z pokrowca i roztrącając stojących mu na drodze wieśniaków ruszył naprzód, w kierunku jaszczurów. Ostatnie promienie zachodzącego słońca tańczyły na ciemnej klindze, nie odbijając się od niej. Przynajmniej nie zauważą go aż do ostatniej chwili.
Otumanieni ludzie bez oporów dali się odpychać, nie zadając sobie nawet trudu na przyglądanie się szaleńcowi, który szedł na spotkanie śmierci. Po kilku chwilach znalazł się na czele pochodu. Od brązowego smoka dzieliły go zaledwie dwie staje. Chłopak wziął głęboki oddech i nie oglądając się za siebie, puścił się biegiem w kierunku przyglądającego mu się z zaciekawieniem lewiatana.
Gad wydawał się nie przejmować nacierającym na niego człowiekiem, co zresztą zważywszy na stosunek rozmiarów nie było zaskakujące. W jego pełnych niezgłębionych tajemnic oczach czaiła się ciekawość połączona z lekkim rozbawieniem. 
Jeszcze do niego nie dotarło, że ta niewielka istota zamierza go zaatakować, sądził, że jest to jakiś niespełna rozumu wieśniak, który ma dość swego nędznego żywota i postanowił go zakończyć w bardzo spektakularny sposób, dlatego też nie kwapił się z posłaniem w jego kierunku morderczego strumienia ognia. Postanowił, że rozedrze go za pomocą swych długich, zakrzywionych szponów. Cenił sobie bezpośredniość walki w zwarciu, nawet jeśli przewaga po jego stronie była tak bardzo uwydatniona. 
Nie mógł się już doczekać smaku ludzkiego mięsa, które wśród jego pobratymców uważane było za niezbyt smaczne, jednak jemu szczególnie przypadło do gustu. Może i owszem, było twarde i łykowate ze względu na to jak długo są w stanie przeżyć te kruche istoty, lecz miało specyficzny, delikatny smak, którego nie dało się porównać do niczego innego. Nagle, dziwaczny błysk światła rozświetlający biegnącą postać, dał mu do zrozumienia, że coś jest nie tak.
Ten człowiek miał na sobie jakieś dziwaczne ubranie, o wiele bardziej sztywne niż te, w których zazwyczaj chodzili jego pobratymcy. Wydawało się również bardziej wytrzymałe, niż produkowane z włókien roślinnych szaty, ustępujące pod najlżejszym dotykiem pazura. Wysoko nad zdeformowaną, zbyt dużą głową, stworzenie wznosiło oburącz tajemniczy, płaski przedmiot, wykonany z ciemnego metalu, który wywoływał u smoka jakieś niejasne skojarzenia. 
Również ubiór człowieka zrobiony był z tego samego materiału, ciemnogranatowego, pochłaniającego światło. W mrokach pamięci jaszczura pojawił się dzień sprzed niemal tysiąca lat, kiedy dostrzegł na niebie olbrzymią kometę, spadającą na ziemię. To właśnie z wnętrza tego gniazda-gwiazdy wyłonił się pierwsze dwunożne istoty, które później zaczęły nazwać siebie ludźmi.
Skąd jednak ten osobnik wziął swój pancerz i owo groźnie wyglądające narzędzie? Przecież Weba-aner upewnił się, że żaden z nich nie będzie pamiętał skąd pochodzi, ani tego co udało się mu osiągnąć w poprzednim życiu. Czy to możliwe, że zaklęcie przestało działać, i nagle, po tylu wiekach ludzie odzyskali utracone wspomnienia? Natychmiast zganił sięga takie myśli. 
Aura białego smoka jest potężna, nie zablokował on pamięci ludzi, całkowicie ją wymazał, posłał do Otchłani, skąd nie było powrotu. Cóż zatem kierowało tym mężczyzną? Saladyn potrząsnął gniewnie głową. Nie obchodziły go powody. Chciał jedynie zniszczyć robaka, który ośmielił się podważyć autorytet swoich władców. Z przerażającym rykiem wypuścił w stronę zbliżającej się figurki potok płynnego ognia. Równina została zalana huczącym interno.
