wtorek, 22 kwietnia 2014

Rozdział VII-Przymierze część II



Miał właśnie przed sobą wyjątkowo wielkiego zielonoskórego, i to przede wszystkim o sobie był zmuszony teraz myśleć. Patrzył na potężne bary Orka, i zastanawiał się, jak to możliwe, że każda banda tych stworzeń, na jaką się do tej pory natknął, ma w swoich szeregach tego rodzaju olbrzymów. Wyglądało to tak, jakby były dwa rodzaje zielonoskórych- rodzaj pierwszy czyli przeciętny Ork, który swoimi rozmiarami przewyższał średniego wzrostu dorosłego mężczyznę o prawie połowę, oraz inny, wydający się należeć jakby do zupełnie innego gatunku, który górował nad swoimi mniejszymi braćmi w takim samym stosunku, w jakim przewyższali oni ludzi. Być może, należeli oni do jakiejś szczególnej kasty wojowników, i byli przydzielani do każdej hordy, lub też stanowili swego rodzaju machinę oblężniczą, pokroju używanych przez ludzi taranów lub balist. Z pewnością ten olbrzym mógł z łatwością ciskać kamienie wielkości wołu w mury obleganego zamku.
Skóra Orka miała intensywny, ciemnozielony kolor, który miejscami przechodził niemal w czerń, co niejako potwierdzało domysły Ivara o należności tego osobnika do innego gatunku, gdyż pozostali członkowie oddziału atakującego wioskę, byli jasnej barwy. W wielkiej dłoni, która mogłaby bez problemu zmiażdżyć łeb byka, potwór ściskał groteskowo mały jak dla tak potężnej istoty topór. Przypominał on chłopakowi o drewnianej zabawce, którą dawno temu otrzymał od ojca, z tą różnicą, że ten oręż, naprawdę mógł kogoś zranić. Jakkolwiek zabawny przedstawiał sobą widok ze swoją niewielką siekierką, nikt kto ujrzałby jego drugą dłoń, nie ośmieliłby się zaśmiać. Trzymał w niej ogromną maczugę, wyglądającą jakby była zrobiona z całego drzewa pozbawionego gałęzi i naszpikowanego pordzewiałymi ostrzami mieczy. Czubki kling nadal wyglądały na niebezpiecznie ostre, co w połączeniu z ogromną siłą jaką dysponował stwór, nie wróżyło najlepiej nikomu, kto byłby na tyle nierozważny by podejść zbyt blisko.
 Ivar doświadczył już tego dnia niemalże cudownej wytrzymałości zbroi, jednak nie widział najmniejszego powodu by za bardzo kusić pecha i wystawiać się na uderzenie tej prymitywnej, acz zabójczej maczugi. Nawet jeśli nie przebiłaby ona księżycowego metalu, nadal mogła spowodować u niego straszliwe obrażenia wewnętrzne. Mógłby mówić o szczęściu, gdyby skończyło się na kilku połamanych żebrach. Ork, jakby zdając sobie sprawę z tego, że nie może dopuścić zakutego w stal wojownika zbyt blisko, wściekle wywijał swoim drzewkiem, zupełnie jakby była to zaledwie wierzbowa witka. Jęk przecinanego powietrza boleśnie ranił uszy młodzieńca, nadal wrażliwe po wcześniejszym dzwonieniu. Ivar zaczął się cofać wdeptując co jakiś czas w kupki popiołu, jedyne pozostałości po swoich poprzednich przeciwnikach. Zielonoskóry, który wykazywał zadziwiająco dużo inteligencji, podążał za nim, nie dając mu tym samym szans na zajście się od tyłu.
Wściekłe ryki, którym towarzyszył istny deszcz cuchnącej śliny świadczyły o rosnącym zniecierpliwieniu bestii. Chłopak postanowił działać. Miał w głowie zalążki planu, jednak nie był do końca przekonany, czy to faktycznie może sie udać. Rzucając wszystko na jedną kartę pobiegł do przodu, zaskakując tym swojego przeciwnika. Dało mu to cenne sekundy, podczas których zdążył skrócić dystans i wydostać się poza zasięg straszliwej maczugi, która z opóźnieniem opadła w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał. Błyskawicznie uderzył tlącym się ostrzem w drewnianą broń, natychmiast ją niszcząc. Nie był to jednak koniec pojedynku, ciągle miał przed sobą potężnego przeciwnika, który mógłby go zatłuc gołymi rękami. Ivar usłyszał świst zbliżającego się ostrza jeszcze zanim zobaczył zbliżający się błyskawicznie brzeszczot topora. Było już za późno by odskoczyć, jedyne co pozostało, to przyjąć cios. Nie był jednak na tyle głupi, by wystawić na uderzenie swój opancerzony bok. Zamiast tego, zasłonił się klingą, licząc, że jej magia okaże się wystarczająco silna by natychmiast zniszczyć broń przeciwnika.
