Miał właśnie przed sobą wyjątkowo
wielkiego zielonoskórego, i to przede wszystkim o sobie był zmuszony teraz
myśleć. Patrzył na potężne bary Orka, i zastanawiał się, jak to możliwe, że
każda banda tych stworzeń, na jaką się do tej pory natknął, ma w swoich
szeregach tego rodzaju olbrzymów. Wyglądało to tak, jakby były dwa rodzaje
zielonoskórych- rodzaj pierwszy czyli przeciętny Ork, który swoimi rozmiarami
przewyższał średniego wzrostu dorosłego mężczyznę o prawie połowę, oraz inny,
wydający się należeć jakby do zupełnie innego gatunku, który górował nad swoimi
mniejszymi braćmi w takim samym stosunku, w jakim przewyższali oni ludzi. Być
może, należeli oni do jakiejś szczególnej kasty wojowników, i byli przydzielani
do każdej hordy, lub też stanowili swego rodzaju machinę oblężniczą, pokroju
używanych przez ludzi taranów lub balist. Z pewnością ten olbrzym mógł z
łatwością ciskać kamienie wielkości wołu w mury obleganego zamku.
Skóra Orka miała intensywny, ciemnozielony
kolor, który miejscami przechodził niemal w czerń, co niejako potwierdzało
domysły Ivara o należności tego osobnika do innego gatunku, gdyż pozostali
członkowie oddziału atakującego wioskę, byli jasnej barwy. W wielkiej dłoni,
która mogłaby bez problemu zmiażdżyć łeb byka, potwór ściskał groteskowo mały
jak dla tak potężnej istoty topór. Przypominał on chłopakowi o drewnianej
zabawce, którą dawno temu otrzymał od ojca, z tą różnicą, że ten oręż, naprawdę
mógł kogoś zranić. Jakkolwiek zabawny przedstawiał sobą widok ze swoją
niewielką siekierką, nikt kto ujrzałby jego drugą dłoń, nie ośmieliłby się
zaśmiać. Trzymał w niej ogromną maczugę, wyglądającą jakby była zrobiona z
całego drzewa pozbawionego gałęzi i naszpikowanego pordzewiałymi ostrzami mieczy.
Czubki kling nadal wyglądały na niebezpiecznie ostre, co w połączeniu z ogromną
siłą jaką dysponował stwór, nie wróżyło najlepiej nikomu, kto byłby na tyle
nierozważny by podejść zbyt blisko.
Ivar doświadczył już tego dnia niemalże
cudownej wytrzymałości zbroi, jednak nie widział najmniejszego powodu by za
bardzo kusić pecha i wystawiać się na uderzenie tej prymitywnej, acz zabójczej
maczugi. Nawet jeśli nie przebiłaby ona księżycowego metalu, nadal mogła
spowodować u niego straszliwe obrażenia wewnętrzne. Mógłby mówić o szczęściu,
gdyby skończyło się na kilku połamanych żebrach. Ork, jakby zdając sobie sprawę
z tego, że nie może dopuścić zakutego w stal wojownika zbyt blisko, wściekle
wywijał swoim drzewkiem, zupełnie jakby była to zaledwie wierzbowa witka. Jęk
przecinanego powietrza boleśnie ranił uszy młodzieńca, nadal wrażliwe po
wcześniejszym dzwonieniu. Ivar zaczął się cofać wdeptując co jakiś czas w kupki
popiołu, jedyne pozostałości po swoich poprzednich przeciwnikach. Zielonoskóry,
który wykazywał zadziwiająco dużo inteligencji, podążał za nim, nie dając mu
tym samym szans na zajście się od tyłu.
Wściekłe ryki, którym towarzyszył
istny deszcz cuchnącej śliny świadczyły o rosnącym zniecierpliwieniu bestii. Chłopak
postanowił działać. Miał w głowie zalążki planu, jednak nie był do końca
przekonany, czy to faktycznie może sie udać. Rzucając wszystko na jedną kartę
pobiegł do przodu, zaskakując tym swojego przeciwnika. Dało mu to cenne
sekundy, podczas których zdążył skrócić dystans i wydostać się poza zasięg
straszliwej maczugi, która z opóźnieniem opadła w miejscu, gdzie jeszcze przed
chwilą stał. Błyskawicznie uderzył tlącym się ostrzem w drewnianą broń,
natychmiast ją niszcząc. Nie był to jednak koniec pojedynku, ciągle miał przed
sobą potężnego przeciwnika, który mógłby go zatłuc gołymi rękami. Ivar usłyszał
świst zbliżającego się ostrza jeszcze zanim zobaczył zbliżający się
błyskawicznie brzeszczot topora. Było już za późno by odskoczyć, jedyne co
pozostało, to przyjąć cios. Nie był jednak na tyle głupi, by wystawić na
uderzenie swój opancerzony bok. Zamiast tego, zasłonił się klingą, licząc, że
jej magia okaże się wystarczająco silna by natychmiast zniszczyć broń
przeciwnika.
