W namiocie kapitana Aniddusa
zgromadziło się oprócz niego dwóch jego adiutantów-brat Sepion i sierżant
Hesmond, oraz Ayzeel. Kestah był jedynym człowiekiem obecnym przy naradzie i
czuł swego rodzaju iskierkę dumy na myśl, że może przebywać w towarzystwie tak
potężnych wojowników, owoców pracy samego Imperatora. Pochylali się teraz
wszyscy nad ogromną mapą holograficzną, która przedstawiała dokładny skan całej
okolicy. Pokaźne skupisko zielonych punkcików oznaczało obozowisko sił
Imperialnych, a świecący na niebiesko kształt o niemal dorównującej mu
wielkości pokazywał lokalizację wraku światostatku.
Wyglądało na to, że znaczna część
okrętu uległa całkowitej dezintegracji podczas przedzierania się przez
atmosferę planety. Mieli zatem szczęście, w przeciwnym bowiem razie, nawet pojawienie
się posiłków mogło nic nie dać. Oprócz pojedynczych, wolno poruszających się
pomarańczowych kropek symbolizujących leśne zwierzęta, na całym terenie nie
było żadnych śladów życia. Wyglądało na to, że Kosmicznym Marines udało się
dopaść wszystkich niedobitków Eldarów. Droga do wraku była wolna. Kapitan
Abiddus zwrócił się w stronę Xendora i kiwnął mu przyjaźnie głową. Jego pancerz
nosił ślady niedawnej naprawy w miejscu, gdzie poznaczyła go dziwaczna amunicja
Obcych. Niewielkie dyski znalazły drogę do jego ciała, i teraz Marines wdawał
się odrobinę blady przez poniesione rany.
Również brat Sepion nie wyszedł z
potyczki bez szwanku. Nie miał hełmu, który został przecięty na pół ciosem
podwójnego ostrza. Na jego młodej, przystojnej twarzy malował się lekki grymas
bólu, za każdym razem gdy przenosił ciężar ciała na prawą nogę, w którą został
postrzelony. Jedynie sierżant Hesmond wdawał się nietknięty, jego oblicze było
zwyczajną maską dumnego wojownika, gotowego wypełnić każdy rozkaz. Drednot stał
nieruchomo na swoim miejscu wydając siebie ciche pomruki pochodzące z
pracujących ciągle systemów chłodniczych. Na widok Xendora drgnął delikatnie i
skierował ku niemu front swojej kwadratowej sylwetki ozdobionej bogatymi
ornamentami. Wspaniałe sceny batalistyczne, dzieło mistrzów rzeźbiarskich
lśniły złowrogo w świetle halogenowych lamp zwisających u sufitu namiotu.
-Bracie Inkwizytorze, cieszy mnie
twój widok.
Kestah zatrzymał się w pół kroku
zdumiony podobnym wyrazem emocji pochodzącym z opancerzonego cielska drednota.
Nie spodziewał się, że Ayzeel zaprząta sobie głowę tak przyziemnymi sprawami
jak troska o kogoś lub radość z ujrzenia towarzysza. Cóż, powiadają, że jedynie
Imperator wie wszystko, człowiek zaś, musi się uczyć całe życie.
-Miło mi to słyszeć bracie
Ayzeel’u. Ja również jestem szczęśliwy mogąc przebywać z najwspanialszymi
wojownikami Terry.
Abiddus uśmiechnął się drapieżnie
i wskazał na podświetlony na mapie wrak statku kosmitów.
-To dobrze Inkwizytorze! Czeka
nas bowiem wspólna wycieczka przy świetle księżyca. Dostaliśmy nowe rozkazy od
marszałka Valesa. Wyruszamy natychmiast by zbadać miejsce katastrofy. Radzę
zacząć przygotowywać swoich ludzi. Ta hołota nigdy nie potrafi zebrać się na
czas.
Xendor zdziwił się słysząc
podobne słowa z ust Astartes. Lucyferzy może i nie dorównywali zdolnościom
bojowym Kosmicznych Marines, byli jednak elitarną jednostką Gwardii i z
pewnością nie zasługiwali by nazywano ich „hołotą”.
-Po dzisiejszej bitwie, zostało
mi już tylko dwóch ludzi. Nie sądze, by ich przygotowanie trwało zbyt długo.
Lucyferzy są zawsze gotowi do walki.