Sigmund zobaczył jak smok, którego zamierzał zaatakować otwiera szeroko paszczę i domyślił się co zaraz nastąpi. Opuścił metalową przesłonę chroniącą oczy i zmówił pospiesznie modlitwę do Thora, boga wojny, by ten pobłogosławił jego pancerz. Równą nadzieję co w pomoc z Asgarthu, pokładał w umiejętnościach kowalskich Fabera, i cudownych właściwościach księżycowego metalu. Pod jego zakutymi stopami rozpryskiwały się na wszystkie strony grudki ziemi. 
Grząski grunt utrudniał chłopakowi bieg, jednak nie poddawał się i parł do przodu. W każdej chwili spodziewał sie poczuć potworne gorąco topiące jego ciało niczym rude żelaza. Wyobrażał sobie swoja skórę spływającą po odsłoniętych kościach niczym potoki lawy wydobywające się z czynnego wulkanu. Zaklął cicho, niwecząc siłę sprawczą swoich wcześniejszych modlitw. Nie mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek rozproszenie. 
Musiał być gotowy i skupiony…Nagle do jego uszu dobiegł potężny szum, jakby z równiny wzbiło się naraz w powietrze tysiące olbrzymich ptaków szeleszczących skrzydłami. Równocześnie z dźwiękiem pojawił się strumień rozgrzanego powietrza, który niemal zbił go z nóg. Nic nie widząc, lecz instynktownie wyczuwając zbliżające się strugi smoczego ognia, Sigmund rzucił się do przodu i upadł na ziemię twarzą w dół.
Poczuł piekło rozpętujące się nad jego zagrzebanym do połowy w miękkiej glebie ciałem. Naplecznik zbroi rozgrzał się do wysokiej temperatury, jednak nie zaczął się topić, za co młodzieniec był bardzo wdzięczny. Niemal się uśmiechnął kiedy pomyślał o zaskoczeniu, które musi teraz odczuwać jaszczur, zapewne spodziewający się, że wystarczy jeden płomienny oddech by odesłać rywala do królestwa umarłych. Niemal. 
Potworny upał sprawiał, że całe jego ciało pociło się obficie, i gdyby nie metalowe rękawice, miałby problemy z utrzymaniem Huggtand’a. Nagle jego lewą nogę przeszył potworny ból. Rozgrzany do czerwoności nagolennik, przepalił podbitkę z wypchanej pierzem skóry i zetknął się z nieosłoniętą skórą, powodując rozległe oparzenie. Z ust młodzieńca, pomimo wysiłków by go zatrzymać wydobył się głośny wrzask cierpienia.
Czuł jakby jego nogę zanurzono w jeziorze płynnej magmy, a następnie posypano solą. Bardziej spodziewał się niż wiedział, że na jego skórze pojawiają się podbiegnięte ropą pęcherze. Z całych sił zagryzł zęby starając się powstrzymać skowyt bólu. Nagle szum ustał, i oszołomiony Sigmund domyślił się, że smok uciszył płomienie, najwyraźniej nie spodziewając się ujrzeć swojego przeciwnika żywym. 
Była to pycha, za którą spotka go zasłużona kara. Nie zważając na promieniujący z oparzenia ból, chłopak zerwał się na równe nogi i popędził w kierunku jaszczura. Był już naprawdę blisko, mógł niemal widzieć zwęglone resztki mięsa i fragmenty kości tkwiące pomiędzy szpiczastymi kłami bestii. Gad wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. W jego olbrzymich ślepiach można było dostrzec początki niepokoju. Sigmund czuł, że niezwykły metal pancerza już zaczyna się ochładzać. 
