poniedziałek, 17 marca 2014

Rozdział V-Historie część VII

Prywatna pracownia Fabera była tak naprawdę niewielką szopą przylegającą do tylnej ściany chaty. Stary kowal zazdrośnie strzegł skrywanych w niej sekretów, i nie pozwalał nikomu zbliżyć się do swojej samotni, w której spędzał większość wolnego czasu pracując nad nowymi sposobami wytopu żelaza. 
Rzadko kiedy mówił co tam robi, jednak kilka razy chłopakowi udawało się dosłyszeć dochodzące z wnętrza odgłosy buzujących płomieni i młota uderzającego o metal. Przekraczając próg warsztatu czuł dreszczyk podekscytowania spowodowany nieznanym. Nie miał pojęcia co może zastać w środku, jednak po błysku w oczach przyjaciela, wyczuwał, że będzie to coś naprawę niezwykłego, i miał nadzieję, że okaże się pomocne w walce ze smokami. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do panujących w szopie ciemności, zaczął dostrzegać porozrzucane wszędzie w nieładzie narzędzia i sztabki żelaza. 
Wszystko, począwszy od drobnych przedmiotów, po niewielkie okna wpuszczające do pomieszczenia promyki księżycowego światła, pokryte było cienką warstwą węglowego pyłu, który wzbijał się kłębami za każdym razem gdy kowal dokładał paliwa do ogromnego paleniska stojącego pośrodku warsztatu.
Zajmowało ono ponad połowę niewielkiego wnętrza i wyglądało na wielokrotnie używane. Czarne ślady sadzy znaczyły grubo ciosane szare kamienie, z których było wykonane, niczym jakaś dziwaczna odmiana mchu pokrywająca zapomniane ruiny starożytnego grobowca. 
Sigmund doznał niemiłego wrażenia spoglądania prosto w rozwartą smoczą paszczę, gotową każdej chwili bluzgnąć potokiem ognia. Palenisko było jednak wygasłe i zimne, wypełnione niedopalonymi kawałkami drewna i węgla, wystającymi z grubej warstwy popiołu. Po chwili usłyszał Fabera, który zaczął krzątać się przy przeciwległym krańcu kuźni najwyraźniej próbując rozpalić ogień by ułatwić sobie poszukiwania. Jego wysiłki zostały nagrodzone, i nagle całe pomieszczenie wypełniło się ciepłym blaskiem pochodni, którą stary wetknął w zamocowany w ścianie uchwyt. 
Kopcący, rozedrgany płomień pozwolił młodzieńcowi bliżej przyjrzeć się owianemu tajemnicą warsztatowi jego mistrza. Na dębowych ścianach wisiało mnóstwo różnego rodzaju narzędzi wykonanych z nieznanego chłopakowi metalu, który połyskiwał ciemnym granatem. Sięgnął ręką w kierunku głowicy kilofa i zafascynowany badał ją w dłoniach.
Tajemniczy metal był bardzo lekki, lżejszy od żelaza czy stali. Jego gładka, wypolerowana powierzchnia nie nosiła żadnych śladów używania, jakby nigdy nie opuściła warsztatu. Sigmund zastanawiał się dlaczego jego nauczyciel poświęcał swój cenny czas na wytwarzanie narzędzi z tego dziwnego materiału, który wydawał się kruchy i bezużyteczny. 
Nie wierzył by cokolwiek równie lekkiego było w stanie wytrzymać uderzenie w skałę. Podzielił się swoimi wątpliwościami z Faberem, który spojrzał tylko na niego chytrze i wyjął mu z dłoni głowicę.
-Nie wiesz jaką siłę ma w sobie ten metal, chłopcze!
Położył kilof na stalowym kowadle. Sięgnął po stojący w kącie olbrzymi kowalski młot służący do kucia wyjątkowo wielkich kawałków żelaza i ujął trzonek w obie ręce i uniósł go wysoko nad głowę. Chłopak widział żyły, które wyszły z wysiłku na czoło kowala. Wiedział doskonale ile waży młot, i nie miał wątpliwości, że nieznany mu stop rozpryśnie się pod jego miażdżącym ciosem niczym bryłka lodu pod kopytami konia. 