Gdy tylko krawędź topora weszła w
zasięg tańczących, ciemnogranatowych płomieni, rozległa się głucha eksplozja,
która wstrząsnęła koronami pobliskich drzew, powodując lawinę spadających z gór
liści. Podmuch gorącego powietrza zmusił Ivara do zamknięcia oczu i odwrócenia
twarzy. Coś wilgotnego i cuchnącego obryzgało jego twarz i spływało za
płócienną koszulę, tak, że po chwili stała się ona lepka. Ponownie spojrzał na
miejsce, gdzie spodziewał się ujrzeć swojego oponenta, jednak jedne co
zobaczył, to nadal stojące pionowo nogi z przyczepioną do nich połową korpusu.
Reszta zielonoskórego zniknęła, a raczej przemieściła się. Stwór był wszędzie
dookoła. Trawa, drzewa, wszystko pokryte było orkową mazią, która wydzielała z
siebie obrzydliwy zapach. Całą zbroja Ivara pokryta była krwistą mieszanką
mięsa, skóry i rozdrobnionych kości. Nie było żadnego śladu dymu, żadnego
ognia…Wyglądało to tak, jakby zielonoskóry pękł niczym zbyt mocno nadmuchany
owczy pęcherz, którym chłopak bawił się z innymi dziećmi gdy był mały.
Dopiero teraz młodzieniec dostrzegł stojącą
niedaleko grupkę wieśniaków, którzy z przerażeniem wpatrywali się w białe
iglice kości wystające z rozerwanych nóg Orka. Ubrania i twarze w całości mieli
pokryte lepką breją. Kilku z nich zginało się właśnie w pół i wydając z siebie
jęki bólu, wymiotowali swoim śniadaniem, mieszając zawartość żołądka z
rozpaskudzonym dookoła zielonoskórym. Widok takiego eksperymentu nie działał
zbyt dobrze na ich i tak już podrażnione wnętrzności, i powodował kolejne
nieprzyjemne spazmy. Jakby znikąd pojawił się Sigmund, jedyny, który nie miał
na sobie ani jednaj plamki krwi czy innego paskudztwa, w które zamieniło się
ciało Orka. Na jego twarzy widniał pogodny uśmiech, zupełnie nie pasujący do
obrazu, na którym się pojawił.
-Zakładam, że teraz, kiedy
pozbyliśmy się zagrożenia ze strony tych obmierzłych stworzeń, możesz poprosić
owych miłych ludzi o śniadanie. Z pewnością bardzo chętnie cię ugoszczą. Nie
jadłeś przecież od dwóch dni!
Gaszenie spowodowanych przez
zielonoskórych pożarów zajęło niemal całą resztę dnia. Do pracy przyłożyła się
cała wioska, również kobiety, dzieci i starcy. Straty były spore, jednak po tym
jak spora część mieszkańców osady zginęła pod toporami Orków, nikt nie był
zmuszony mieszkać pod gołym niebem. Na szczęście główny magazyn żywności
znajdował się w środku wioski, i nie został naruszony przez ogień. Również
Ivar, po uprzednim opłukaniu pancerza z resztek bestii, i zabezpieczeniu
miecza, przyłączył się do pomocy. Pomimo zmęczenia spowodowanego brakiem snu i
długim marszem w pogoni za zabójcami Saladyna, oraz późniejszą walką, bez
chwili wytchnienia nosił ciężkie wiadra wody, mając w pamięci straszliwe krzyki
mieszkańców Astarothu, którzy również
ucierpieli w wyniku pożaru, chociaż źródło tamtej tragedii było inne.
Gdy ostatnie płomienie zostały
ugaszone, przyszedł czas na zatroszczenie się o godny pochówek dla zmarłych, a
tych było wielu. Wraz z pozostałymi mężczyznami, Ivar wyszukiwał każdy, nawet
najmniejszy fragment ciał poległych, i z czcią składał go w specjalnie
przygotowanym do tego celu kręgu, w którym kobiety starały się „dopasować”
poszczególne kawałki do zwłok swoich mężów, braci i synów. Ta makabryczna
układanka była bardzo ważnym elementem tradycji Midgardczyków, dlatego też nikt
nie narzekał, ani nie wymawiał się od przykrych obowiązków, a tych było
naprawdę sporo. Każda bitwa czy wojna była aktem barbarzyństwa, który odbierał
życie wielu dobrym ludziom, mającym jeszcze przed sobą długie, szczęśliwe lata
spędzone z rodzina, jednak potyczka z Orkami, zawsze była czymś o wiele
bardziej brutalniejszym niż starcie pomiędzy dwoma skłóconymi jarlami. Zielonoskórzy
znajdywali perwersyjną przyjemność w potwornym okaleczaniu swoich ofiar, i nie
potrafili zadowolić się czystym pchnięciem lub ciosem, który niemalże
bezboleśnie odbiera życie. Zamiast tego lubowali się w powolnym
rozczłonkowywaniu, czy nawet ćwiartowaniu nieszczęśników, którzy mieli pecha
doświadczyć ich okrucieństwa.