Odrzucił przesłonę na oczy i nie odrywając wzroku od swego oponenta pokonał ostatnie dzielące ich metry. Lewiatan, nagle wyrwany z oszołomienia spowodowanego nieskutecznością swoich śmiercionośnych jak dotąd płomieni, zamachnął się olbrzymią, szponiastą łapą, próbując dosięgnąć małego człowieczka.
 Chłopak ponownie rzucił się na ziemię i korzystając z pędu, przeturlał się pod przecinającą ze świstem powietrze stopą jaszczura, i znalazł się pod brzuchem stworzenia. Nie tracąc czasu na podnoszenie się, zamknął oczy i pchnął z całej siły klingą, licząc, że okaże się ona dostatecznie twarda.
 Jego ramionami targnął wstrząs, gdy księżycowy metal napotkał opór i na krótki moment serce młodzieńca stanęło w miejscu. Wszystko na nic. Tygodnie spędzone w kuźni, setki oparzeń i wątpliwości…Wszystko to na próżno. Nie dało się przebić smoczych łusek. Jednak już po chwili poczuł, że po rękawie spływa mu jakaś gorąca, lepka ciecz. Jednocześnie jego uszy uderzył pełen zdziwienia i tak, bólu ryk, niewątpliwie dochodzący z gardła brązowego gada. Uchylił powieki i ujrzał Huggtand’a tkwiącego aż po rękojeść w ciele smoka.
Opór, który poczuł, był najprawdopodobniej kością, w którą wbiło się ostrze. Z ust młodzieńca wydobył się szalony śmiech, który niemal natychmiast zamarł, kiedy to wielka łapa zaczęła gwałtownie zbliżać siew jego stronę, z wyraźnym zamiarem zamienienia go w krwawe błoto. Silnym pociągnięciem wyszarpnął z rany klingę i dał nura głębiej pod brzuch lewiatana, licząc, że bestia nie straci równowagi. 
Z przeciętego ciała popłynął prawdziwy deszcz posoki, która wsiąkała w rozorany pazurami grunt i przeistaczała go w lepkie trzęsawisko. Szkarłatny muł oblepiał buty i nagolenniki zbroi, nadając jej upiornego wyglądu jakiejś piekielnej istoty. Zakrzywione szpony ponownie chybiły celu. W niebo wzbił się pełen irytacji wizg świadczący o bezradności smoka. Sigmund uznał to za dobry znak.
Wygrzebał się z ziemi i pchnął w górę Huggtand’em, przebijając się przez brązowe łuski i zagłębiając go w znajdujące się pod spodem umięśnione ciało. Wzmacniając uścisk na głowni, ruszył pędem do przodu, rozpłatując podbrzusze jaszczura i posyłając w powietrze kolejne strumienie karmazynowych łez. Teraz był już cały zroszony krwawą rosą, czuł jak posoka gada przenika przez łączenia metalowych płyt pancerza i spływa po jego skórze, przynosząc ulgę straszliwym poparzeniom na nodze. Swędziało niemiłosiernie, ale przynajmniej zmniejszało ból. Podniósł wzrok i podziwiał swoje dzieło. 
Zostawił za sobą długą, sięgającą samego ogona szramę wzdłuż całego brzucha jaszczura, rozcinając twarde łuski i odsłaniając czerwone, wilgotne ochłapy uszkodzonych mięśni. Cięcie nie było dość głębokie by wypatroszyć bestie, jednak z pewnością przysporzy jej sporo kłopotów, a przede wszystkim cierpienia. Kolejne ryki nienawiści zdawały się potwierdzać jego przypuszczenia. Wyrwał skrwawione ostrze i sprintem wyskoczył spod ciężkiego smoka, w sam raz by zdążyć uciec przed zmiażdżeniem.
Olbrzymi jaszczur podkurczył łapy i pozwolił swojemu cielsku opaść w dół. Powietrzem wstrząsnął ogłuszający łomot, ziemia wyraźnie zadrżała. Wzbiły się tumany ziemi, które na moment przysłoniły Sigmundowi pole widzenia. Na szczęście brązowy jaszczur nie był w stanie podnieść się dość szybko, by wykorzystać dezorientację przeciwnika. Gdy kurtyna pyłu opadła, gad podnosił się dopiero na nogi. 