Gdy tylko krawędź topora weszła w zasięg tańczących, ciemnogranatowych płomieni, rozległa się głucha eksplozja, która wstrząsnęła koronami pobliskich drzew, powodując lawinę spadających z gór liści. Podmuch gorącego powietrza zmusił Ivara do zamknięcia oczu i odwrócenia twarzy. Coś wilgotnego i cuchnącego obryzgało jego twarz i spływało za płócienną koszulę, tak, że po chwili stała się ona lepka. Ponownie spojrzał na miejsce, gdzie spodziewał się ujrzeć swojego oponenta, jednak jedne co zobaczył, to nadal stojące pionowo nogi z przyczepioną do nich połową korpusu. Reszta zielonoskórego zniknęła, a raczej przemieściła się. Stwór był wszędzie dookoła. Trawa, drzewa, wszystko pokryte było orkową mazią, która wydzielała z siebie obrzydliwy zapach. Całą zbroja Ivara pokryta była krwistą mieszanką mięsa, skóry i rozdrobnionych kości. Nie było żadnego śladu dymu, żadnego ognia…Wyglądało to tak, jakby zielonoskóry pękł niczym zbyt mocno nadmuchany owczy pęcherz, którym chłopak bawił się z innymi dziećmi gdy był mały.
 Dopiero teraz młodzieniec dostrzegł stojącą niedaleko grupkę wieśniaków, którzy z przerażeniem wpatrywali się w białe iglice kości wystające z rozerwanych nóg Orka. Ubrania i twarze w całości mieli pokryte lepką breją. Kilku z nich zginało się właśnie w pół i wydając z siebie jęki bólu, wymiotowali swoim śniadaniem, mieszając zawartość żołądka z rozpaskudzonym dookoła zielonoskórym. Widok takiego eksperymentu nie działał zbyt dobrze na ich i tak już podrażnione wnętrzności, i powodował kolejne nieprzyjemne spazmy. Jakby znikąd pojawił się Sigmund, jedyny, który nie miał na sobie ani jednaj plamki krwi czy innego paskudztwa, w które zamieniło się ciało Orka. Na jego twarzy widniał pogodny uśmiech, zupełnie nie pasujący do obrazu, na którym się pojawił.
-Zakładam, że teraz, kiedy pozbyliśmy się zagrożenia ze strony tych obmierzłych stworzeń, możesz poprosić owych miłych ludzi o śniadanie. Z pewnością bardzo chętnie cię ugoszczą. Nie jadłeś przecież od dwóch dni!
Gaszenie spowodowanych przez zielonoskórych pożarów zajęło niemal całą resztę dnia. Do pracy przyłożyła się cała wioska, również kobiety, dzieci i starcy. Straty były spore, jednak po tym jak spora część mieszkańców osady zginęła pod toporami Orków, nikt nie był zmuszony mieszkać pod gołym niebem. Na szczęście główny magazyn żywności znajdował się w środku wioski, i nie został naruszony przez ogień. Również Ivar, po uprzednim opłukaniu pancerza z resztek bestii, i zabezpieczeniu miecza, przyłączył się do pomocy. Pomimo zmęczenia spowodowanego brakiem snu i długim marszem w pogoni za zabójcami Saladyna, oraz późniejszą walką, bez chwili wytchnienia nosił ciężkie wiadra wody, mając w pamięci straszliwe krzyki mieszkańców  Astarothu, którzy również ucierpieli w wyniku pożaru, chociaż źródło tamtej tragedii było inne.
Gdy ostatnie płomienie zostały ugaszone, przyszedł czas na zatroszczenie się o godny pochówek dla zmarłych, a tych było wielu. Wraz z pozostałymi mężczyznami, Ivar wyszukiwał każdy, nawet najmniejszy fragment ciał poległych, i z czcią składał go w specjalnie przygotowanym do tego celu kręgu, w którym kobiety starały się „dopasować” poszczególne kawałki do zwłok swoich mężów, braci i synów. Ta makabryczna układanka była bardzo ważnym elementem tradycji Midgardczyków, dlatego też nikt nie narzekał, ani nie wymawiał się od przykrych obowiązków, a tych było naprawdę sporo. Każda bitwa czy wojna była aktem barbarzyństwa, który odbierał życie wielu dobrym ludziom, mającym jeszcze przed sobą długie, szczęśliwe lata spędzone z rodzina, jednak potyczka z Orkami, zawsze była czymś o wiele bardziej brutalniejszym niż starcie pomiędzy dwoma skłóconymi jarlami. Zielonoskórzy znajdywali perwersyjną przyjemność w potwornym okaleczaniu swoich ofiar, i nie potrafili zadowolić się czystym pchnięciem lub ciosem, który niemalże bezboleśnie odbiera życie. Zamiast tego lubowali się w powolnym rozczłonkowywaniu, czy nawet ćwiartowaniu nieszczęśników, którzy mieli pecha doświadczyć ich okrucieństwa.