Dlatego też, na niewielkiej przecince, na
której stoczyła sie bitwa, niemal co krok można było sie natknąć na krwawe
strzęp, niegdyś będące częścią czyjegoś ciała. Najgorzej sprawa przedstawiała
się z okolicą, w której walczył Ivar. Resztki olbrzymiego zielonoskórego
pokrywały ziemię grubą warstwą, i wieśniacy zmuszeni byli grzebać w ohydnie
cuchnącej papce, by wydostać spod niej szczątki bliskich, niczym poszukiwacze
skarbów ryjący w ziemi w pogoni za bogactwem. Nie było to ani trochę przyjemne
zadanie, a fakt, że fragmenty ciała przyjaciół i krewnych zmieszały się z
plugawym ścierwem Orka, czynił je dodatkowo odstręczającym. Młodzieniec czuł
się trochę winny, rozumiał bowiem czym jest szacunek dla zmarłych, i jakim
bluźnierstwem jest zmieszanie się krwi ofiary i mordercy. Nie mógł jednak
przewidzieć, że zablokowanie ciosu topora przyniesie tak makabryczne rezultaty.
W zasadzie sam nadal nie mógł
uwierzyć, że to co się stało było prawdziwe. Na wszelki wypadek zanotował sobie
w pamięci, by nigdy więcej nie próbować zastawiać się klingą, gdy korzysta ona
akurat z Aury. Nie miał najmniejszej ochoty po raz kolejny wydłubywać spomiędzy
złączy pancerza ochłapów śmierdzącego mięsa. Na sama myśl poczuł mdłości.
Wprawdzie pozbył się krwawej mazi najdokładniej jak umiał, jednak zapach
uparcie pozostawał. Smokobójca również postanowił przyłączyć się do obrzędów
pogrzebowych, twierdząc, że kto jak kto, ale on może poszczycić się największym
doświadczeniem w tych sprawach z pośród wszystkich obecnych. Nie znalazł się
żaden śmiałek, który zaprzeczył by słowom herosa, i w ten sposób Sigmund
przejął nieoficjalnie kontrolę nad przygotowaniem pochówku, a właściwie
kremacji.
Krzątał się wokół zszywających ze sobą
poszarpane rany kobiet i udzielał im rzeczowych ran na temat medycyny, chodził
pomiędzy szukającymi fragmentów ciał mężczyznami i upewniał się, że niczego nie
przeoczą. Instruował gromadzące drewno na stosy pogrzebowe dzieci, pokazując im
jak powinny układać kłody, by całość się nie zawaliła, jednym słowem był
prawdziwą duszą towarzystwa, jeśli można użyć tego określenia w odniesieniu do
podobnych okoliczności. Ivar domyślał się, że w ten sposób, jego nowy
przyjaciel nadrabia pięć tysięcy lat spędzone w samotności swojego własnego
grobowca. Chłód wiszącego na szyi amuletu przypominał mu o panujących wewnątrz
katakumb ciemnościach i wpływowi jaki miały one na ludzki umysł. Spędził w nich
zaledwie dobę, a mógłby przysiąc, że były to miesiące. Nawet nie próbował sobie
wyobrazić bycia uwiezionym z dala od reszty ludzkości przez całe milenia. Takie
przeżycie może całkowicie odmienić każdego człowieka.
Jednak Sigmund wydawał się
całkowicie normalną osoba, poza oczywistym faktem, bycia martwym. Po prostu
cieszył się z możliwości rozmowy, i pomimo, że ekscytacja, która go ogarnęła
przysłaniała mu nieco wgląd w emocje, które targały w tej chwili mieszkańcami
wioski, na swój sposób był pomocny. Przypominał ludziom, że życie po śmierci
naprawdę istnieje, i że ich bliscy będą czekać na nich w Walhalli, i któregoś
dnia, ponownie się z nimi połączą. Był latarnią nadziei na morzu rozpaczy, po
którego wzburzonych falach dryfowali członkowie tej spokojnej do tej pory
społeczności. Dlatego też z przymrużeniem oka traktowali oni jego nieco
napuszone maniery, posłusznie stosując się do wypowiadanych w dobrej wierze
rad. Gdy wszystko było gotowe, a pozszywane i oczyszczone z krwi zwłoki ułożone
na wyściełanych białymi prześcieradłami stosach pogrzebowych, nadszedł czas na
pożegnanie. Pielgrzymki kobiet, mężczyzn i dzieci chodziły od jednego kopca do
drugiego, wznosząc modlitwy za dusze poległych i po raz ostatni spoglądając w
twarz zmarłego.
Silne poczucie wspólnoty sprawiało,
że każdy w tej niewielkiej osadzie przyjaźnił się ze wszystkimi, co czyniło z
nich jedną wielką rodzinę. Tym większy był smutek wieśniaków spowodowany tak
dotkliwym ciosem. W wyniku ataku Orków, zginęło pięćdziesięciu sześciu
mężczyzn, większość w kwiecie wieku. Najmłodszy był w wieku Ivara, najstarszy
był siwowłosym staruszkiem zbliżającym się do siedemdziesiątki. Za wszystkimi
tęskniono, za wszystkich wlewano strumienie gorących łez. W końcu, przyłożono
pochodnie, i stosy zapłonęły, unosząc dzielnych wojowników Midgardu na
spotkanie z przodkami i bogami. Żywi czuwali do momentu, w którym ostatni
kawałek drzewa zapadł się w sobie wzbijając kłęby iskier, które żarzyły się
jeszcze przez chwilę, a następnie zgasły. Dopiero wtedy ceremonia została
uznana za zakończoną. Z Orkami poszło o wiele łatwiej. Ivar podchodził do
każdego z nich, i dotkał ich czubkiem płonącego miecza, błyskawicznie
zamieniając zielone ścierwa w gorący popiół.