Chłopak odbił się mocno od podłoża i mocna ściskając w garści rękojeść Huggtand’a skoczył w stronę lewiatana. Udało mu się wbić ostrze głęboko w ciało przeciwnika i zawisnąć na nim przez chwilę, jednak ciężar młodzieńca wkrótce pociągnął go ku ziemi, tworząc kolejną szramę, tym razem w boku stworzenia. Ponownie polały się strumyczki gorącej krwi, która brudziła lśniące łuski, i ciemny metal pancerza. Młody kowal uderzył twardo o grunt. Poczuł jak jego zęby dzwonią o siebie, a w uszach słyszał głuche dudnienie.
Te kilka sekund oszołomienia niemal kosztowały go życie. Widząc zamroczenie swego rywala, smok wykorzystał okazję i wystrzelił w jego kierunku smukłą szyję. Słońce pobłyskiwało krwawo na ostrych krawędziach kłów, które z niesamowitą szybkością zbliżały się do unieruchomionej ofiary. Wydawało się, że nic nie jest w stanie zmienić przeznaczenia młodzieńca. Nagle uszu Sigmunda dobiegł ludzki krzyk. 
Kojąco znajomy głos należący do Fabera, głośno wołał imię chłopaka. To wystarczyło by zebrał się w sobie i błyskawicznie obrócił na plecy. W prawej ręce ściskał klingę, podczas gdy lewa błądziła wokół. Widział zbliżający się szybko gadzi łeb. Cuchnący oddech bestii niemal odbierał mu przytomność, musiał walczyć o pozostanie świadomym. Wiedział, że ważyło się teraz jego życie. W żółtych ślepiach jaszczura błyszczały iskierki tryumfu, który sprawiał, że żyły młodzieńca napełniały się palącą furią.
 Z gniewnym okrzykiem zamachnął się lewą pięścią, i pewnym ruchem posłał w kierunku oczu gada garść ziemi. Smok wydał z siebie wściekły ryk i zamknął powieki, odruchowo szarpiąc łbem na bok. To wystarczyło by chybić celu. Sigmund wykorzystał sposobność i ciął Huggtand’em, zagłębiając ostrze w kość nosową stworzenia. 
Nie sprawił tym przeciwnikowi zbyt dużego bólu, nie osłabił też jego szybkości czy siły, jednak nie na tym polegał desperacki plan, który ułożył sobie w głowie. Potężne szczęki kłapnęły z suchym trzaskiem w powietrzu przegryzając w pół przelatujący właśnie obok podmuch wiatru. Niemal natychmiast smok zaczął podnosić łeb do góry, nieświadomy niechcianego pasażera, który zwisał na rękojeści klingi wbitej w jego nos. 
Sigmund wiedział, że teraz wszystko zależy od jego szybkości i siły. Nie mógł sobie pozwolić na chwilę wahania, ponieważ gdy tylko jaszczur otworzy powieki, zrobi wszystko by strącić chłopaka.
 Młodzieniec sięgnął lewą ręką do skórzanego pasa, i wymacał rękojeść długiego noża z księżycowego metalu, prezentu od Fabera, który otrzymał w dniu wyruszenia na miejsce spotkania ze smokami. Nie sądził wówczas, że przyda się mu on do czegokolwiek, jednak teraz był wdzięczny swemu przybranemu ojcu za jego rozsądek. 