 Dlatego też, na niewielkiej przecince, na której stoczyła sie bitwa, niemal co krok można było sie natknąć na krwawe strzęp, niegdyś będące częścią czyjegoś ciała. Najgorzej sprawa przedstawiała się z okolicą, w której walczył Ivar. Resztki olbrzymiego zielonoskórego pokrywały ziemię grubą warstwą, i wieśniacy zmuszeni byli grzebać w ohydnie cuchnącej papce, by wydostać spod niej szczątki bliskich, niczym poszukiwacze skarbów ryjący w ziemi w pogoni za bogactwem. Nie było to ani trochę przyjemne zadanie, a fakt, że fragmenty ciała przyjaciół i krewnych zmieszały się z plugawym ścierwem Orka, czynił je dodatkowo odstręczającym. Młodzieniec czuł się trochę winny, rozumiał bowiem czym jest szacunek dla zmarłych, i jakim bluźnierstwem jest zmieszanie się krwi ofiary i mordercy. Nie mógł jednak przewidzieć, że zablokowanie ciosu topora przyniesie tak makabryczne rezultaty.
W zasadzie sam nadal nie mógł uwierzyć, że to co się stało było prawdziwe. Na wszelki wypadek zanotował sobie w pamięci, by nigdy więcej nie próbować zastawiać się klingą, gdy korzysta ona akurat z Aury. Nie miał najmniejszej ochoty po raz kolejny wydłubywać spomiędzy złączy pancerza ochłapów śmierdzącego mięsa. Na sama myśl poczuł mdłości. Wprawdzie pozbył się krwawej mazi najdokładniej jak umiał, jednak zapach uparcie pozostawał. Smokobójca również postanowił przyłączyć się do obrzędów pogrzebowych, twierdząc, że kto jak kto, ale on może poszczycić się największym doświadczeniem w tych sprawach z pośród wszystkich obecnych. Nie znalazł się żaden śmiałek, który zaprzeczył by słowom herosa, i w ten sposób Sigmund przejął nieoficjalnie kontrolę nad przygotowaniem pochówku, a właściwie kremacji.
 Krzątał się wokół zszywających ze sobą poszarpane rany kobiet i udzielał im rzeczowych ran na temat medycyny, chodził pomiędzy szukającymi fragmentów ciał mężczyznami i upewniał się, że niczego nie przeoczą. Instruował gromadzące drewno na stosy pogrzebowe dzieci, pokazując im jak powinny układać kłody, by całość się nie zawaliła, jednym słowem był prawdziwą duszą towarzystwa, jeśli można użyć tego określenia w odniesieniu do podobnych okoliczności. Ivar domyślał się, że w ten sposób, jego nowy przyjaciel nadrabia pięć tysięcy lat spędzone w samotności swojego własnego grobowca. Chłód wiszącego na szyi amuletu przypominał mu o panujących wewnątrz katakumb ciemnościach i wpływowi jaki miały one na ludzki umysł. Spędził w nich zaledwie dobę, a mógłby przysiąc, że były to miesiące. Nawet nie próbował sobie wyobrazić bycia uwiezionym z dala od reszty ludzkości przez całe milenia. Takie przeżycie może całkowicie odmienić każdego człowieka.
Jednak Sigmund wydawał się całkowicie normalną osoba, poza oczywistym faktem, bycia martwym. Po prostu cieszył się z możliwości rozmowy, i pomimo, że ekscytacja, która go ogarnęła przysłaniała mu nieco wgląd w emocje, które targały w tej chwili mieszkańcami wioski, na swój sposób był pomocny. Przypominał ludziom, że życie po śmierci naprawdę istnieje, i że ich bliscy będą czekać na nich w Walhalli, i któregoś dnia, ponownie się z nimi połączą. Był latarnią nadziei na morzu rozpaczy, po którego wzburzonych falach dryfowali członkowie tej spokojnej do tej pory społeczności. Dlatego też z przymrużeniem oka traktowali oni jego nieco napuszone maniery, posłusznie stosując się do wypowiadanych w dobrej wierze rad. Gdy wszystko było gotowe, a pozszywane i oczyszczone z krwi zwłoki ułożone na wyściełanych białymi prześcieradłami stosach pogrzebowych, nadszedł czas na pożegnanie. Pielgrzymki kobiet, mężczyzn i dzieci chodziły od jednego kopca do drugiego, wznosząc modlitwy za dusze poległych i po raz ostatni spoglądając w twarz zmarłego.
Silne poczucie wspólnoty sprawiało, że każdy w tej niewielkiej osadzie przyjaźnił się ze wszystkimi, co czyniło z nich jedną wielką rodzinę. Tym większy był smutek wieśniaków spowodowany tak dotkliwym ciosem. W wyniku ataku Orków, zginęło pięćdziesięciu sześciu mężczyzn, większość w kwiecie wieku. Najmłodszy był w wieku Ivara, najstarszy był siwowłosym staruszkiem zbliżającym się do siedemdziesiątki. Za wszystkimi tęskniono, za wszystkich wlewano strumienie gorących łez. W końcu, przyłożono pochodnie, i stosy zapłonęły, unosząc dzielnych wojowników Midgardu na spotkanie z przodkami i bogami. Żywi czuwali do momentu, w którym ostatni kawałek drzewa zapadł się w sobie wzbijając kłęby iskier, które żarzyły się jeszcze przez chwilę, a następnie zgasły. Dopiero wtedy ceremonia została uznana za zakończoną. Z Orkami poszło o wiele łatwiej. Ivar podchodził do każdego z nich, i dotkał ich czubkiem płonącego miecza, błyskawicznie zamieniając zielone ścierwa w gorący popiół.
 Najgorzej sprawa przedstawiała się z cuchnącą mazią, w którą zamienił się olbrzym, ale i z tym sobie poradzono. Mężczyźni wkopali kilkanaście worków piasku z brzegu pobliskiego jeziorka, i zasypali nim rozkładającą się breję. Dla pewności, że dzikie zwierzęta nie rozgrzebią cuchnącego mięsa, dodatkowo ułożyli na nim warstwę płaskich, ciężkich kamieni, tworząc swego rodzaju pomnik ofiarom ataku. Wyznaczono kilku ludzi, których zadaniem było wyciosanie na głazach imion wszystkich poległych, by były one zapamiętane po wsze czasy. Zmęczony trwającą niemalże nieprzerwanie dobę pracą, Ivar udał się do niewielkiej chatki na drugim, nietkniętym przez pożar skraju wioski. Mieszkał w niej Runolf, miejscowy kowal, który zaproponował chłopakowi nocleg i ciepłą strawę. Był on potężnie zbudowanym mężczyzną około trzydziestki, którego z łatwością można by pomylić ciemna nocą z Orkiem.
Jego mocarne ramiona, wyćwiczone od lat spędzonych w kuźni składały się w całości z węźlastych, twardych mięśni, które zdawały się rozsadzać wytatuowaną skórę. Niemal każdą powierzchnię ciała kowala zdobiły tajemnicze wzory i malunki, których znaczenia nie chciał wyjawić, choć Ivar podejrzewał, że dobroduszny mężczyzna po porostu ich nie zna. Były to jakiegoś rodzaju runy, podobne do tych ,które znalazł w książce zabranej z grobowca Sigmunda. Nie miał jeszcze czasu dokładnie przeglądnąć opasłego tomiszcza, ale podejrzewał, że znalazłby tam symbole pokrywające się z tatuażami Runolfa. Nie chciał zbyt naciskać na swojego gospodarza, jednak postanowił, że zrobi to jeśli uzna, to za konieczne. Otworzył grube, sosnowe drzwi i poszukał wzrokiem łysej czaszki kowala, lecz najwyraźniej nie było go w domu.
Pewnie siedział właśnie w kuźni pracując nad czymś zajadle, by zapomnieć o tragedii, która spotkała jego wioskę. Poczuł się odrobinę samotny. Sigmund korzystał w pełni z przestrzeni, którą dawał mu amulet, a która obejmowała sobą niemal całą osadę, i spędzał czas z nowopoznanymi przyjaciółmi, a Runolf, którego zaczynał szanować i lubić, większość czasu spędzał w swoim warsztacie. „Zapewne taki jest los wybrańców bogów”, pomyślał chłopak i zabrał się do przygotowywania posiłku. W brzuchu potwornie mu burczało i czuł, że mógłby zjeść konia z kopytami i całym rzędem, jeśli tylko miałby okazję. Pamiętając jednak o naukach otrzymywanych w dzieciństwie od ojca i innych mężczyzn z Astarothu, wiedział, że nie może rzucić się na jedzenie jak wygłodniały wilk, bowiem w ten sposób tylko sobie zaszkodzi. Po trwającym dłuższy czas poście, należy stopniowo zaspokajać apetyt, by zapobiec nieprzyjemnym skurczom żołądka.
Znalazł w spiżarni bochen świeżo upieczonego chleba i wielkie koło sera, z którego wyciął niewielki trójkącik. Pachniał zachęcająco. Odkroił dwie kromki i zaczął pałaszować, uważnie przeżuwając każdy kęs. Z całych sił pragnął jak najprędzej pochłonąć tą drobną porcję, która sobie przygotował i rzucić się na następną, jednak całym wysiłkiem woli powstrzymywał się przed tym. Było to istną torturą, i czuł, że lada chwila się złamie. Gdy doszedł już do momentu, w którym sądził, że nie wytrzyma już ani minuty dłużej, drzwi do chaty otworzyły się z cichym skrzypieniem i do środka wkroczył Runolf. Potężna sylwetka kowala zasłaniała sobą cały otwór drzwiowy blokując drogę światłu, co nadawało postaci mężczyzny mrocznego, złowieszczego wyglądu. Ivar podniósł głowę znad posiłku i rzucił gospodarzowi przyjazny uśmiech, ciesząc się z towarzystwa.
-Witaj Runolfie. Wybacz, że zacząłem bez ciebie, ale nie wiedziałem kiedy wrócisz z kuźni, a byłem naprawdę bardzo głodny. Mam nadzieję, że się nie obrazisz.
Słowa te były czystym konwenansem, czymś co wypadało powiedzieć, czego jednak obie strony nie brały na poważnie. Chłopak otrzymał od kowala pozwolenie na korzystanie z zapasów jedzenia o dowolnej porze dnia i noc w dowolnych, oczywiście w granicach rozsądku, ilościach. Nie zmieniało to faktu, że ludzie narzucając sobie pewne standardy i utarte zwyczaje w relacjach między sobą, spodziewali się ich przestrzegania, nawet jeśli zamierzali odpowiedzieć na nie zbywającym „nie ma o czym mówić”. Podobnie było w przypadku Runolfa, i Ivar przypuszczał, że gdyby pominął grzecznościową formułkę, jego gospodarz mógłby się poczuć urażony. Człowiek to naprawdę dziwaczna istota, pełna niedomówień i wszelakich zawirowań.
Możesz komuś uratować życie, i tego samego dnia śmiertelnie tą osobę urazić, nie dziękując za otrzymany w podzięce prezent. Widać bogowie mieli dużo powodów do śmiechu, kiedy tworzyli ten świat. Kowal wszedł głębiej do izby i stanął naprzeciw rozłożonego na podłodze pancerza Ivara. Od pierwszej chwili, w której go ujrzał, nie mógł wprost oderwać oczu od tej potężnej zbroi, którą ktoś nieopatrznie oszpecił wszystkimi tymi złoceniami i kamieniami szlachetnymi. Gdyby to zależało od niego, skułby je wszystkie i odsłonił prawdziwe piękno rynsztunku.
-Miło cię widzieć przy stole Ivarze! Twój żołądek słychać było w samym Asgarthcie,i przeszkadzał  on w śnie samemu Odynowi! Mną się nie przejmuj, jedz ile chcesz, nie chcemy żeby król bogów zesłał na nas przekleństwo za przerywanie jego drzemki.
Chłopak z wdzięcznością powrócił do przerwanego posiłku, i już po chwili ze stołu zniknęło wszystko co sobie wcześniej przygotował. Zaspokoiwszy doskwierający mu głód, młodzieniec dołączył do kowala, który w tym czasie udał się do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie popijał właśnie drobnymi łykami miód. Ivar usiadł naprzeciwko gospodarza, i skinięciem głowy podziękował mu za podsunięte naczynie z napojem. Zanurzył usta w krystalicznie przejrzystym, lekko złotawym trunku rozkoszując się jego doskonałym smakiem oraz przyjemnym ciepłem, które ze sobą niósł. Przypominało to w pewnym stopniu uczucie, które opanowywało go podczas korzystania z Aury, była to ta sama siłą rozpływająca się po znużonych członkach i przynosząca ukojenie.
Runolf przyglądał sie swojemu młodemu gościowi niespecjalnie maskując przy tym ciekawość, która targała nim od pierwszego mementu, w którym zobaczył go odzianego we wspaniały pancerz i uzbrojonego w potężny miecz, którym siekał na drobne kawałki atakujących Orków. Nawała pracy towarzysząca pozbywaniu się skutków napaści zielonoskórych, nie pozwoliła im wcześniej na dłuższą rozmowę, co dodatkowo jątrzyło wyobraźnię kowala. Gdy przyglądał się chłopięcej twarzy swojego towarzysza, na której dopiero zaczynały kiełkować pierwsze, przezroczyste nieomal zalążki brody, widział w niej przeżyte smutki i cierpienia, charakterystyczne raczej dla oblicz zgarbionych staruszków, którzy doświadczyli więcej niżby chcieli. Okolone długimi, zmierzwionymi i zlepionymi od potu włosami oczy o barwie górskiego lodu, kryły w sobie niechciane wspomnienia, które chłopak starał się bez powodzenia ukryć przed światem zewnętrznym.
Runolf z nutką nostalgii pomyślał o swoich młodzieńczych latach. Zamykał się wówczas w swojej własnej, twardej skorupie za każdym razem gdy był czymś przygnębiony czy załamany. Od najmłodszych lat uczono go, że mężczyzna musi być silny i nieugięty, dlatego mylnie interpretując słowa starszych, spychał głęboko w najmroczniejsze zakamarki swej duszy wszelkie złe wspomnienia, mając nadzieje że nikt nie dostrzeże cierpienia, które one w nim wywołują. Była to metoda prowadząca do pewnej zguby, o czym przekonał się w późniejszych latach. Gromadzone i składowane w jednym miejscu troski były jak iskry krzesane pośrodku wyschniętego na wiór lasu. Nie mogąc znaleźć ani jednej kropli wody, która by je ugasiła, zaczynały się tlić, i powiększać, aż w końcu urastały do niebotycznych rozmiarów pochłaniając wszystko dookoła niczym stado szarańczy.
Człowiek wypalał się od środka, pozbawiony duszy włóczył sie pomiędzy żywymi niczym upiór, pałającymi oczyma rzucając nienawistne spojrzenia na wszystko co dobre i szczęśliwe. Zalążki tej trawiącej serce pożogi, zaczynały już być widoczne w źrenicach chłopaka, i Runolf szczerze mu współczuł, doskonale zdając sobie sprawę, że na całym świecie nie ma takich słów, które potrafiłyby zawrócić młodzieńca z obranej drogi. Jego jedynym ratunkiem był on sam. Chorobę duszy, może wyleczyć wyłącznie władając y nią umysł. Kowal bardzo chciał podzielić się z Ivarem swoimi doświadczeniami, wspomóc go w jego samotnej wędrówce słowami mądrości, jednak pamięć tego upartego, głuchego na wszystkie rady młokosa, którym sam był w jego wieku, podpowiadała mu, że nic co mógłby powiedzieć, nie przyniosłoby pożądanych rezultatów.
 Mógł jedynie dolewać chłopakowi miodu, licząc, że pod wpływem alkoholu, łatwiej dopuści kogoś w pobliże swojego toczonego przez nowotwór żałości umysłu. Po pierwszych dwóch szklanicach, jego taktyka zaczynała odnosić pewne rezultaty. Ivar nabrał nieco rumieńców, a jego język uwolnił się z ciasnego węzła, w który był zwykle zaciśnięty, dopuszczając rozluźniony trunkiem umysł do głosu.
-Nigdy wcześniej nie piłem miodu. W Astaroth’cie, mieliśmy tylko ciemne ale, które miało obrzydliwy, grzybowy posmak, i cienkie wino, wrabiane przez kobiety z leśnych jagód. Miało słodkawo-kwaśny smak, który pamiętam do dziś. Pamiętam jak jako dziecko, wraz z przyjacielem dorwaliśmy cały dzban, zostawiony przez kogoś na widoku, i ukryliśmy się z nim w lesie. Mieliśmy wtedy po pięć, może sześć lat… Wiesz, Runolfie… wiek nie ma już takiego znaczenia kiedy wszędzie wokoło toczy się wojna. Ludzie cieszą się każdym kolejnym dniem ,rok jest dla nich tylko setkami wschodów i zachodów słońca, czas przestaje mieć znaczenie, nie nadaje on już życiu tempa, tak jak to miało miejsce przed pojawieniem się Orków…
Kowal skinął z aprobatą głową. Słowa chłopaka, choć przedzierały się przez mglista kurtynę alkoholu, były prawdziwe. On sam, przestał liczyć upływające lata już dawno temu, i gdyby ktoś zapytałby go ile już przeżył, nie potrafiłby mu odpowiedzieć. Nadal czuł się silny i zdrowy, a przede wszystkim, żywy, i tylko to się liczyło. W zadumie zapatrzył się w jakiś punkt ponad głową młodzieńca. Nie spodziewał się u niego podobnej mądrości. Może jednak poradzi sobie z uczuciami, które targały jego sercem? Życzył mu tego całą swoją osobą. Wojownik pokroju Ivara mógł zdziałać wiele dobrego dla mieszkańców Midgardu, i byłoby niepowetowaną szkodą, gdyby stracił rozum zmagając się z demonami własnej przeszłości. Tymczasem chłopak, nieświadomy myśli targających umysł towarzysza, kontynuował swą opowieść.
-…Powiedziałem Flokiemu, że mam już dość, ale ten nazwał mnie mażącą się dziewczynką, więc wziąłem kolejnego łyka, i następnego. W pewnym momencie ogarnęła mnie ciemność, i obudziłem się pośrodku nieznanej polany, w podartym ubraniu. Moja skóra była pokryta siatką zadrapań, jak się później okazało, przedzierałem się przez gęste krzaki jeżyn. Wołałem Flokiego, ale nikt mi nie odpowiadał. Chciałem wstać, i poszukać drogi do domu, jednak gdy tylko spróbowałem się poruszyć, świat zaczął wirować, a głowę rozsadził mi potworny ból. Opadłem wymiotując na ściółkę, i w tym stanie, po kilku godzinach odnalazł mnie ojciec. Ku mojemu zdziwieniu, był szeroko uśmiechnięty, a gdy zobaczył mój strój, roześmiał się na głos.
Podniósł mnie z ziemi i powiedział, że stałem się prawdziwym mężczyzną. Ruszyliśmy do domu, a on przez całą drogę opowiadał mi podobne historie ze swojego dzieciństwa, chcąc poprawi cmi humor. Kilka razy musiał odstawiać mnie w krzaki, żebym mógł zwrócić kolejne resztki wina. Dopiero po powrocie do Astarothu, przybrał groźną minę, i wraz z matką urządzili mi głośną awanturę, do której przyłączyła się połowa kobiet mieszkających w jaskini. Ojciec puszczał mi oko za każdym razem, gdy był pewny, że nikt inny tego nie widzi, dając mi do zrozumienia, że tylko udaje złość. Potem wytłumaczył mi, że kobiety, a zwłaszcza matki, okazują swoją miłość przez wrzaski i utyskiwania, ponieważ boją się, że gdy będą zbyt miłe, stracą szacunek mężczyzn. Kiedy zapytałem, dlaczego nie możemy im powiedzieć, że nie muszą uciekać się do podobnych metod by być poważane , odparł, że prawdopodobnie i tak by nie uwierzyły.
Prosił, bym nie czuł urazy do matki za twarde słowa, powodowane są strachem o mnie i o moje dobro, i że jej miłość do mnie jest tak wielka, że woli bym postrzegał ja jako złośnicę, niż żebym zrobił sobie krzywdę. Wtedy jeszcze nie do końca to rozumiałem, jednak teraz, gdy odeszła…oddałbym wszystko, by nawrzeszczała na mnie, a nawet przyłożyła parę razy po głowie
Przez usta Ivara przemknął smutny uśmiech, jednak jego oczy rozjarzyły się jaśniej kiedy wspominał swoich rodziców. Kowal miał wrażenie, że patrzy właśnie na chłopaka, którym jego gość był przed wypadkami, które zmusiły go do wędrówki zakończonej w tej chacie.
-Już słyszę jej donośny głos, tak niepasujący do drobnej budowy: „Jak mogłeś być tak głupi by wdać się w walkę z Orkami? Przecież mogłeś zginąć! A latanie na smoku? Czy już w ogóle nie zależy ci na starej, schorowanej matce, która musi zamartwiać się o bezpieczeństwo swego wyrodnego syna?”
Obaj wybuchli śmiechem, który niczym deszcz zmywający zalegający na ulicach kurz, nachwalę pozwolił im uwolnić się od niewesołej rzeczywistości za oknem, za którym straszyły poczerniałe zgliszcza budynków, oraz bieliły się kamienie symbolizujące poległych mężczyzn. Gromadki chudych, obdartych dzieci próbowały chwycić za ogon wyleniałego kundla, umykającego przed siebie z wywieszonym ozorem. Małe stadko pstrokatych kur wzbiło się w powietrze przestraszone nagłym pojawieniem się wrzeszczącej hałastry, dołączając swoje spanikowane gdakanie do harmidru panującego na placu.
 Opasłe, ołowianoszare chmury przesuwały się wolno po niebie, przyjmując kształt niepokojąco podobne do sylwetek smoków. Zanosiło się na deszcz i rzeczywiście, kilka sekund później spadły pierwsze ciężkie krople, które ze stukotem rozbiły się o gliniane dachy chat. Runolf, wyjrzał przez okno i wskazał na przybierające na sile opady swojemu młodemu przyjacielowi.
-Wygląda na to, że na jakiś czas jesteśmy tu uwięzieni. Oby tylko woda nie wypłukała tej paskudnej breji, którą twój miecz zostawił po Orku. Nie mam ochoty na cuchnącą powódź.
Próbował prowadzić neutralna rozmowę, bez zbytniego naciskania chłopaka, jednak wzmianka o lataniu na smoku była niczym drobinka rozżarzonego węgla, która spadła na jego rękaw, i przypalała niemiłosiernie końcówki nerwu, nie pozwalając kowalowi skupić się na niczym innym. Na szczęście dla niego, Ivar dojrzał już najwyraźniej do zwierzeń. Młodzieniec sięgnął po dzban, i ponownie napełnił swoją szklankę miodem, nieco przy tym rozlewając. Jego spojrzenie błądziło po twarz Runolfa, jednak miał widoczne problemy z jego skupieniem.
-Pada…Zupełnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy rozmawiałem z Saladynem… Oh, wybacz, nie wiesz przecież kto to jest Saladyn… Myślę, że najlepiej będzie jak zacznę od początku, byś mógł zorientować się w sytuacji…Jak już zapewne się domyśliłeś, urodziłem się i wychowałem w Astaroth’cie. Nie wiem czy słyszałeś o tym miejscu? To w zasadzie zwykła jaskinia górska, przystosowana przez moich przodków do życia. Nie było tam może żadnych wygód, ani miodu, ale był to jedyny dom jaki znałem…
Mijały godziny, deszcz przybierał na sile, aż w końcu zamienił się w potężną ulewę, tworzącą na zewnątrz ogromne kałuże, na których powierzchni wyskakiwał bańki powietrza, co według niektórych świadczyło o tym, że nawałnica będzie trwała przez dłuższy czas. Ivar zapamiętał się w swojej opowieści, a Runolf całkowicie oddał się słuchaniu. Przerywał tylko na krótkie odstępy czasu, w których krążył pomiędzy spiżarnią a salonem, przynosząc kolejne dzbany miodu, a później piwa, kiedy stwierdził, że chłopak nie powinien pić już więcej mocnego trunku. Młodzieniec pociągał małe łyki ze swojej szklanicy, i mówił, mówił i mówił. Kowal otworzył szeroko ze zdumienia oczy, kiedy usłyszał o bitwie pod Astarothem, i objawieniu się magicznych zdolności Ivara.
Współczująco położył dłoń na ramieniu towarzysza, kiedy ten opowiadał o swoim powrocie do zdrowia i o późniejszym ataku smoków. Zanim doszli do części o pojawieniu się Saladyna, w mieszkaniu pojawił się duch Smokobójcy, który dołączył się do historii, uzupełniając słowa Ivara, swoją wiedzą. Szczególnie udzielał się podczas opowieści o przeszukiwaniu grobowca, najwyraźniej będąc dumnym z podarunku, który sprawił młodzieńcowi w postaci zbroi i miecza. Przygasł nieco i zamilkł, gdy ponownie musiał stawić czoła śmierci swojego jaszczurzego przyjaciela. Rzucił smutne spojrzenie na stojący na stoliku dzban ale,głęboko żałując, że jako zjawa, nie może utopić swoich trosk w alkoholu. Gdy Ivar wreszcie doszedł do końca historii, w niewielkiej izdebce zapanowała głucha cisza, podczas której wszyscy pogrążeni byli w swoich własnych myślach. Nawet niezwykle pobudzony od czasu spotkania z nowymi ludźmi Sigmund, był nienaturalnie spokojny.
Siedział zawieszony kilka centymetrów ponad powierzchnią fotelu, i wbijał wzrok w wykładaną dębowymi klepkami podłogę, jakby próbował rozwikłać ukrytą w niej zagadkę. Chłopak smętnie opuścił głowę, najwyraźniej walcząc o powstrzymanie ciężkich powiek od opadnięcia, a Runolf przeskakiwał oczami z twarzy młodzieńca na oblicze Smokobójcy i z powrotem. Jak dotąd, uważał człowieka, który zabił trzech Orków za bohatera, a kogoś kto choć raz widział smoka, za osobę niezwykle pasjonującą. Teraz, miał przed sobą nie tylko zaledwie chłopca, który uśmiercił już w swoim życiu setki zielonoskórych, nawet jeśli zrobił to przy pomocy magii, ale także zjawę herosa, który walczył z jednym z potężnych jaszczurów, i w dodatku zwyciężył. Nagle jego mała chatka wdała mu się zbyt ciasna by mogła pomieścić te dwie wspaniałe postacie. Serce kowala zapragnęło przyłączyć się do tych wojowników przelewających krew dla dobra wszystkich ludzi, lub chociażby zrobić wszystko co w jego mocy by ich wspomóc w tym szlachetnym dążeniu. Przypomniał sobie o księdze, o której wspominał Ivar, i którą ten podobno zabrał ze sobą z grobowca Sigmunda. Nieoczekiwana myśl zaświtała mężczyźnie w głowie. Może rzeczywiście byłby w stanie im pomóc?
-Ivarze, czy mógłbym zobaczyć tą księgę, o której opowiadałeś?
Chłopak skinął głową, jednak nie był w stanie podnieść się z wyściełanego fotela. Najwyraźniej osiągnął swój limit wypitych trunków, i jego organizm był teraz zbyt zajęty neutralizowaniem toksyn, by móc poświęcać niezbędną do tego energię na tak błahe czynności jak chodzenie czy mówienie. Zamiast tego, machnął ręką w kierunku drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, w którym spoczywała jego zbroja. Widząc niemoc swojego towarzysza i szczerze mu jej zazdroszcząc, Sigmund wstał, i ruszył we wskazana stronę. Po chwili wrócił niosąc ze sobą oprawiony w poniszczoną przez upływ czasu skórę tom i wręczył go gospodarzowi. Runolf z czcią zaczął przeglądać kolejne karty, łakomie prześlizgując wzrokiem po barwnych rysunkach.
Gdy jego spojrzenie padło na pokrytą wąskim pismem stronę, wydał z siebie zduszony okrzyk zdziwienia, i odłożywszy księgę na stół, zaczął czym prędzej podciągać rękawy swojej koszuli, odkrywając wytatuowane przedramię grubości młodego drzewka. Sigmund, zaintrygowany tym dziwacznym zachowaniem, podszedł bliżej i z zaciekawieniem przyglądał się kowalowi. Ten uważnie studiował teraz na przemian pergaminowe karty, i swój tatuaż, porównując znajdujące się na nich symbole. Smokobójca podążył w jego ślady, i ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że wiele z nich jest identycznych. Runolf zaczął się głośno śmiać śmiechem szaleńca, który wzbudził w Sigmundzie gęsią skórkę, nawet pomimo faktu, że nie posiadał przecież materialnego ciała. Widząc jego konsternację, kowal uśmiechnął się do niego przyjaźnie.
-Myślę, że teraz moja kolej na opowieść, przyjacielu! Być może, że mam coś, co może się wam przydać. Ale zanim do tego dojdziemy, chcę byście mnie wysłuchali. Oboje. Dlatego też, poczekamy z tym do czasu, aż nasz młody towarzysz poczuje się lepiej.

Ivar wymamrotał niewyraźną zgodę, po czym zapadł w drzemkę przerywaną donośnymi pochrapywaniami. 

4 komentarze:

  1. Chciałbym mieć ten niebieski miecz w którejś ze swoich gier RPG.
    ... a teraz tajemnicze tatuaże, ciekawe co z tego wyjdzie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szukając tego obrazka, zorientowałem się, że niechcący, ale jednak, skopiowałem Brisingr z Eragona...Z ręką na sercu przyznaję, że pisząc te fragmenty o mieczu, nie dostrzegałem podobieństwa, a teraz już za późno żeby zmieniać. Mam nadzieję, że to nikogo nie razi za bardzo. A do RPG byłby zbyt OP :D No chyba, że do Dark Souls, bo tam i tak by niewiele pomógł :D

      Usuń
  2. Nie bede sie czepiac. Następny kowal? Pewnie jakiś potomek, albo czyms mnie zaskoczysz. Licze na to drugie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każda szanująca się osada musi mieć kowala :) To bardzo ważny członek społeczności. Runolf nie będzie potomkiem/krewnym żadnego z bohaterów, o to możesz być spokojna ^^ Będzie za to kluczową postacią :P

      Usuń