Najgorzej sprawa przedstawiała się z cuchnącą
mazią, w którą zamienił się olbrzym, ale i z tym sobie poradzono. Mężczyźni
wkopali kilkanaście worków piasku z brzegu pobliskiego jeziorka, i zasypali nim
rozkładającą się breję. Dla pewności, że dzikie zwierzęta nie rozgrzebią
cuchnącego mięsa, dodatkowo ułożyli na nim warstwę płaskich, ciężkich kamieni,
tworząc swego rodzaju pomnik ofiarom ataku. Wyznaczono kilku ludzi, których
zadaniem było wyciosanie na głazach imion wszystkich poległych, by były one
zapamiętane po wsze czasy. Zmęczony trwającą niemalże nieprzerwanie dobę pracą,
Ivar udał się do niewielkiej chatki na drugim, nietkniętym przez pożar skraju
wioski. Mieszkał w niej Runolf, miejscowy kowal, który zaproponował chłopakowi nocleg
i ciepłą strawę. Był on potężnie zbudowanym mężczyzną około trzydziestki,
którego z łatwością można by pomylić ciemna nocą z Orkiem.
Jego mocarne ramiona, wyćwiczone od
lat spędzonych w kuźni składały się w całości z węźlastych, twardych mięśni,
które zdawały się rozsadzać wytatuowaną skórę. Niemal każdą powierzchnię ciała
kowala zdobiły tajemnicze wzory i malunki, których znaczenia nie chciał
wyjawić, choć Ivar podejrzewał, że dobroduszny mężczyzna po porostu ich nie
zna. Były to jakiegoś rodzaju runy, podobne do tych ,które znalazł w książce
zabranej z grobowca Sigmunda. Nie miał jeszcze czasu dokładnie przeglądnąć
opasłego tomiszcza, ale podejrzewał, że znalazłby tam symbole pokrywające się z
tatuażami Runolfa. Nie chciał zbyt naciskać na swojego gospodarza, jednak
postanowił, że zrobi to jeśli uzna, to za konieczne. Otworzył grube, sosnowe
drzwi i poszukał wzrokiem łysej czaszki kowala, lecz najwyraźniej nie było go w
domu.
Pewnie siedział właśnie w kuźni
pracując nad czymś zajadle, by zapomnieć o tragedii, która spotkała jego
wioskę. Poczuł się odrobinę samotny. Sigmund korzystał w pełni z przestrzeni,
którą dawał mu amulet, a która obejmowała sobą niemal całą osadę, i spędzał
czas z nowopoznanymi przyjaciółmi, a Runolf, którego zaczynał szanować i lubić,
większość czasu spędzał w swoim warsztacie. „Zapewne taki jest los wybrańców
bogów”, pomyślał chłopak i zabrał się do przygotowywania posiłku. W brzuchu
potwornie mu burczało i czuł, że mógłby zjeść konia z kopytami i całym rzędem,
jeśli tylko miałby okazję. Pamiętając jednak o naukach otrzymywanych w
dzieciństwie od ojca i innych mężczyzn z Astarothu, wiedział, że nie może
rzucić się na jedzenie jak wygłodniały wilk, bowiem w ten sposób tylko sobie
zaszkodzi. Po trwającym dłuższy czas poście, należy stopniowo zaspokajać
apetyt, by zapobiec nieprzyjemnym skurczom żołądka.
Znalazł w spiżarni bochen świeżo
upieczonego chleba i wielkie koło sera, z którego wyciął niewielki trójkącik.
Pachniał zachęcająco. Odkroił dwie kromki i zaczął pałaszować, uważnie
przeżuwając każdy kęs. Z całych sił pragnął jak najprędzej pochłonąć tą drobną
porcję, która sobie przygotował i rzucić się na następną, jednak całym
wysiłkiem woli powstrzymywał się przed tym. Było to istną torturą, i czuł, że
lada chwila się złamie. Gdy doszedł już do momentu, w którym sądził, że nie
wytrzyma już ani minuty dłużej, drzwi do chaty otworzyły się z cichym
skrzypieniem i do środka wkroczył Runolf. Potężna sylwetka kowala zasłaniała
sobą cały otwór drzwiowy blokując drogę światłu, co nadawało postaci mężczyzny
mrocznego, złowieszczego wyglądu. Ivar podniósł głowę znad posiłku i rzucił
gospodarzowi przyjazny uśmiech, ciesząc się z towarzystwa.
-Witaj Runolfie. Wybacz, że zacząłem
bez ciebie, ale nie wiedziałem kiedy wrócisz z kuźni, a byłem naprawdę bardzo
głodny. Mam nadzieję, że się nie obrazisz.
Słowa te były czystym konwenansem,
czymś co wypadało powiedzieć, czego jednak obie strony nie brały na poważnie.
Chłopak otrzymał od kowala pozwolenie na korzystanie z zapasów jedzenia o
dowolnej porze dnia i noc w dowolnych, oczywiście w granicach rozsądku,
ilościach. Nie zmieniało to faktu, że ludzie narzucając sobie pewne standardy i
utarte zwyczaje w relacjach między sobą, spodziewali się ich przestrzegania,
nawet jeśli zamierzali odpowiedzieć na nie zbywającym „nie ma o czym mówić”.
Podobnie było w przypadku Runolfa, i Ivar przypuszczał, że gdyby pominął
grzecznościową formułkę, jego gospodarz mógłby się poczuć urażony. Człowiek to
naprawdę dziwaczna istota, pełna niedomówień i wszelakich zawirowań.
Możesz komuś uratować życie, i tego
samego dnia śmiertelnie tą osobę urazić, nie dziękując za otrzymany w podzięce
prezent. Widać bogowie mieli dużo powodów do śmiechu, kiedy tworzyli ten świat.
Kowal wszedł głębiej do izby i stanął naprzeciw rozłożonego na podłodze
pancerza Ivara. Od pierwszej chwili, w której go ujrzał, nie mógł wprost
oderwać oczu od tej potężnej zbroi, którą ktoś nieopatrznie oszpecił wszystkimi
tymi złoceniami i kamieniami szlachetnymi. Gdyby to zależało od niego, skułby
je wszystkie i odsłonił prawdziwe piękno rynsztunku.
-Miło cię widzieć przy stole Ivarze!
Twój żołądek słychać było w samym Asgarthcie,i przeszkadzał on w śnie samemu Odynowi! Mną się nie
przejmuj, jedz ile chcesz, nie chcemy żeby król bogów zesłał na nas
przekleństwo za przerywanie jego drzemki.
Chłopak z wdzięcznością powrócił
do przerwanego posiłku, i już po chwili ze stołu zniknęło wszystko co sobie
wcześniej przygotował. Zaspokoiwszy doskwierający mu głód, młodzieniec dołączył
do kowala, który w tym czasie udał się do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie
popijał właśnie drobnymi łykami miód. Ivar usiadł naprzeciwko gospodarza, i
skinięciem głowy podziękował mu za podsunięte naczynie z napojem. Zanurzył usta
w krystalicznie przejrzystym, lekko złotawym trunku rozkoszując się jego
doskonałym smakiem oraz przyjemnym ciepłem, które ze sobą niósł. Przypominało
to w pewnym stopniu uczucie, które opanowywało go podczas korzystania z Aury,
była to ta sama siłą rozpływająca się po znużonych członkach i przynosząca
ukojenie.
Runolf przyglądał sie swojemu
młodemu gościowi niespecjalnie maskując przy tym ciekawość, która targała nim
od pierwszego mementu, w którym zobaczył go odzianego we wspaniały pancerz i
uzbrojonego w potężny miecz, którym siekał na drobne kawałki atakujących Orków.
Nawała pracy towarzysząca pozbywaniu się skutków napaści zielonoskórych, nie
pozwoliła im wcześniej na dłuższą rozmowę, co dodatkowo jątrzyło wyobraźnię
kowala. Gdy przyglądał się chłopięcej twarzy swojego towarzysza, na której
dopiero zaczynały kiełkować pierwsze, przezroczyste nieomal zalążki brody,
widział w niej przeżyte smutki i cierpienia, charakterystyczne raczej dla
oblicz zgarbionych staruszków, którzy doświadczyli więcej niżby chcieli. Okolone
długimi, zmierzwionymi i zlepionymi od potu włosami oczy o barwie górskiego
lodu, kryły w sobie niechciane wspomnienia, które chłopak starał się bez
powodzenia ukryć przed światem zewnętrznym.
Runolf z nutką nostalgii pomyślał
o swoich młodzieńczych latach. Zamykał się wówczas w swojej własnej, twardej
skorupie za każdym razem gdy był czymś przygnębiony czy załamany. Od
najmłodszych lat uczono go, że mężczyzna musi być silny i nieugięty, dlatego
mylnie interpretując słowa starszych, spychał głęboko w najmroczniejsze
zakamarki swej duszy wszelkie złe wspomnienia, mając nadzieje że nikt nie
dostrzeże cierpienia, które one w nim wywołują. Była to metoda prowadząca do
pewnej zguby, o czym przekonał się w późniejszych latach. Gromadzone i
składowane w jednym miejscu troski były jak iskry krzesane pośrodku
wyschniętego na wiór lasu. Nie mogąc znaleźć ani jednej kropli wody, która by
je ugasiła, zaczynały się tlić, i powiększać, aż w końcu urastały do
niebotycznych rozmiarów pochłaniając wszystko dookoła niczym stado szarańczy.
Człowiek wypalał się od środka,
pozbawiony duszy włóczył sie pomiędzy żywymi niczym upiór, pałającymi oczyma
rzucając nienawistne spojrzenia na wszystko co dobre i szczęśliwe. Zalążki tej
trawiącej serce pożogi, zaczynały już być widoczne w źrenicach chłopaka, i
Runolf szczerze mu współczuł, doskonale zdając sobie sprawę, że na całym
świecie nie ma takich słów, które potrafiłyby zawrócić młodzieńca z obranej
drogi. Jego jedynym ratunkiem był on sam. Chorobę duszy, może wyleczyć
wyłącznie władając y nią umysł. Kowal bardzo chciał podzielić się z Ivarem
swoimi doświadczeniami, wspomóc go w jego samotnej wędrówce słowami mądrości,
jednak pamięć tego upartego, głuchego na wszystkie rady młokosa, którym sam był
w jego wieku, podpowiadała mu, że nic co mógłby powiedzieć, nie przyniosłoby
pożądanych rezultatów.