Inkwizytor zdziwił się chłodnym
tonem swojej wypowiedzi. Nie zamierzał dać do zrozumienia kapitanowi co sądzi o
jego uwadze. Nie zdawał sobie również sprawy, jak bardzo przywiązał się do
swoich ludzi podczas trwającej trzy miesiące wspólnej służby. Abiddus obdarzył go kolejnym drapieżnym
uśmiechem. Jego szkarłatna blizna rozciągnęła się paskudnie, nadając mu wygląd
szczerzącego się rekina. W jego głęboko osadzonych oczach czaiły się iskierki
rozbawienia.
-Oh, ależ nie mówię o Lucyferach,
bracie Inkwizytorze. Mówię o Trzynastym Karnym Batalionie, który po śmierci ich
dowódcy, przechodzi pod twoja komendę. Polecenie samego Lorda Militanta. A
teraz przygotujmy się do wymarszu. Za godzinę zbiórka na środku polany.
Cholerny Karny Batalion. Dlaczego
Lord Militant uparł się, by uczynić go dowódcą tak niezdyscyplinowanego
oddziału? Owszem, zabił poprzedniego pułkownika, jednak to byłą bądź co bądź,
Imperialna Gwardia, a nie jakaś banda śmierdzących Orków, gdzie rządzi zasada
„zwycięzca bierze wszystko”. Poprzedni dowódca ośmielił się podnieść rękę na
przedstawiciela Inkwizycji, i jego śmierć była sprawiedliwym i usankcjonowanym
przez prawo wyrokiem. Wśród skazańców na pewno nie brakowało innych tępych osiłków,
którzy wprost nie mogli się doczekać zajęcia pozycji lidera. Xendor pomyślał,
że z chęcią odstąpiłby im tego wątpliwego zaszczytu, jednak nawet on nie mógł
zignorować bezpośredniego rozkazu najwyższego rangą przedstawiciela Imperium na
Elpidzie, zwłaszcza zważywszy na ogłoszony stan Zagrożenia Inwazją, który
nadawał wszystkim wyższym urzędnikom wojskowym specjalne prawa i przywileje.
Osądzenie i skazanie Inkwizytora,
niestety leżało w ich zakresie. Kestahowi nie uśmiechało się odrzucenie
dowództwa nad tą bandą oprychów tylko po to, by i tak do niej trafić, tym razem
jak zwykły szeregowy. Jeśli musiał już z nimi przebywać, wolał robić to z
wyższej pozycji. Stanął pośrodku obozu swoich nowych podwładnych i rozejrzał
się wokół, szukając w tłumie zaczerwienionych twarzy chociaż jednego, w miarę
inteligentnego, i trzeźwego, oblicza. Gdy zaczął tracić już nadzieję, dostrzegł
kogoś, kto mógł rokować jakieś nadzieję. Wskazał stojącym za swoimi plecami
Lucyferom upatrzonego osobnika, i patrzył jak wyszkolenie żołnierze
przedzierają się przez gęsto rozstawione namioty w kierunku swojego celu.
Mężczyzna był potężnie
zbudowanym, wyglądającym na jakieś trzydzieści parę lat skazańcem z gładko
wygoloną głową, na której pysznił się czarny tatuaż przedstawiający dwa skrzyżowane
topory w kole zębatym- symbol jednej z gildii inżynierskiej. Najwyraźniej zanim
trafił do tego wysypiska wszelkich szumowin i śmieci, pracował jako technik,
lub chociażby pomocnik technika, co czyniło go osobnikiem o potencjalnie
trzycyfrowym ilorazie inteligencji. Nie miał żadnych innych malunków, jego
twarzy nie zdobiła żadna blizna świadcząca o przynależności do gangu.
Zdecydowanie nie pasował to całej tej hałastry. Zapewne został zesłany do
batalionu za drobne przestępstwo, pokroju kradzieży lub oszustwa podatkowego.
Skazaniec przyglądał się
podejrzliwie zbliżającym się ku niemu Lucyferom, najwyraźniej nie będąc
przekonanym o ich dobrych zamiarach. Zanim Xendor zdążył się zorientować co się
dzieje, mężczyzna wciągnął zza pazuchy brudnej, wojskowej kurtki wyglądającej
jakby była zdarta z martwego Orka, długi nóż i rzucił się na pierwszego z jego
ochroniarzy. Wyczuwając nadchodzącą bijatykę niczym stado rekinów węszących
krew, pozostali więźniowie zbili się wokół trzech mężczyzn, tworząc zwarty pierścień
ciał, przez który Kestah nie mógł dostrzec rozgrywającego sie pojedynku. Nie
martwił się jednak o swoich ludzi, tych lepszych jakimi byli Lucyferowie,
oczywiście, wiedział bowiem, że są oni doskonale wyszkolonymi maszynami do
zabijania, którzy ustępują tylko samym Kosmicznym Marines i kilku innym
doborowym regimentom Gwardii Imperialnej.