W oczekiwaniu patrzył jak ciężkie narzędzie opada i uderza w głowicę. Rozległ się donośny, metaliczny brzęk, brzmiący niczym uderzenie tysiąca dzwonów w świątyni Odyna. W powietrze wzbił się snop purpurowych iskier i Sigmund odruchowo zasłonił dłońmi twarz, odruch, którego nauczyły go lata pracy jako pomocnik kowala. Gdy je cofnął, ujrzał błyszczący metal leżący bez szwanku na kowadle. Jego powierzchni nie zdobiło nawet najmniejsza rysa, nie szpecił żaden odprysk, czy wygięcie. 
Kilof był nienaruszony. Zdumienie musiało doskonale uwidocznić się na twarzy chłopaka, gdyż Faber wyszczerzył do niego zęby w pełnym dumy uśmiechu, i wręczył mu ponownie ciemnogranatową głowicę.
-Księżycowy metal. Mój dziadek lubił opowiadać mi, że pochodzi on ze spadających gwiazd, które czasem pojawiają się na nocnym niebie. Jednak jego kawałki można znaleźć tylko w jednym miejscu, zakopane kilka stóp pod ziemią. Myślę, że doskonale nadadzą się do twoich celów.
Sigmund nie mógł oderwać wzroku od kilofa. Nie mógł uwierzyć, że wszystkie te wydarzenia, które były dzisiaj jego udziałem były dziełem przypadku. Najpierw wiadomość o kolejnej planowanej przez smoki masakrze, potem pokazanie mu przez Fabera owych ksiąg przedstawiających tajemniczego pół-boga walczącego z demonami, zakutego w metalowe szaty chroniące go przed ciosami, a teraz to.
Metal, który był dość wytrzymały by przyjąć na siebie uderzenie kowalskiego młota, ale równocześnie dość lekki by można go było założyć na siebie bez znacznych strat na szybkości. Chłopak nie był najgorliwszym czcicielem bogów Asgarthu, jednak rzeczywistość, którą miał przed sobą była tak niezwykła, że nie potrafił wytłumaczyć jej w inny sposób, niż interwencją istot wyższych. Może trwająca całe wieki niewola ich wyznawców, skłoniła je w końcu do podjęcia działań na rzecz oswobodzenia ludzi spod władzy łuskowatych jaszczurów. Zastanawiał się jedynie, dlaczego złożyli los całej człowieczej rasy na barki dziewiętnastoletniego młodzieńca. 
Kiedy myślał o narzędziach w boskich rękach, widział zawsze oblicze starca odzianego w białą szatę, z którego emanowała aura mądrości i szlachetności, zmuszająca wszelkie zło do ukorzenia się przed nim. Miał tylko nadzieję, że bogowie wiedzieli co robią i nie postanowili po prostu zakpić sobie z jego pragnienia wolności. Pozostawało jedynie się o tym przekonać.
-Ile masz tego metalu?
Faber obdarzył go kolejnym zagadkowym uśmiechem i odsłonił sporych rozmiarów, okutą skrzynię, przykrytą dotychczas wypłowiałym kocem. Gdy ją otworzył, oczom młodzieńca ukazały się dziesiątki ciemnogranatowych sztabek ułożonych ciasno obok siebie.
-Przez wiele lat chodziłem w okolice, o których istnieniu opowiedział mi ojciec i wykopywałem kolejne kawałki, aż w końcu uzbierałem pokaźną ilość. Na początku chciałem z nich zrobić doskonałe narzędzia, które nigdy nie będą się psuły, jednak zrezygnowałem z tego pomysłu. Możesz zużyć cały zapas.
-Dlaczego zrezygnowałeś z produkcji narzędzi? Zarobiłbyś fortunę sprzedając wyroby z księżycowego metalu!
Faber rzucił chłopakowi zakłopotane spojrzenie. Wyglądało na to, że kowal nie miał zbytniej ochoty na dzielenie się z nim powodami swojego postępowania, jednak wzrok Sigmunda był stanowczy. Pod jego siłą stary topniał jak lód pod promieniami letniego słońca. 
Ta część twarzy mężczyzny, która nie była pokryta krzaczastą brodą oblała się kwiecistym rumieńcem. Wyglądał teraz zupełnie jak dziecko, które próbuje ukryć przed rodzicami jakiś wstydliwy sekret, bądź psotę. Młodzieniec nigdy nie podejrzewał, że jego nauczyciel może zachowywać siew tak dziwaczny sposób. Zastanawiał się co też mogło wywołać w Faberze uczucie zażenowania.