Zebrał wszystkie siły, i zrobił szeroki zamach. Z satysfakcją poczuł, jak ostrze sztyletu grzęźnie w kości. Mógł teraz podciągnąć się wyżej i znaleźć pewniejsze oparcie na smoczym łbie. Wytężył muskuły i płynnym ruchem wybił się w górę. Zarzucił jedną nogę na nasadę nosa bestii, a następnie wyciągnął Huggtand’a i wbił go wyżej, tworząc sobie kolejny punkt podparcia. Po chwili znajdował się na w miarę płaskiej, pokrytej łuską powierzchni. Nie tracąc czasu wbił mocno oba ostrza w kość, przygotowując się na walkę o utrzymanie pozycji. W tym właśnie momencie jaszczur otworzył w końcu oczy.
Chłopak znajdował się w pozycji kucającej niecałe pięć stóp od gigantycznych, żółtych ślepi, które wpatrywały się teraz w niego lekko zezując by móc utrzymać na nim wzrok. Na ich dnie czaiła się nienawiść mogąca wpędzić słabsze umysły w szaleństwo. Jednak ten sam ogień płonął w Sigmundzie, dlatego też bez strachu spoglądał w bezdenne, pełne dzikości studnie. 
Ogromne stworzenie rzuciło gwałtownie łbem próbując pozbyć się nieproszonego towarzystwa, jednak młodzieniec mocno się trzymał. Kolejne podrygi i szarpnięcia również nie przynosiły oczekiwanego skutku, co wprawiało gada w jeszcze większy szał. W końcu wpadł na pomysł jak usunąć intruza.
 Zamierzał zniżyć głowę ku ziemi i spróbować strącić go łapą. Sigmund poczuł jak żołądek podchodzi mu do gardła, kiedy nagle podłoże usunęło mu się spod nóg. Nie wiedział co planuje smok, jednak nie sądził, by było to coś przyjemnego. Po chwili różnica pędów wyrównała się i chłopak poczuł się trochę pewniej. Widział teraz okazję na zakończenie tej walki.
Ostrożnie podniósł się na nogi i uwolnił klingę Huggtand’a. Chwycił rękojeść w obie ręce i z głośnym okrzykiem nienawiści rzucił się do przodu. Wziął krótki rozbieg i wybił się w górę na podkurczonych kończynach. Ostrze wzniósł nad głowę, tak, że jego czubek dotykał niemal naplecznika pokrytej plamami krwi zbroi. Nie przestając wrzeszczeć, podczas opadania wziął potężny zamach i wycelował w jedno ze ślepi lewiatana. 
Poczuł jak ostra jak brzytwa krawędź uderza w pokrytą łuską kość oczodołu, a następnie ześlizguje się i gładko przecina miękką tkankę oka. Z rozcięcia zaczęły się wylewać litry bladożółtego, cuchnącego płynu, który zdawał się wrzeć w zimnym powietrzu zimowego zmierzchu. Oszalały z bólu brązowy smok wydał z siebie potworny ryk, który wstrząsnął samą ziemią. Sigmund zdążył jeszcze zobaczyć pędzącą mu na spotkanie rozmiękłą glebę. Potem był już tylko nagłe uderzenie i trwające wieki cierpienie.
Ocknął się we własnym łóżku. Pierwsze co ujrzał to pochylająca się nad nim twarzyczka Iris. Szmaragdowe oczy dziewczyny były przekrwione i opuchnięte od płaczu. Sigmund niejasno uświadomił sobie, że to prawdopodobnie jego wina i znalazł w sobie dość energii by zganić się za swój nierozważny czyn. Właśnie. Co on właściwie takiego zrobił? 
Dlaczego czuł się jakby był jednym z kawałków żelaza obrabianym przez Fabera? Jakby przywołany jego myślami, w polu widzenia chłopaka pojawił się stary kowal. On również wyglądał na zmęczonego, jednak jego twarz rozjaśniał ciepły uśmiech. Młodzieniec z trudem zauważył, że jego mistrz zgolił swoją krzaczastą brodę. Dziwnie było teraz na niego patrzeć. 