Mógł jedynie dolewać chłopakowi miodu, licząc,
że pod wpływem alkoholu, łatwiej dopuści kogoś w pobliże swojego toczonego
przez nowotwór żałości umysłu. Po pierwszych dwóch szklanicach, jego taktyka
zaczynała odnosić pewne rezultaty. Ivar nabrał nieco rumieńców, a jego język
uwolnił się z ciasnego węzła, w który był zwykle zaciśnięty, dopuszczając
rozluźniony trunkiem umysł do głosu.
-Nigdy wcześniej nie piłem miodu.
W Astaroth’cie, mieliśmy tylko ciemne ale,
które miało obrzydliwy, grzybowy posmak, i cienkie wino, wrabiane przez kobiety
z leśnych jagód. Miało słodkawo-kwaśny smak, który pamiętam do dziś. Pamiętam
jak jako dziecko, wraz z przyjacielem dorwaliśmy cały dzban, zostawiony przez
kogoś na widoku, i ukryliśmy się z nim w lesie. Mieliśmy wtedy po pięć, może
sześć lat… Wiesz, Runolfie… wiek nie ma już takiego znaczenia kiedy wszędzie
wokoło toczy się wojna. Ludzie cieszą się każdym kolejnym dniem ,rok jest dla
nich tylko setkami wschodów i zachodów słońca, czas przestaje mieć znaczenie,
nie nadaje on już życiu tempa, tak jak to miało miejsce przed pojawieniem się
Orków…
Kowal skinął z aprobatą głową.
Słowa chłopaka, choć przedzierały się przez mglista kurtynę alkoholu, były
prawdziwe. On sam, przestał liczyć upływające lata już dawno temu, i gdyby ktoś
zapytałby go ile już przeżył, nie potrafiłby mu odpowiedzieć. Nadal czuł się
silny i zdrowy, a przede wszystkim, żywy, i tylko to się liczyło. W zadumie
zapatrzył się w jakiś punkt ponad głową młodzieńca. Nie spodziewał się u niego
podobnej mądrości. Może jednak poradzi sobie z uczuciami, które targały jego
sercem? Życzył mu tego całą swoją osobą. Wojownik pokroju Ivara mógł zdziałać
wiele dobrego dla mieszkańców Midgardu, i byłoby niepowetowaną szkodą, gdyby
stracił rozum zmagając się z demonami własnej przeszłości. Tymczasem chłopak,
nieświadomy myśli targających umysł towarzysza, kontynuował swą opowieść.
-…Powiedziałem Flokiemu, że mam
już dość, ale ten nazwał mnie mażącą się dziewczynką, więc wziąłem kolejnego
łyka, i następnego. W pewnym momencie ogarnęła mnie ciemność, i obudziłem się
pośrodku nieznanej polany, w podartym ubraniu. Moja skóra była pokryta siatką
zadrapań, jak się później okazało, przedzierałem się przez gęste krzaki jeżyn.
Wołałem Flokiego, ale nikt mi nie odpowiadał. Chciałem wstać, i poszukać drogi
do domu, jednak gdy tylko spróbowałem się poruszyć, świat zaczął wirować, a
głowę rozsadził mi potworny ból. Opadłem wymiotując na ściółkę, i w tym stanie,
po kilku godzinach odnalazł mnie ojciec. Ku mojemu zdziwieniu, był szeroko
uśmiechnięty, a gdy zobaczył mój strój, roześmiał się na głos.
Podniósł mnie z ziemi i
powiedział, że stałem się prawdziwym mężczyzną. Ruszyliśmy do domu, a on przez
całą drogę opowiadał mi podobne historie ze swojego dzieciństwa, chcąc poprawi
cmi humor. Kilka razy musiał odstawiać mnie w krzaki, żebym mógł zwrócić
kolejne resztki wina. Dopiero po powrocie do Astarothu, przybrał groźną minę, i
wraz z matką urządzili mi głośną awanturę, do której przyłączyła się połowa
kobiet mieszkających w jaskini. Ojciec puszczał mi oko za każdym razem, gdy był
pewny, że nikt inny tego nie widzi, dając mi do zrozumienia, że tylko udaje
złość. Potem wytłumaczył mi, że kobiety, a zwłaszcza matki, okazują swoją miłość
przez wrzaski i utyskiwania, ponieważ boją się, że gdy będą zbyt miłe, stracą
szacunek mężczyzn. Kiedy zapytałem, dlaczego nie możemy im powiedzieć, że nie
muszą uciekać się do podobnych metod by być poważane , odparł, że prawdopodobnie
i tak by nie uwierzyły.
Prosił, bym nie czuł urazy do
matki za twarde słowa, powodowane są strachem o mnie i o moje dobro, i że jej
miłość do mnie jest tak wielka, że woli bym postrzegał ja jako złośnicę, niż
żebym zrobił sobie krzywdę. Wtedy jeszcze nie do końca to rozumiałem, jednak
teraz, gdy odeszła…oddałbym wszystko, by nawrzeszczała na mnie, a nawet
przyłożyła parę razy po głowie
Przez usta Ivara przemknął smutny
uśmiech, jednak jego oczy rozjarzyły się jaśniej kiedy wspominał swoich
rodziców. Kowal miał wrażenie, że patrzy właśnie na chłopaka, którym jego gość
był przed wypadkami, które zmusiły go do wędrówki zakończonej w tej chacie.
-Już słyszę jej donośny głos, tak
niepasujący do drobnej budowy: „Jak mogłeś być tak głupi by wdać się w walkę z
Orkami? Przecież mogłeś zginąć! A latanie na smoku? Czy już w ogóle nie zależy
ci na starej, schorowanej matce, która musi zamartwiać się o bezpieczeństwo
swego wyrodnego syna?”
Obaj wybuchli śmiechem, który niczym
deszcz zmywający zalegający na ulicach kurz, nachwalę pozwolił im uwolnić się
od niewesołej rzeczywistości za oknem, za którym straszyły poczerniałe
zgliszcza budynków, oraz bieliły się kamienie symbolizujące poległych mężczyzn.
Gromadki chudych, obdartych dzieci próbowały chwycić za ogon wyleniałego
kundla, umykającego przed siebie z wywieszonym ozorem. Małe stadko pstrokatych
kur wzbiło się w powietrze przestraszone nagłym pojawieniem się wrzeszczącej
hałastry, dołączając swoje spanikowane gdakanie do harmidru panującego na placu.
Opasłe, ołowianoszare chmury przesuwały się
wolno po niebie, przyjmując kształt niepokojąco podobne do sylwetek smoków. Zanosiło
się na deszcz i rzeczywiście, kilka sekund później spadły pierwsze ciężkie
krople, które ze stukotem rozbiły się o gliniane dachy chat. Runolf, wyjrzał
przez okno i wskazał na przybierające na sile opady swojemu młodemu przyjacielowi.
-Wygląda na to, że na jakiś czas
jesteśmy tu uwięzieni. Oby tylko woda nie wypłukała tej paskudnej breji, którą
twój miecz zostawił po Orku. Nie mam ochoty na cuchnącą powódź.
Próbował prowadzić neutralna
rozmowę, bez zbytniego naciskania chłopaka, jednak wzmianka o lataniu na smoku
była niczym drobinka rozżarzonego węgla, która spadła na jego rękaw, i
przypalała niemiłosiernie końcówki nerwu, nie pozwalając kowalowi skupić się na
niczym innym. Na szczęście dla niego, Ivar dojrzał już najwyraźniej do
zwierzeń. Młodzieniec sięgnął po dzban, i ponownie napełnił swoją szklankę
miodem, nieco przy tym rozlewając. Jego spojrzenie błądziło po twarz Runolfa,
jednak miał widoczne problemy z jego skupieniem.
-Pada…Zupełnie jak wtedy, gdy po
raz pierwszy rozmawiałem z Saladynem… Oh, wybacz, nie wiesz przecież kto to
jest Saladyn… Myślę, że najlepiej będzie jak zacznę od początku, byś mógł
zorientować się w sytuacji…Jak już zapewne się domyśliłeś, urodziłem się i
wychowałem w Astaroth’cie. Nie wiem czy słyszałeś o tym miejscu? To w zasadzie
zwykła jaskinia górska, przystosowana przez moich przodków do życia. Nie było
tam może żadnych wygód, ani miodu, ale był to jedyny dom jaki znałem…
Mijały godziny, deszcz przybierał
na sile, aż w końcu zamienił się w potężną ulewę, tworzącą na zewnątrz ogromne
kałuże, na których powierzchni wyskakiwał bańki powietrza, co według niektórych
świadczyło o tym, że nawałnica będzie trwała przez dłuższy czas. Ivar
zapamiętał się w swojej opowieści, a Runolf całkowicie oddał się słuchaniu.
Przerywał tylko na krótkie odstępy czasu, w których krążył pomiędzy spiżarnią a
salonem, przynosząc kolejne dzbany miodu, a później piwa, kiedy stwierdził, że
chłopak nie powinien pić już więcej mocnego trunku. Młodzieniec pociągał małe łyki
ze swojej szklanicy, i mówił, mówił i mówił. Kowal otworzył szeroko ze
zdumienia oczy, kiedy usłyszał o bitwie pod Astarothem, i objawieniu się
magicznych zdolności Ivara.
Współczująco położył dłoń na
ramieniu towarzysza, kiedy ten opowiadał o swoim powrocie do zdrowia i o
późniejszym ataku smoków. Zanim doszli do części o pojawieniu się Saladyna, w
mieszkaniu pojawił się duch Smokobójcy, który dołączył się do historii,
uzupełniając słowa Ivara, swoją wiedzą. Szczególnie udzielał się podczas
opowieści o przeszukiwaniu grobowca, najwyraźniej będąc dumnym z podarunku,
który sprawił młodzieńcowi w postaci zbroi i miecza. Przygasł nieco i zamilkł,
gdy ponownie musiał stawić czoła śmierci swojego jaszczurzego przyjaciela.
Rzucił smutne spojrzenie na stojący na stoliku dzban ale,głęboko żałując, że jako zjawa, nie może utopić swoich trosk w
alkoholu. Gdy Ivar wreszcie doszedł do końca historii, w niewielkiej izdebce
zapanowała głucha cisza, podczas której wszyscy pogrążeni byli w swoich
własnych myślach. Nawet niezwykle pobudzony od czasu spotkania z nowymi ludźmi
Sigmund, był nienaturalnie spokojny.
Siedział zawieszony kilka
centymetrów ponad powierzchnią fotelu, i wbijał wzrok w wykładaną dębowymi
klepkami podłogę, jakby próbował rozwikłać ukrytą w niej zagadkę. Chłopak
smętnie opuścił głowę, najwyraźniej walcząc o powstrzymanie ciężkich powiek od
opadnięcia, a Runolf przeskakiwał oczami z twarzy młodzieńca na oblicze
Smokobójcy i z powrotem. Jak dotąd, uważał człowieka, który zabił trzech Orków
za bohatera, a kogoś kto choć raz widział smoka, za osobę niezwykle
pasjonującą. Teraz, miał przed sobą nie tylko zaledwie chłopca, który uśmiercił
już w swoim życiu setki zielonoskórych, nawet jeśli zrobił to przy pomocy
magii, ale także zjawę herosa, który walczył z jednym z potężnych jaszczurów, i
w dodatku zwyciężył. Nagle jego mała chatka wdała mu się zbyt ciasna by mogła
pomieścić te dwie wspaniałe postacie. Serce kowala zapragnęło przyłączyć się do
tych wojowników przelewających krew dla dobra wszystkich ludzi, lub chociażby
zrobić wszystko co w jego mocy by ich wspomóc w tym szlachetnym dążeniu. Przypomniał
sobie o księdze, o której wspominał Ivar, i którą ten podobno zabrał ze sobą z
grobowca Sigmunda. Nieoczekiwana myśl zaświtała mężczyźnie w głowie. Może
rzeczywiście byłby w stanie im pomóc?
-Ivarze, czy mógłbym zobaczyć tą
księgę, o której opowiadałeś?
Chłopak skinął głową, jednak nie
był w stanie podnieść się z wyściełanego fotela. Najwyraźniej osiągnął swój
limit wypitych trunków, i jego organizm był teraz zbyt zajęty neutralizowaniem
toksyn, by móc poświęcać niezbędną do tego energię na tak błahe czynności jak
chodzenie czy mówienie. Zamiast tego, machnął ręką w kierunku drzwi do
sąsiedniego pomieszczenia, w którym spoczywała jego zbroja. Widząc niemoc
swojego towarzysza i szczerze mu jej zazdroszcząc, Sigmund wstał, i ruszył we
wskazana stronę. Po chwili wrócił niosąc ze sobą oprawiony w poniszczoną przez
upływ czasu skórę tom i wręczył go gospodarzowi. Runolf z czcią zaczął
przeglądać kolejne karty, łakomie prześlizgując wzrokiem po barwnych rysunkach.
Gdy jego spojrzenie padło na
pokrytą wąskim pismem stronę, wydał z siebie zduszony okrzyk zdziwienia, i
odłożywszy księgę na stół, zaczął czym prędzej podciągać rękawy swojej koszuli,
odkrywając wytatuowane przedramię grubości młodego drzewka. Sigmund,
zaintrygowany tym dziwacznym zachowaniem, podszedł bliżej i z zaciekawieniem
przyglądał się kowalowi. Ten uważnie studiował teraz na przemian pergaminowe
karty, i swój tatuaż, porównując znajdujące się na nich symbole. Smokobójca
podążył w jego ślady, i ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że wiele z nich jest
identycznych. Runolf zaczął się głośno śmiać śmiechem szaleńca, który wzbudził
w Sigmundzie gęsią skórkę, nawet pomimo faktu, że nie posiadał przecież
materialnego ciała. Widząc jego konsternację, kowal uśmiechnął się do niego
przyjaźnie.
-Myślę, że teraz moja kolej na
opowieść, przyjacielu! Być może, że mam coś, co może się wam przydać. Ale zanim
do tego dojdziemy, chcę byście mnie wysłuchali. Oboje. Dlatego też, poczekamy z
tym do czasu, aż nasz młody towarzysz poczuje się lepiej.
Ivar wymamrotał niewyraźną zgodę,
po czym zapadł w drzemkę przerywaną donośnymi pochrapywaniami.
Chciałbym mieć ten niebieski miecz w którejś ze swoich gier RPG.
OdpowiedzUsuń... a teraz tajemnicze tatuaże, ciekawe co z tego wyjdzie?
Szukając tego obrazka, zorientowałem się, że niechcący, ale jednak, skopiowałem Brisingr z Eragona...Z ręką na sercu przyznaję, że pisząc te fragmenty o mieczu, nie dostrzegałem podobieństwa, a teraz już za późno żeby zmieniać. Mam nadzieję, że to nikogo nie razi za bardzo. A do RPG byłby zbyt OP :D No chyba, że do Dark Souls, bo tam i tak by niewiele pomógł :D
UsuńNie bede sie czepiac. Następny kowal? Pewnie jakiś potomek, albo czyms mnie zaskoczysz. Licze na to drugie.
OdpowiedzUsuńKażda szanująca się osada musi mieć kowala :) To bardzo ważny członek społeczności. Runolf nie będzie potomkiem/krewnym żadnego z bohaterów, o to możesz być spokojna ^^ Będzie za to kluczową postacią :P
Usuń