-Hmm… Widzisz Sigmundzie… Gdybym zaczął sprzedawać doskonałe narzędzia…straciłbym pracę. Po co komu kowal, jeśli ma się kilof, który wytrzyma najsilniejsze uderzenia, i jest odporny na rdzę? Zresztą..-ton głosu starego stał się bardziej usprawiedliwiający-wytworzenie tej jednej głowicy zajęło mi niemalże dwa dni, co znacznie podnosi cenę towaru! Pod rządami smoków ludzie się nie bogacą. Nikogo nie byłoby stać na taki zakup.
Chłopak jeszcze przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w swojego nauczyciela. Pod tym spojrzeniem Faber kulił się w sobie, i wyglądał jakby wolał w tej chwili znaleźć się zupełnie gdzie indziej, nawet przed rozwartą paszczęką jaszczura, byleby móc uciec przed tymi stalowymi oczami. Był tak bardzo zażenowany i zawstydzony, że Sigmund nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Odrzucił głowę do tyłu pozwalając ciemnym włosom opaść na ramiona i wydawał z siebie pełen szczerego rozbawienia rechot.
 Zaskoczony jego reakcją kowal przypatrywał się mu z szeroko otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami. Jednak zarażony wesołością chłopaka dołączył do niego i już po chwili obaj trzęśli się ze śmiechu. Przez kilka sekund oświetlone nikłym światłem pochodni wnętrze warsztatu zamieniło się w malutką wysepkę radości w oceanie bólu i rozpaczy, jakim stał się Midgard pod okrutnymi szponami smoków. Sigmund uspokoił się jako pierwszy i wytarł dłonią łzy rozbawienia spływające mu po policzkach. Zbliżył się do Fabera i klepnął swojego przybranego ojca w plecy, dając mu do zrozumienia, że nie potępia jego działań.
-Każdy musi jakoś zarabiać na życie, i dopóki nie krzywdzisz przy tym nikogo, nie ma w tym nic złego.  A teraz opowiedz mi coś więcej o tym księżycowym metalu. Mówiłeś, że potrzeba sporo czasu na jego obróbkę?
Przez następne dni, Sigmund prawie w ogóle nie opuszczał samotni Fabera, dniami i nocami pracując nad przekuciem księżcowego metalu w narzędzie zagłady, które zobaczył w księdze. Postanowił również stworzyć coś na podobieństwo owego stalowego ubrania, które miał na sobie zabijający demony mężczyzna. 
Potrzebował do tego dużo sztabek. Na szczęście tych mu nie brakowało. Całymi godzinami przyglądał się jak ciemnogranatowy metal spoczywa na rozgrzanych do białości węglach, otoczony podsycanymi podmuchami ogromnych miechów płomieniami, stopniowo stając się coraz bardziej plastycznym. Stary kowal miał racje- do obróbki tego materiału potrzeba było mnóstwo czasu. Aby nadać sztabce odpowiedniej miękkości, należało trzymać ją w płomieniach około dwie doby. 
Stanowiło to duże utrudnienie w pracy, jednak było dobrą wróżbą na przyszłość, w której miał przecież zmierzyć się z ziejącymi ogniem gadami, które potrafiły jednym podmuchem zamienić w popiół całe połacie lasów. 
Miał nadzieję, że gdy już uda mu się stworzyć pancerz, będzie on w stanie ochronić go dostatecznie długo, by zdążył zadać którejś z bestii śmiertelny cios. Na podstawie obserwacji wiedział, że społeczeństwo smoków opierało się na ścisłej hierarchii ustalanej przez pojedynki, które często kończyły się śmiercią jednego z konkurentów.
Wszystko opierało się na sile, która zdawała się być jedyną wartością respektowaną przez te olbrzymie jaszczury. Jeśli udałoby mu się wyzwać obecnego przywódcę gadów na pojedynek, i pokonać go, zyskałby szacunek wśród jego gatunku, i mógłby domagać się wyzwolenia ludzi spod ich ucisku. Było to jednak przerażająco trudne zadanie. 