Wyglądał o wiele młodziej i żwawiej. Stracił gdzieś swój surowy charakter, ale może to było tylko złudzenie spowodowane upadkiem. Upadkiem. Zastanawiał się przez chwilę nad tym słowem. Wydawało mu się odpowiednie, jakby rzeczywiście trafił przez to do łóżka. Ale skąd mógł upaść? Był przecież kowalem , jedyne wysokości, na które się wspinał to krzesło gdy chciał sięgnąć do wyższych półek w warsztacie. Prywatna kuźnia Fabera. Przypomniał sobie, że spędzał tam mnóstwo czasu. Ale po co?
-Proszę, proszę któż to raczył się obudzić! Nie myśl sobie chłopcze, że teraz kiedy jesteś bohaterem, będę ci pobłażał i pozwolę się wymigać od obowiązków! Podczas gdy ty sobie słodko spałeś, dostałem całą masę zamówień na nowe narzędzia! Mam nadzieję, że jesteś gotowy do pracy.
W głosie starego nie pobrzmiewały żadne groźne nutki. Był czuły, i Faber wyraźnie silił się na swoje zwyczajne utyskiwania. Sigmund zastanawiał się dlaczego.
-Ja? Bohaterem? Co…Co się stało?

-Widzisz młodzieńcze…-mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo.- To jest cała historia. Ułóż się wygodnie, a ja ci ją opowiem. 

5 komentarzy:

  1. Jej troche to ciężkie i trudno sie czyta ale jest całkiem nie złe ;) Nie lubuje się w takich rzeczach ale mi to zaimponowało ;) Zycze powodzenia w pisaniu bloga ;3

    OdpowiedzUsuń
  2. No, nadrobilam. Bardzo dbasz o szczegóły. Wytwarzanie oręża przypomina trochę to w " Eragonie", ale co tam. Zastanawiam się tylko, czy ten Saladyn to jeden i ten sam smok. Jeżeli tak, to łomot chyba zmienil jego nastawienie do ludzi.
    Twoje drugie opo mnie urzeklo, lubię takie klimaty.
    Zauważyłam, że robisz często jeden błąd. Chcesz napisac " się w " , a piszesz " siew". Taka moja dygresja.
    Pozdrawiam i czekam na nn.
    P. S. Nie zdziw sie jak długo nie będę komentować. Z czadem u mnie naprawde bardzo kiepsko.
    Ada.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piszę na komorce i byki się zdarzają. Miało byc z czasem.
      Hejka.

      Usuń
    2. Wiem, że przypomina, ale nic nie poradzę, to jest rzeczywisty proces tworzenia japońskich katan z tzw. stali damasceńskiej ^^ Dokładnie ten sam, łomot zrobił swoje ;) a to to zasługa świetnego autowypełniacza w wordzie i popsutej spacji :P A co do tego drugiego opowiadania...Też je lubię ^^ praktycznie samo wchodzi mi spod palców, taka jest siła mojej fascynacji Warhammerem :D jutro będzie kolejna część ^^

      Usuń
  3. Ciekawe czy ten smok, z którym walczył to Saladyn. I po tym jak dostał łupnia miałby nabrać szacunku dla ludzi? Trochę mi to nie pasuję. Jak dotąd smoki traktowały ludzi jak niewolników i uważali się za lepszych. Moim zdaniem, gdyby jakiś człowiek podniósłby rękę na któregoś z gadów to smoki prędzej by go ukarały, niż pozwoliły ujść z życiem. Chociaż mogło się coś jeszcze wydarzyć, po tym jak chłopak stracił przytomność...

    Po drugie: dobrze, że ta jego zbroja i miecz były z jakiegoś specjalnego, lekkiego i wytrzymałego materiału - zawsze to jakieś wytłumaczenie. Nie kupuję bajek, w których zwykły rycerz, w standardowym uzbrojeniu, w pojedynkę zabija wielkiego smoka. Również, gdyby smok nie zlekceważył chłopaka, to pewnie walka skończyłaby się bardzo szybko... dla chłopaka :(

    Teraz ciekaw jestem jak ludzie nauczyli się magii.

    OdpowiedzUsuń