wtorek, 1 kwietnia 2014

Rozdział VI-Grobowiec Sigmunda część IV

Saladyn  poczuł, że powoli opuszczają go nadwątlone w stoczonych tego dnia walkach siły. Niemal całkowicie skryte już za horyzontem słońce, rzucało krwawe blaski na jego obdartą w wielu miejscach z łusek skórę i wypalony krater, w którym jeszcze wczoraj znajdowała się jego łapa. Promieniujący z tego miejsca ból był tak potężny, że niemal paraliżował starego smoka, i uniemożliwiał mu przemieszczanie się. Przy każdym ruchu, kolejne fale cierpienia rozlewały się po jego ciele, grożąc utratą świadomości. Dotychczas udawało mu się powstrzymywać udrękę za pomocą Aury, jednak długi lot mocno nadszarpnął jego wewnętrzne zasoby, i potrzebował trochę czasu aby zregenerować zapasy magicznej energii.
W tym stanie był niemalże bezbronny i gdyby nagle pojawił się w pobliżu inny smok, nie byłby w stanie nawet wyrzucić z siebie fontanny płomieni. Myśl o wzbiciu się w powietrze też nie wydawała się dobrym pomysłem, obawiał się, że zmęczone mięśnie odmówiłyby posłuszeństwa. Zresztą, ucieczka oznaczała hańbę, i Saladyn prędzej by zginął, niż splamił swój honor, który był dla niego wszystkim co mu zostało. Dawno minęły czasy, w których był przywódcą wszystkich smoków i cieszył się powszechnym uznaniem wśród pobratymców. Teraz, przedstawiał sobą smutny symbol upadku dawnej świetności. Okaleczony w walce, pokonany przez Mrocznego, nie miał nikogo oprócz Obdarzonego, który zniknął w czeluściach grobowca Sigmunda i od tej pory nie dawał żadnych znaków życia. Jednooki jaszczur martwił się nieco o swego przymusowego sprzymierzeńca.
 Gdy sie rozstawali, tarcza słońca stała jeszcze niemal w zenicie, a teraz zaczynała zapadać już ciemność. Zastanawiał się, co mogło zatrzymać Ivara. Odpowiedź natychmiast nawiedziły jego umysł obrazami potwornego, łuskowatego Strażnika, którego osobiście umieścił, by pilnował spokoju grobowca Sigmunda. Obawiał się, że chłopak mógł zostać rozszarpany przez tą stworzoną z magii bestię i leżał teraz w kałuży własnej krwi, z pustymi oczami wpatrzonymi w paszczę stwora, który go zabił. Spróbował przeniknąć umysłem w głąb pieczary, jednak umieszczone tam bariery, nie pozwalały mu sięgnął dalej niż na kilkanaście kroków.
Raz wydawało mu się, że słyszy donośne dzwonienie, jednak dźwięk zaraz umilkł, uznał więc, że to tylko jego zmęczone ciało płata mu figle, mącąc umysł i otępiając zmysły. Naprawdę miał nadzieję, że młodzieniec bezpiecznie wróci z katakumb. Przypomniał sobie dzień, w którym zostawiał w ich mrokach innego towarzysza, przyjaciela, i nie miał najmniejszej ochoty na powtórkę smutku, który wówczas odczuwał. Oby Sigmund czuwał nad swoim potomkiem. Nie chciał na razie nic mówić chłopakowi, jednak od pierwszej chwili gdy dotknął umysłem jego jaźni, wiedział, że łączy go pokrewieństwo ze starożytnym herosem.
Wcale go to nie zdumiało, zdawał sobie bowiem sprawę, że bogowie mieli dziwaczne skłonności do sentymentów, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę innego dalekiego krewnego tej dwójki, który zapisał się w historii Midgardu o wiele mniej chwalebnymi zgłoskami. Kolejna fala znużenia napłynęła na niego, i gigantyczny smok oparł leniwie głowę ziemi, zamykając swoja jedyną powiekę. Jego zamglony wyczerpaniem umysł zaczął powoli ignorować targający kikutem ból, pozwalając jaszczurowi zapaść w głęboki, przypominający śmierć sen, pełen czających się w ciemności wrogów i śmiejących demonów.