Przewodnikami smoczych stad były zazwyczaj największe i najdziksze osobniki, obdarzone potęgą nie tylko fizyczną, ale i magiczną. Sigmund mógł jedynie liczyć, że honor bestii nie pozwoli jej zniżyć się do poziomu użycia czarów przeciwko rywalowi, którego i tak znacznie przewyższa rozmiarami. Jednak by mieć jakieś szanse na zwycięstwo, czy chociażby zranienie lewiatana, potrzebował broni, zdolnej przebić się przez twardy, łuskowy pancerz pokrywający ciało stworzenia.
Pierwsze dwie sztaby księżycowego metalu były gotowe po dwóch dniach. Nie potrzebowały oczyszczania, nie było bowiem rudą, a przerobionym materiałem, gotowym do przekucia. Gdy osiągnęły odpowiednią temperaturę, Sigmund ostrożnie wyjął je z paleniska za pomocą obcęgów i umieścił na poczerniałym od gorąca kowadle. 
Następnie wprawnymi uderzeniami młota, rozpłaszczył obie sztabki na stosunkowo grube płytki. Jedną z nich obsypał dokładnie czarnym piaskiem pochodzącym ze stoków pobliskiej góry wulkanicznej wymieszanym z rozdrobnionym węglem, wzmacniając jej twardość i sztywność, a następnie ponownie zaczął w nią uderzać. Gdy uznał, że już wystarczy, ponownie umieścił oba kawałki metalu w palenisku, zostawiając je na kilka godzin, by stały się miękkie. 
W tym czasie udał się do kuźni, w której zwykle pracował, by przygotować rdzeń narzędzia, który będzie stanowił podstawę wytrzymałości przedmiotu. W tym celu użył zwykłego żelaznego pręta, który po rozkuciu zanurzył w kuble z wodą. W powietrze buchnęły kłęby pary. Po ponownym rozgrzaniu, chwycił końcówkę obcęgami, i zaczął ją zwijać, używając tych samych ruchów, którymi kobiety przeplatały ze sobą konopne sznurki tworząc linę. Co jakiś czas umieszczał pręt w ogniu i kontynuował pracę.
 W końcu, zadowolony z efektów, kilkoma ciosami młota zamienił go w niezbyt szeroki płaskownik, który natychmiast zanurzył w deszczówce. Z troską badał giętkość otrzymanego wyrobu naginając go w palcach. 
Żelazo było bardzo plastyczne, nie wykazywało skłonności do odkształceń czy kruszenia. Wystarczyło już tylko oczyścić jego powierzchnię z węgla i zanieczyszczeń i rdzeń był gotowy. Do tego celu chłopak użył szorstkich kamieni zwanych pumeksem, które doskonale ścierały cienkie warstewki pokrywające żelazo, odsłaniając kryjący się pod nimi srebrzysty metal, lśniący jasno w świetle żarzących się węgli. Teraz nadszedł czas na wykonanie ostrza, które stanowiło o prawdziwej sile rażenia oręża.
W warsztacie Fabera odkrył, że płyty osiągnęły już odpowiedni stan skupienia. Wyjął je pospiesznie z paleniska i wrzucił do kubła. Poczekał aż ustanie donośny syk parującej cieczy, a następnie umieścił księżycowy metal wzmocniony węglem i czarnym piaskiem, na kowadle i uderzył w niego z całej siły młotem. 
Nagła zmiana temperatury i gwałtowne stwardnienie, osłabiły wytrzymałość płytki i ustąpiła pod ciosem, rozpadając się na dziesiątki drobnych okruchów, nie większych od polnych kamieni. Sigmund zebrał je wszystkie i okiem znawcy zaczął się im przyglądać, szukając najdrobniejszych skaz i niedoskonałości. W miejscach pęknięć, widać było ziarnistą strukturę metalu.
 Jeśli była ona drobna i zwarta, odkładał ją na stronę, resztę zbyt porowatą by być przydatnym materiałem, odrzucał. Wybrane fragmenty metalu ułożył starannie na drugiej płytce, która bez dodatku węgla była miększa od tej rozbitej. 