Skazańcy wrzeszczeli głośno i
dopingowali walczących. Niektórzy zdążyli już obstawić zakłady na zwycięstwo
swojego faworyta, i Inkwizytor widział przechodząca z ręki do ręki paczki
papierosów i butelki alkoholu. Żadnych pieniędzy, ale to było do przewidzenia.
Karny Batalion nie był miejscem, w którym gromadziło się fortunę. Każdy zdobyty
grosz, natychmiast zamieniano na bardziej pożyteczną walutę- tytoń i gorzałę,
które znikały niemal równie szybko jak się pojawiały. Każdy dzień, każda
kolejna bitwa mogła być tą ostatnią, a żaden ze skazańców nie robił sobie
próżnych nadziei na odzyskanie wolności inaczej niż przez śmierć. Nie odmawiali
sobie zatem żadnej z dostępnych rozrywek. Nagle, wśród zebranych wybuchło
zamieszanie.
Jakiś więzień zaczął głośno krzyczeć, a chwilę
później kolejny wyleciał z szeregu i zwalił się ciężko na ziemię, krwawiąc ze
złamanego nosa i powbijanych zębów. Jego kompani wydali z siebie gniewne wrzaski
i rzucili się na jego oprawcę, z typową dla w sztok pijanych brawurą. Xendor z
rozbawieniem przyglądał się, jak kolejni skazańcy lądują na ziemi, trzymając
się za rozbite twarze. Jeden z nich już się nie podniósł, fragmenty kości
nosowej wbiły się mu głęboko w mózg, niemal natychmiast go uśmiercając. Przez
ciżbę zaczęli przebijać się jego Lucyferzy. Jeden z nich stał z przodu w
postawie bojowej i rozdawał na wszystkie strony potężne, dobrze mierzone ciosy,
którymi posyłał wszystkich, którzy podeszli zbyt blisko, na ziemię.
Drugi ochroniarz wlókł
nieprzytomnego, a przynajmniej taką miał nadzieję inkwizytor, mężczyznę, po
którego ich wysłał. Jego twarz pokrywała skorupa krwi pochodzącej z pękniętego
łuku brwiowego. Z satysfakcją ruszył na spotkanie swoich ludzi. Tak właśnie
walczyła Gwardia. Skutecznie i wytrwale. Gdzie nie mogli nic wskórać
liczebnością, używali wyszkolenia, gdy i tego brakowało-podstępu. Większość
dowódców wojskowych, uważała zwykłych żołnierzy za mięso armatnie, opierając
swe zawiłe plany głównie na zakonach Kosmicznych Marines i dywizjach pancernych
wspomaganych przez potężne Tytany. Xendor jednak sądził, że niektóre regimenty
zasługują na szczególne uznanie, a jednym z nich, byli z pewnością Lucyferzy.
Skazańcy, widząc, że nie są w
stanie pokonać lepiej wyszkolonych przeciwników w uczciwej walce, postanowili
sięgnąć po oszustwo. Kilku z nich wyjęło z kabur niewielkie, lecz ciągle
niebezpieczne pistolety laserowe i wymierzyło je w kierunku ludzi Inkwizytora.
Pierwsze strzały poszły o wiele za wysoko, ponieważ strzelcy wypili o wiele za
dużo niż powinni. Kestah ze złością pomyślał, że za niecałą godzinę, będzie
musiał w miarę porządnym szyku ustawić tych bezwartościowych drani na zbiórce.
Jakby tego było mało, wyruszali z obozowiska na misję, od której zależy
powodzenie całego powierzonego mu zadania. Jeśli któryś z tych pijanych
bandziorów zrobi coś głupiego, lub zapomni, którą stroną karabinu ma strzelać…
Poprzysiągł sobie solennie, że każdego takiego delikwenta nauczy czym jest
wojskowa dyscyplina w wydaniu Inkwizycji.
Zanotował sobie również w
pamięci, by w najbliższym czasie przemówić wszystkim skazańcom do rozsądku.
Zamierzał użyć do tego celu całego swego uroku i delikatności. Nawet im trochę
współczuł. Tylko odrobinkę. Wyszarpnął z kabury swój pistolet plazmowy i z
przystawienia odstrzelił najbliższemu celującemu w Lucyferów więźniowi głowę.
Kula ognia i towarzysząca jej eksplozja przykuły uwagę wszystkich skazańców.
Xendor kopnął leżące u jego stóp ścierwo, które za życia było rzeczą niegodną,
by nazwać ją człowiekiem. W ciszy, która zapanowała, wszystkie spojrzenia
skierowały się na nowego dowódcę Batalionu. Pozostali strzelcy natychmiast
odrzucili broń, i starali się wmieszać w tłum, chcąc oddalić od siebie gniew
Inkwizytora.
-Stać, sukinsyny! Każdy, kto
trzymał w obozie wyciągniętą broń, i celował ją w swoich sojuszników,
natychmiast wystąp! W przeciwnym razie…- wyciągnął z cholewy niewielki sztylet
i szybkim, niemal niezauważalnym ruchem wbił go w oko najbliżej stojącego
bandziora z gęstą szopą poskręcanych, blond włosów. Mężczyzna stęknął głucho i
osunął się na ziemię. Jego ciało z miękkim plaśnięciem osunęło się na ziemię.
Kestah niespiesznie pochylił się nad trupem i dokładnie, tak aby wszyscy
widzieli, wykonując każdy gest, sięgnął po wystającą z czaszki rękojeść.
Pociągnął mocno, i ostrze z
obleśnym mlaśnieciem wysunęło się z ciała, wyciągając ze sobą gałkę oczną.
Zakrwawiona, galaretowata kula, w której odbijały się refleksy płomieni
niewielkich ognisk obozowych spoglądała na pozostałych skazańców z niemym
wyrzutem. Xendor szarpnął mocniej, i łączący oko z mózgiem sznur nerwów i
mięśni puścił. Podniósł skrwawiony sztylet wysoko w górę, tak by każdy mógł go
zobaczyć, po czym strzepnął mocno dłonią i krwawy ochłap poleciał w kierunku tłumu.
Skazańcy stali bez ruchu, przyzwyczajeni do twardej, każącej ręki. Aby wywołać
u nich posłuch, należało być równie, a nawet bardziej bezwzględnym niż oni
sami. Oko plasnęło miękko o policzek jednego z więźniów, zostawiając na
opalonej skórze mężczyzny krwawą plamę, przypominającą znamię. Oprych zgiął się
w pół wymiotując z obrzydzeniem, jednak posłusznie nie ruszył się z miejsca.
Wszyscy czekali na jego kolejne słowa.
-…w przeciwnym razie zacznę
losowo was zabijać, a moi ludzie mi w tym pomogą. Macie pięć sekund na podjęcie
decyzji.
Niemal natychmiast gdy skończył
mówić, skazańcy zaczęli wypychać swoich byłych towarzyszy, wydając ich bez
cienia żalu na łaskę i niełaskę Inkwizytora. Kestah uśmiechnął się złowieszczo.
Dokładnie tak, jak się spodziewał. Nie pomylił się w ocenie tych, z braku
lepszego słowa, ludzi. Przeczuwał, że rola ich dowódcy,, nie będzie wcale tak
uciążliwa jak mu się na początku wydawało, może nawet, z czasem nauczy się
czerpać z niej przyjemność. Ruszył w kierunku sześciu mężczyzn wyrzuconych z
tłuszczy skazańców, którzy leżeli na ziemi, wypluwając piasek i połamane zęby.
Lucyferzy dołączyli do niego, nadal wlokąc ze sobą nieprzytomnego więźnia.
Skinął krótko w stronę niedoszłych strzelców, a jego ochroniarze zdjęli
przewieszone przez plecy karabiny. Sześć suchych, laserowych trzasków pomknęło
w ciemną dżunglę pogrążoną w śnie. Gdzieś pomiędzy drzewami obudził się jakiś
drapieżnik i wydał z siebie przeciągłe, głodne wycie. Pół tuzina ciał z
bezkrwawymi ranami pośrodku czoła upadło twarzami w dół na zielony dywan trawy.
Xendor stanął nad nimi, i potoczył wzrokiem po swoich krnąbrnych podwładnych.
-Za pół godziny chcę widzieć was
wszystkich w oczyszczonych mundurach, i z wypolerowanymi karabinami na środku
polany. Każdy kto, nie będzie w stanie ustać w szeregu na jednej nodze,
zostanie na miejscu rozstrzelany. A teraz sprzątnąć mi te ścierwa sprzed oczu,
i do roboty! Najwyższy czas, by ktoś nauczył was znaczenia słowa „dyscyplina”!
Wiesz co, zakochałam się w tym opoeiadaniu. Nic dodac, nic ująć.
OdpowiedzUsuńDziękuję ^^Bardzo mnie to cieszy :) Mam już pomysł na kolejne z tego cyklu :)No, ale temu jeszcze daleeko od końca :D
Usuń