                Księżyc zastąpił w czuwaniu na nieboskłonie swego większego i jaśniejszego brata, i oświetlał blado pokrytą bujną trawą równinę przed wejściem do grobowca. Ogromna, ciemna bryła śpiącego smoka była niczym więcej, tylko rozmytą, pozbawioną konturów plamą gęstszego mroku. Jego głęboki oddech wyginał pobliskie zarośla niczym huraganowy wiatr, a sapanie niosło się w ciemności nocy daleko w stronę majaczącej niedaleko ścianie lasu. Pomiędzy szerokimi, czarnymi pniami potężnych drzew, przycupnęła spora grupka odzianych w niewyprawione skóry postaci. Ich twarze były niewidoczne, bowiem nie trudziły się z rozpaleniem ognia, ich oczy były o wiele lepiej przystosowane do widzenia w ciemności niż ludzkie. Wysokie, mocarnie zbudowane sylwetki niemal wtapiały się w mroki lasu.
Jedynym co pozwalało zorientować się w ich obecności, były pojedyncze promyki księżyca, odbijające się od stalowych powierzchni broni. Postacie uzbrojone były niejednorodnie, we wszelkiego typu asortyment morderczych narzędzi, od prymitywnych, wyglądających na niesamowicie tępe, toporów, po długie włócznie zakończone kutymi na kształt liści grotami z czarnego żelaza. Całą grupka licząca około stu osobników, w milczeniu przypatrywała się pogrążonemu w majakach sennych jaszczurowi, uważnie studiując każde poruszenie ogromnego cielska, upewniając się ,że gad na pewno nie udaje by wciągnąć ich w pułapkę.
 Nie zadawali sobie pytań, skąd niby miałby wiedzieć o ich obecności, ich gatunek bowiem nie należał do myślicieli, raczej do ślepo podążających za rozkazami innych, bezmózgich osiłków. Kazraah po raz ostatni rzucił spojrzenie uśpionej bestii, a następnie uspokojony skinął na swoich wojowników, nakazując im ruszać. Był zdecydowanie największym Orkiem w całej grupie, jego ramiona miały grubość ud pozostałych zielonoskórych, a szeroka klatka piersiowa wyglądała jakby mogła przebić się przez ceglany mur. Jego skóra miała wyjątkowy jak na jego rasę, ciemny, niemal czarny kolor, którą to cechą szczycił się niemal równie często jak swoją tężyzną, twierdząc, że jest to dowód przychylności władców Mroku. Pozostali Orkowie, którzy byli bardzo podatni na wszelkie sugestie, bezkrytycznie przyjmując wszystko to, co mówili im więksi od nich, byli aż nadto skorzy by mu uwierzyć.
Wyrósł pośród nich na swego rodzaju duchowego guru, szamana, pozwalającego nawiązać kontakt z ich demonicznymi panami. Grupa przemierzała właśnie kolejną część krainy ludzi, w poszukiwaniu jeszcze jednej wioski do splądrowania i następnych ofiar, kiedy natknęła się na śpiącego smoka. Czyż nie był to wystarczający dowód łaski bogów? Orkowie i latające jaszczury od zawsze darzyli się wzajemną nienawiścią, i żadna z ras nie przepuszczała okazji by wyładować swą złość na drugiej. Z oczywistych względów, zielonoskórzy byli w znacznie gorszej sytuacji. 
Będąc o wiele mniejszymi, musieli polegać na przewadze liczebnej, okupując każdego martwego jaszczura dziesiątkami, jeśli nie setkami rozszarpanych towarzyszy, lub na podstępie. Druga opcja stawiała Orków w z góry przegranej pozycji, co nie zmienia faktu, że zielonoskórzy nie raz, i nie dwa próbowali za pomocą „fortelu” ubić jednego z gadów. Kończyło się to zawsze masakrą, z której smok, bądź też smoki, wychodziły z zaledwie kilkoma zadrapaniami. Jednak Kazraah, który postrzegał siebie jako wyjątkowo inteligentnego przedstawiciela swego gatunku, nie przewidywał najmniejszych problemów w realizacji swego chytrego planu. Zamierzał po cichu podkraść się do odpoczywającego jaszczura, i zabić go zanim ten zdąży się obudzić. Zaiste, jego umysł był nieprzeciętny jak na standardy Orków.
                Ciemne postacie przemierzały szybko odkrytą przestrzeń, uważając by nie powodować nadmiernych hałasów. Prowadzący je Kazraah, zacierał z zadowoleniem ręce na myśl o czekającym go wielkim zwycięstwie, i wspaniałym trofeum w postaci smoczego łba, które przyniesie do obozu, by świadczyło wobec wszystkich o jego potędze. Nie zastanawiał się wcale nad problemami logistycznymi związanymi z transportem tak wielkiej głowy, bowiem jego własna, wypełniona była tryumfalnymi pochodami i pochwalnymi okrzykami na jego cześć.
          Spodziewał się również, że  Mroczni władcy należycie docenią wysiłek, który włożył w opracowanie, i wcielenie w życie równie przebiegłego planu, i należycie go wynagrodzą. Nagły powiew wiatru przegonił płynące wolno po niebie obłoki, odsłaniając olbrzymią tarczę księżyca, zawieszoną pośród dywanu z gwiazd. Mocniejsze blaski rzuciły nieco więcej światła na ogromną sylwetkę smoka, odsłaniając przed oczami Orków straszliwe rany na jego ciele. Odsłonięta w wielu miejscach skóra, lśniła różowo w srebrzystych promieniach, napełniając umysł Kazraah’a wizjami ukrytego pod spodem miękkiego ciała i strumieni gorącej krwi, czekających tylko by rozlać się po trawiastej równinie.
 Uśmiechnął się drapieżnie. Oto miał przed sobą kolejny dowód na to, że jego źli bogowie patrzyli na niego łaskawym okiem. Łuski jaszczurów były piekielnie twarde, i jego wojownicy musieliby się potwornie natrudzić by je przebić. Całe szczęście, że ktoś, lub coś, odwaliło za nich całą brudną robotę. Pozostawało tylko zanurzyć ostrza w odsłoniętej piersi bestii, i odciąć jej łeb, by móc zabrać go ze sobą.
                Kazraah stanął naprzeciw smoka i uważnie przyglądał się swej przyszłej zdobyczy. Nie był to może najwspanialszy okaz jaki w życiu widział, ale z pewnością największy. Przez chwilę zastanawiał się co też mogło tak dotkliwie poranić jaszczura, jednak szybko zrezygnował ze swoich rozważań, dochodząc do wniosku, że nie jest to tak naprawdę ważne. 
         Szeroka szrama biegnąca w poprzek piersi lewiatana odsłaniała spory fragment skóry, i to właśnie tam Ork zamierzał pchnąć swoją długą włócznią. Wzmocnił uścisk na drzewcu i odchylił ramiona, dokładnie celując. Gdy miał już uderzyć, jeden z jego wojowników, ogarnięty widocznie bitewna gorączką, zaszedł bestię od boku i uderzył w poczerniały, przypalony kikut po brakującej łapie.
 Olbrzymi gad otworzył swoje jedyne oko, i wydał z siebie ogłuszający ryk bólu. Nie zwracając w ogóle uwagi na zamierzającego się na niego Kazraah’a, odwrócił łeb w kierunku tego, który go zranił i spróbował spopielić go strumieniem płomieni. Przywódca zielonoskórych spodziewał się lada chwila ujrzeć szalejące piekło, trawiące jego podwładnego, jednak z rozwartych szczęk jaszczura, nie wydostał się nawet najmniejszy języczek ognia. 
Kolejny ryk, tym razem wściekłości lub irytacji poniósł się nad równiną. Potężne kły zacisnęły się wokół Orka, który wciąż obejmował  trzonek topora tkwiącego w zranionej kończynie bestii, i rozerwały go na pół. Na falującą na wietrze trawę upadły tylko nogi zielonoskórego, reszta ciała zniknęła w przepastnej gardzieli smoka.
Kazraah wykorzystał moment nieuwagi przeciwnika, i z całych sił pachnął włócznią, napierając na drzewce całą swoją masą. Broń z donośnym mlaśnięciem zagłębiła się w mięśniach jaszczura, i systematycznie zaczęła przebijać się w kierunku serca. Fontanny gorącej posoki tryskały we wszystkie strony zalewając oczy Orka i plamiąc jego futrzaną zbroję. Dłonie zielonoskórego ślizgały się na mokrej od krwi włóczni, usiłując za wszelką cenę utrzymać niepewny uchwyt na wymykającej się broni. 
Drzewce tkwiło już niemal do połowy w klatce piersiowej gada, ten jednak nadal uparcie trzymał się życia. Jego potężne rozmiary sprawiały, że wcale ni był takim łatwym celem jak wydawało się na początku. Zanim Kazraah zdążył wbić grot głębiej, smok odwrócił się w jego kierunku i zamierzył się na niego szponiastą łapą. Widząc zbliżającą się śmierć, Ork uskoczył w bok, prześlizgując się pod rozpędzonymi pazurami, które przeleciały nad jego głową, i poszatkowały stojących za nim wojowników, rozcinając ich równo na cztery części.
Każdy fragment upadł osobno, z mokrym plaśnięciem wypadających wnętrzności. Przykry zapach rozprutych trzewi wypełnił świeże, nocne powietrze, dodatkowo drażniąc bestię. Kolejni zielonoskórzy doskakiwali do przeciwnika szukając słabych punktów w jego łuskowatym pancerzu, i uderzając swoimi toporami i włóczniami gdy je znaleźli. 
Nie minęło kilka chwil od rozpoczęcia potyczki, a jaszczur krwawił już z kilkunastu mniejszych i głębszych ran, osłabiających jego i tak wycieńczony organizm. W jedynym oku lewiatana czaiło się śmiertelne wyczerpanie, będące odbiciem samej Kostuchy, która przeglądała się w źrenicach swoich przyszłych ofiar. Kolejni wojownicy zginęli z przeraźliwym wrzaskiem, pochłonięci przez gigantyczną paszczę i połknięci w całości. Ich ciała opadły na dno żołądka smoka, gdzie będą żywcem rozpuszczane przez kwasy trawienne. Kazraah rzucił się w kierunku swojej włóczni, która nadal tkwiła w piersi gada.
 Mimo tego, że drzewce miotało się wściekle podążając za gwałtownymi ruchami walczącego olbrzyma, Orkowi udało się zacisnąć na nim dłonie, i wspierając się całą swoja siłą, wbić je odrobinę głębiej. Wrzask udręki niemal rozerwał mu bębenki. Fala dźwiękowa powaliła go na kolana, i zmusiła do wypuszczenia z rąk oręża. To wystarczyło, by dobrze wymierzony cios łapy, posłał ulubieńca mrocznych bogów wprost na spotkanie ze swymi panami. Ciemna skóra ustąpiła bez oporu pod ciosem zakrzywionych pazurów, wnętrzności Kazraah’a wypadły z ohydnym pluskiem na trawę, niczym wielobarwne robaki, skłębione w dziwacznym rytuale godowym. 
Potoki cuchnącej krwi bluznęły z rany, wprost na kurczowo zaciśnięte dłonie, którymi próbował zatamować wypływające organy. Gasnącymi oczami zdążył jeszcze tylko zobaczyć zbliżającą się, szeroko rozwartą paszczę, najeżoną garniturem ostrych zębów. Śmierć okazała się być bolesną falą oślepiającego światła, po której nastąpiła absolutna nicość.
                Widząc śmierć wodza, pozostali Orkowie przypuścili jeszcze bardziej rozpaczliwy atak, nie zamierzając uciekać. Ich wojownicza natura nakazywała im rzucać się w objęcia śmierci, które czekały na nich pod postacią olbrzymiego jaszczura. Kolejne zielonoskóre trupy, noszące na sobie potworne rany od pazurów i kłów zaścielały równinę u stóp Saladyna, jednak ten widok wcale nie zniechęcał ich towarzyszy, wręcz przeciwnie, jakby motywował ich do zwiększonych wysiłków.
          Paszcza brązowego smoka była lepka od krwi, a jego umysł spowijała już mgła niewyobrażalnego zmęczenia. Ruchy gada stawały się coraz wolniejsze, jego organizm reagował już z pewnym opóźnieniem, i coraz więcej ran pojawiało się w olbrzymim cielsku lewiatana.
Nagle poczuł, że włócznia tkwiąca w piersi porusza się, pchana przez czyjeś silne ręce. Spojrzał w dół i zobaczył dobrze zbudowanego Orka, który napierał na drzewce. Z dzikim rykiem berserkera pchnął mocniej i grot dotarł do bijącego coraz słabiej serca smoka. Przeciążony organ, nienadążający z dostarczaniem odpowiedniej ilości krwi do poszczególnych członków, wycieńczony i osłabiony długim lotem i wcześniejszymi walkami organ, poddał się i pękł. 
Ostatnią świadomą myślą Saladyna była obawa o Ivara, który znajdował się ciągle w grobowcu. Miał nadzieję, że zielonoskórzy nie odważą się zapuścić w głąb pieczary. Naprawdę żałował, że musiał zginąć akurat z ręki Orka. Iskierka życia tląca się w jedynym oku jaszczura zgasła, pozostawiając je martwym i matowym, zupełnie pozbawionym blasku. Potężny łeb opadł z łomotem na ziemię, zwalając z nóg pobliskich odzianych w futra wojowników. Ten, który zadał śmiertelny cios, przypłacił swoja brawurę życiem, zmiażdżony pod ciężką czaszką Saladyna. Przynajmniej pomścił swoją zgubę.
Wokół olbrzymiego ciała leżało pokotem około trzydziestu Orków, wokół których rozlewały się ciemne kałuże. Ich towarzysze, widząc śmierć swojej ofiary, podnieśli wysoko w górę swój oręż, i wydali z siebie przeraźliwe wojenne okrzyki na cześć mrocznych bóstw. Nie trudząc się z opieką nad rannymi braćmi, zielonoskórzy oddalili się w kierunku przeciwnym do tego, z którego nadeszli zostawiając za sobą krwawe żniwo. 
Większość z nich już marzyła o kolejnej okazji do walki, zastanawiając się, czy w pobliżu nie ma jakiejś wioski lub osady, którą mogliby napaść. Księżyc rzucał swoje niepewne promienie na ogromną, martwą bryłę jaką stał się potężny i dumny niegdyś smok. Po chwili ostatni z Orków zniknął z pola widzenia. Powiał mocniejszy wiatr, ponownie zakrywając srebrną tarczę. Równina pogrążyła się w nieprzeniknionych ciemnościach.
                Sigmund poprowadził ponownie chłopaka do środkowej komnaty, i stanął przed jedną ze ścian, na której wyryty był tajemniczy napis w nieznanym Ivarowi języku. Duch położył swoją przezroczystą dłoń na gładkiej powierzchni kamienia i zaczął cicho mruczeć jakąś melodyjną inkantację. Z jego postaci zaczął emanować jasny blask, który padając na ścianę, wydobywał z niej kolejne wiersze zapisane w tym samym, obcym języku. 
              Młodzieniec zafascynowany przyglądał się, jak z początku powoli, a potem coraz szybciej, bloki piaskowca, z których wykonane było pomieszczenie zaczynają blaknąć i rozmywać się, aż w końcu zupełnie zniknęły, ukazując ukryte za nimi drzwi. Sigmund uśmiechnął się wesoło widząc zdumioną minę towarzysza, a następnie otworzył szeroko dębowe wrota i zniknął za nimi. Ivar niepewnie postąpił kilka kroków w tamtym kierunku i zajrzał z nabożną niemal czcią za próg.
Przed nim rozpościerała się najbardziej bogato wyposażone pomieszczenie jakie kiedykolwiek widział. Oczywiście nie to, żeby widział w swoim stosunkowo krótkim życiu zbyt dużo przepychu i dostatku. Wnętrze kipiało wręcz od złota i szlachetnych kamieni, które zdawały się być wprawione w każdą wolną powierzchnię ścian, podłogi i sufitu. 
Zawieszone pod sklepieniem kule magicznego światła rzucały migotliwe promienie, które załamywały się i odbijały na powierzchni cennych kruszców. Cienkie blachy z kutego złota pokrywały kamień, a rzeźbione w nich sceny wydawały się niemal poruszać w blasku czarodziejskich latarni. Naturalnej wielkości rzeźby wojowników wykonane w tym samym niebieskim materiale, z którego wykuty był portyk prowadzący do grobowca, strzegły zgromadzonych tu skarbów. Przy jednej ze ścian stał długi stojak, wypełniony wszelkiego typu bronią, misternie ornamentowaną i bogato zdobioną.
Było też kilka kompletów pysznych pancerzy, jednak wyglądały one, jakby miały służyć wyłącznie jako paradne wdzianka, a nie solidna ochrona w boju. Ivar nie wymieniłby swojej dość topornie wykonanej, lecz niezwykle wytrzymałej zbroi na żadne z tych świecidełek. 
Również Huggtand sprawiał wrażenie, jakby był w stanie bez problemu rozłupać na drobne kawałeczki wszystkie delikatne mieczyki i toporki znajdujące się w komnacie. Pośrodku pomieszczenia stało podwyższenie wyłożone zetlałymi już, i miejscami rozpadającymi się w proch drogimi tkaninami, które niegdyś musiały mieć przepiękny, karmazynowy kolor, teraz jednak były niemal całkowicie pokryte grubą warstwą kurzu.
 Sigmund podszedł do katafalku i wziął w dłonie leżący na nim, wykonany z surowego żelaza medalion zawieszony na delikatnym łańcuszku. Naszyjnik nie miał żadnych zdobień, oprócz oplatającego go ogromnego węża, Jormurganda  symbolizującego królestwo umarłych. Wydawał się również lśnić tym samym niebieskawym blaskiem co Sigmund. I rzeczywiście, gdy tylko widmowy wojownik wziął go do ręki, wisior rozjarzył się mocniej, jakby czerpiąc swoją energię jego obecności. Duch uśmiechnął się i podszedł do chłopaka, pokazując mu medalion.
                -Dostałem go od swojego przybranego ojca w dniu, kiedy odzyskałem przytomność po walce z Saladynem. Nie było jeszcze wtedy wokół mnie tych wszystkich ludzi, którzy uparli się później by obsypywać mnie zupełnie nieprzydatnymi błyskotkami. Dobre, solidne żelazo jest wszystkim czego wojownik potrzebuje, zapamiętaj moje słowa! 
          No, chyba, że do dyspozycji ma się odrobinę księżycowego metalu, wówczas jest to lepsza opcja. Nosiłem go przez resztę swojego życia, ponieważ był darem od człowieka, którego podziwiałem i kochałem. Przypominał mi o nim każdego dnia, i dzięki temu naszyjnikowi, jakaś część starego, zawsze była przy mnie, nawet po jego śmierci. 
           Może dlatego uznałem, że będzie to odpowiedni przedmiot do realizacji mojego wielkiego planu ponownego ocalenia ludzkości. Widzisz, gdy poszedłem porozmawiać z wielkim białym smokiem, Weba-aner’em o życiu jako duch, dowiedziałem się od niego, że jedynym sposobem, jest zamknięcie duszy w martwym przedmiocie, tak by istniało coś wiążącego ją ze światem materialnym. 
             Zaklęcie to ma oczywiście swoje wady, i tak na przykład, jeśli obiekt zostanie zniszczony, duch także odchodzi. Jest także kwestia poruszania się. Mogę co prawda spacerować po swoim grobowcu, jednak gdybym tylko udał się poza jego mury, moc talizmanu zostałaby przerwana, a ja natychmiast znalazłbym się w królestwie umarłych.
                Sigmund przerwał na moment, wpatrując się lodowato błękitne ocz Ivara, i próbując w nich wyczytać uczucia targające chłopakiem. Widział w nim ogromne pokłady odwagi, ale również skrytą pod powierzchnią chęci pomocy innym, nienawiść, która powoli zaczynała pożerać jego duszę. Doskonale go rozumiał, sam przez wiele lat żywił podobne uczucia do smoków, jednak wiedział, że jest to skaza, która może całkowicie zniszczyć nawet najszlachetniejszego człowieka. 
           Młodzieniec zdawał się nieświadomy oceny, której był poddawany, oraz tego do czego zmierzał Sigmund. Na jego twarzy malował się wyraz skupienia, kiedy słuchał swojego bohatera. Zjawa westchnęła głęboko w zamyśleniu. Miał nadzieję, że gdy wypełni swoją misję, Ivar odzyska spokój ducha.
                -Jak już wiesz, zdecydowałem się na swój obecny stan pod wpływem przepowiedni, której byłem powiernikiem. Przysiągłem sobie, że kimkolwiek będzie ów tajemniczy wybraniec, będę mu służył wszelką dostępną mi pomocą i radą. Dlatego też, proszę cię, byś wziął ten medalion i pozwolił mi towarzyszyć sobie w twoim zadaniu. W zamian, oferuję ci swój miecz, który choć może i niematerialny, wciąż potrafi zadrapać.
                Wyciągnął naszyjnik w stronę chłopaka, który wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. Czy to może być prawda? Sigmund Smokobójca, bohater, który wyzwolił ludzi spod jarzma jaszczurów, ten sam, o którym słyszał dziesiątki legend…Chciał mu towarzyszyć? W dodatku pytał go o zgodę, jakby uważał go za równego sobie. Napływ emocji był tak wielki, że Ivar przez chwilę nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. Wiedział, że po raz kolejny tego dnia, robi z siebie głupca, stojąc przed widmem z szeroko otwartymi ustami i niezbyt mądrym wyrazem twarzy. Zbeształ się w myślach, i obawiając się, że Sigmund może przyjąć jego milczenie jako odmowę, wyrzucił z siebie na jednym oddechu:
                -Oczywiście, że możesz ze mną iść! To znaczy…To będzie dla mnie zaszczytem jeśli ktoś taki jak ty będzie mi towarzyszył, a twój miecz z pewnością się przyda.
                Odebrał z rąk ducha żelazny medalion i z czcią założył go sobie na szyję. Amulet zbladł nieco, gdy został oddzielony od swego prawowitego właściciela. Smokobójca skinął z wdzięcznością głową i położył swoją dłoń na ramieniu młodzieńca, drugą wskazując na wyjście z komnaty.
                -Zatem ruszajmy w drogę! Nie mogę się doczekać kiedy ponownie zobaczę swojego starego skrzydlatego przyjaciela.
                Ramię w ramię, chłopak i świecąca niebieskawym blaskiem zjawa wyszli na oświetloną promieniami księżyca równinę, prowadząc miedzy sobą ożywioną dyskusję o szermierce. Chłodny, nocny wiatr przyniósł w ich stronę falę zapachów, które zaalarmowały młodzieńca. Również Sigmund wydawał się lekko zaniepokojony, gdyż sięgnął w kierunku swojego eterycznego ostrza, gotów w każdej chwili go dobyć. 
             Ivar pierwszy dostrzegł leżące troszkę dalej od wejścia do grobowca ogromne ciało Saladyna, i rozrzucone wokoło niczym pozostawione przez dziecko popsute zabawki trupy Orków. Wszechobecny zapach śmierci unosił się nad pobojowiskiem. Ziemia wokół bola bitwy zamieniła się w chlupoczące pod nogami krwawe błoto, rozbryzgujące się przy każdym kroku i zostawiające na ciemnogranatowej zbroi chłopaka szkarłatne plamy.
 Ivar ostrożnie poruszał się wśród zwłok zielonoskórych, sprawdzając uważnie czubkiem obnażonego miecza czy rzeczywiście każdy z nich jest martwy. Porozpruwane korpusy i lśniące wstęgi wnętrzności leżące na mokrych kupkach razem z nieregularnymi kształtami organów wewnętrznych wcale go nie przekonywały. Słyszał wystarczająco wiele opowieści o nadzwyczajnych siłach witalnych Orków, by nadal mieć się na baczności. Przyklęknął przy ciele jednego ze stworów i delikatnie dotknął pokrytej skrzepniętą posoką skóry.
 Była jeszcze ciepła, co oznaczało, że atak nie mógł się odbyć dłużej niż dwie-trzy godziny temu. Rzucił szybkie spojrzenie na okolicę jakby spodziewając się dostrzec plecy oddalających się zielonoskórych, jednak wszędzie panował absolutny bezruch. Nawet tańcząca w rytm muzyki dmącego wiatru trawa, znieruchomiała. Wyglądało to tak, jakby cała równina byłą martwa. Młodzieniec podniósł się z przesiąkniętej krwią ziemi i podszedł bliżej do ogromnego cielska smoka. W piersi jaszczura dostrzegł tkwiącą niemal do samego końca włócznię, wbitą w odsłonięty fragment skóry. Ivar poczuł potworną falę wyrzutów sumienia.
Zdał sobie sprawę, że gdyby szlachetny gad nie pozostał wierny swoim przysięgom, i po prostu pozwolił mu umrzeć tam pod Astarothem, nie zginąłby z rąk Orków. Po policzku chłopaka spłynęła słona łza, która w milczeniu opadła na wykonany z księżycowego metalu napierśnik. 
Nagle poczuł przy sobie obecność Sigmunda, który również wpatrywał siew poległego towarzysza z głębokim smutkiem wypisanym na twarzy. Zjawa nie odezwała się ani słowem, po prostu w pocieszającym geście położyła młodzieńcowi dłoń na ramieniu. Ivar z wściekłością przeniósł wzrok na orcze ścierwa. Wiedział, że reszta grupy, która zaatakowała Saladyna musi być gdzieś niedaleko, i zamierzał ją znaleźć. Obszedł całe pobojowisko i zaczął rozglądać się za jakimiś tropami, które mogłyby mu powiedzieć coś o kierunku, w którym udali się zielonoskórzy.
 Już jako małe dziecko towarzyszył swemu ojcu na polowaniach i chciał wykorzystać teraz nabyte umiejętności. Znalazł ślady prowadzące od pobliskiego lasu do miejsca, w którym zginął jednooki smok. Na ich podstawie określił liczbę napastników jako nie większą od stu. Wrócił na pole bitwy i policzył trupy. Trzydzieści cztery. Możliwe, że kolejnych kilku lub kilkunastu Orków zostało w całości pożartych przez Saladyna, co jednak nadal dawało zielonoskórym ogromną przewagę. 
Mimo wszystko, młodzieniec nie zamierzał rezygnować. Przez kolejne minuty zataczał coraz szersze kręgi wokół zielonych zwłok, aż w końcu natrafił na to, czego szukał. Zdeptana trawa i odciśnięte gdzieniegdzie ślady obutych w ciężkie, skórzane buty stóp wskazywały na północny wschód. Ivar poinformował swego milczącego ciągle towarzysza o swoim odkryciu, na co ten wyraźnie się ożywił.
                -Północny-wschód, powiadasz? W tamtym kierunku znajduje się wioska, w której mieszkałem. Jest co prawda dość dobrze ukryta wśród gęstej puszczy, jednak kto wie, cz te stworzenia do niej nie dotrą? Myślę, że powinniśmy udać się tym tropem.
                -Dokładnie to samo chciałem zaproponować.
                Gdy dotarli do skraju lasu, o którym mówił Sigmund zaczynało już świtać. Rześki wietrzyk niósł ze sobą dym płonących ognisk, który mógł oznaczać znajdującą się w pobliżu osadę, lub obozowisko Orków. Pierwsze ptaki zaczynały właśnie swój codzienny koncert, kiedy do ich śpiewów dołączył inny odgłos, o wiele mniej przyjemny dla ucha. Ivar z zakłopotaniem spojrzał na swego widmowego towarzysza i przepraszającym gestem potarł swój burczący brzuch ukryty pod grubymi płytami ciemnogranatowej zbroi.
                -Ostatnio jadłem poprzedniego południa. Umieram z głodu.
                -Cóż, jeśli uda nam się dotrzeć do wioski przed zielonoskórymi, jestem pewny, że jej mieszkańcy poczęstują cię przyzwoitym śniadaniem.
                Pokrzepiony tą myślą chłopak ruszył naprzód i zagłębił się pomiędzy prastare drzewa wznoszące się wysoko pod nieboskłon. Pod ich koronami było jeszcze ciemno, a chłód który tam panował był przejmujący. Dla rozgrzewki spróbował truchtu, który za chwilę przerodził się w sprint, kiedy usłyszał przeraźliwy kobiecy krzyk dochodzący gdzieś z naprzeciwka. Sigmund bez zbędnych wyjaśnień również przyspieszył i już wkrótce obaj pędzili w stronę wrzasków. Po chwili uderzył w nich również zapach dymu, tym razem zdecydowanie zbyt silny, by mógł pochodzić z domowego paleniska czy nawet z kuźni. Przed nimi płonęły chaty.

Powietrze robiło się gęste i ciemne od unoszących się w nim popiołów, i Ivar był zmuszony wstrzymać oddech by powstrzymać gwałtowne napady kaszlu. Jego oczy łzawiły mocno utrudniając mu orientację, zupełnie jak wówczas, kiedy płonął obóz jego przyjaciół z Aatarothu. Tym razem jednak, poprzysiągł sobie, że nie pozwoli by kolejni ludzie zginęli z rąk potworów. Łuskowatych czy zielonoskórych, to było bez znaczenia. 
Pierwsze zabudowanie wioski ukazały się jego zamglonym oczom, a wraz z nimi pierwsze grupki uzbrojonych w większości w drewniane pałki mężczyzn odpierających ataki wielkich Orków na tle płonącego budynku. Za ich plecami kobiety i dzieci uciekały głębiej w puszczę, licząc, że znajdą tam schronienie. W zamieszaniu nikt nie zwrócił uwagi na zakutego w potężną zbroję chłopca wznoszącego długi, ciemnogranatowy miecz i towarzyszącą mu dziwnie bladą w świetle dnia, przezroczystą postać ducha Sigmunda Smokobójcy, którzy włączyli się niespodziewanie do walki. 

3 komentarze:

  1. Usmierciles Saladyna? Mam nadzieje, że wprowadzisz jakiegoś innego lewiatana, bo jakos nie umiem sobie wyobrazic jak bez pomocy smoka Ivar dostaje się w pobliże czarnego.

    OdpowiedzUsuń
  2. NIEEEEEEEE!!!!!! Czemu Saladyn musiał zginąć ):
    Mam nadzieję, że chociaż zastąpi go równie interesujący smok.

    OdpowiedzUsuń