Gdy stosik był gotowy, wyszedł na zewnątrz, i po chwili powrócił niosąc drewniany cebrzyk wypełniony rozrobioną gliną. Nabrał garść brunatnej mazi i zaczął nią okładać księżycowy metal, uważając by nie zostawić żadnej szczeliny, przez którą mogłoby do środka przeniknąć powietrze, mogące spowodować utlenienie się surowca. Gdy jego „rzeźba” była gotowa, wsunął ją na drewnianą łopatę używaną do wypiekania chleba, i delikatnie ułożył w palenisku pośród rozgrzanych węgli. 
Najdokładniej jak mógł obłożył całość gorącym popiołem i po dosypaniu sporej ilości węgla drzewnego udał się do chaty na zasłużony odpoczynek, świadom pracy, która go jeszcze czekała.
Wstał skoro świt i po zjedzeniu szybkiego śniadania ponownie udał się do warsztatu. Już po kilku minutach, wewnątrz panował istny upał i chłopak był zmuszony rozebrać się do pasa. Po jego nagim, umięśnionym torsie spływały strumyki potu, jego długie włosy lepiły się w grube strąki, które podrygiwały za każdym razem gdy opuszczał dzierżącą młot dłoń, a jego ciałem wstrząsała siłą uderzenia. 
Glina, którą pokrył metal była teraz twarda i poczerniała. Uważając by się nie oparzyć wyjął brunatną konstrukcję paleniska i ostrożnie uderzył w nią młotkiem, rozbijając skorupę i odsłaniając ukryty wewnątrz surowiec, który teraz nabrał odpowiedniej miękkości, i połyskiwał przytłumioną czerwienią. Mocarnymi ciosami rozpłaszczył wystające z płyty kawałki rozbitego metalu, łącząc je w jedną, spójną całość. 
W ten sposób mógł uzyskać surowiec, który będzie jednocześnie twardy i elastyczny. Kiedy udało mu się wykuć jednolitą płytę, za pomocą dłuta, podzielił ją na dwie części i ponownie rozgrzał i znów skuł razem. Cały proces musiał być powtórzony wielokrotnie, chłopak spędził więc w kuźni cały dzień i noc, aż w końcu wyczerpany osunął się na posłanie i niemal natychmiast zasnął. Jednak jego praca została nagrodzona. Metal, który otrzymał był świetnej jakości i był wyśmienitym materiałem na stworzenie broni. Pozostało już niewiele.
Otrzymany stop, podzielił na długie pręty o szerokości kilku centymetrów, które następnie rozgrzał do białości, uzyskując ciągliwy materiał, bardzo łatwo poddający się obróbce. Za pomocą obcęgi owijał miękkie pasy metalu wokół żelaznego rdzenia, który wcześniej przygotował. 
Przypominało to węża oplatającego swoim smukłym cielskiem ofiarę, którą zamierzał zadusić. Sigmund miał nadzieję, że jego dzieło okaże się równie śmiercionośne. Gdy skończył, zaczął nadawać swojemu zamysłowi kształtu, który widział w księdze. Uderzał miarowo, celnie mierząc w odpowiednie fragmenty płaskownika. Boki narzędzia musiały być spłaszczone jak ostrze noża, by mogły wyprowadzać cięcia. 
Doświadczenie nabyte podczas wykuwania kos dla okolicznych wieśniaków ułatwiło chłopakowi zadanie. Środek pozostawił gruby na pół centymetra. Otrzymał w ten sposób szerokie na dłoń ostrze, które nie poddawało się jego największym wysiłkom i nie chciało się ugiąć.
Nie wyglądało ono zbyt majestatycznie, pokryte czarną sadzą i dość topornie wykonane, jednak dla chłopaka była to najwspanialsza rzecz jaką kiedykolwiek trzymał w dłoni. Potrzebował tylko rękojeści. 
W tym celu wykonał glinianą formę, w której odcisnął dwa kawałki deszczułki, tak by tworzyły coś na wzór słupa podtrzymującego belkę stropową, a następnie wlał do niej surówkę żelaza. Gdy zastygło, wyciągnął rdzeń i z fragmentów księżycowego metalu, które mu pozostały, wykuł cienkie druciki, które po rozgrzaniu owinął wokół rękojeści, tworząc pewny uchwyt dla dłoni. Pozostało już tylko połączyć głownię z ostrzem, i oręż był gotowy. Sigmund wpatrywał się w owoc swojej ciężkiej pracy jak urzeczony.

-Nazwę cię Huggtand- Kieł.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz