James powoli toczył się swoim czerwonym Volvo, szukając
wolnego miejsca parkingowego. Zatłoczone ulice Kensington jak zwykle wypełnione
były uciążliwym zgiełkiem klaksonów, w które raz po raz uderzali
zniecierpliwieni kierowcy spieszący się do pracy, przekleństw ciskanych zza
opuszczonych szyb przez zaciągających włoskim akcentem taksówkarzy, oraz
toksycznymi wyziewami rur wydechowych tysięcy pojazdów, których nieprzerwany
sznur nawet na moment nie ustawał w produkowaniu zanieczyszczeń. Leniwe pojazdy, przypominające opasłe owady,
obijające się o szybę, brudne od kurzu i spalin, które unosiły się w powietrzu
tak gęsto, że można je było dostrzec, wiozły nie mniej brudnych i zakurzonych
właścicieli, którzy byli na tyle zdesperowani, lub głupi, by poruszać się
główną arterią komunikacyjną Philadelphi w tak wczesnych godzinach.
Międzystanówka numer 95, ciągnąca
się na długość ponad trzech tysięcy kilometrów, zapchana była zarówno typową
miejską drobnicą, jak i olbrzymimi ciężarówkami, które wydzielały z siebie
gęsty, czarny smog. Kolorowe napisy reklamujące towary, które przewoziły,
gryzły się z negatywnym wyglądem kopcących potworów rozwożących je do lokalnych
marketów. Jako rodowity mieszkaniec tego tętniącego nieustannym życiem miasta,
James znakomicie czuł się pośród tych wszystkich zapachów i dźwięków. Każdy
wdech cuchnących siarką miazmatów, każda rzucana przez wiecznie spóźnionych
taryfiarzy klątwa niosła za sobą niezliczone wspomnienia minionych dni. To właśnie to nastawienie skłoniło go do
wyboru Kensington jako miejsca, w którym założył swój ośrodek badawczy. Nie
było to do końca trafne określenie, gdyż niezupełnie oddawało charakter
miejsca, w którym pracował ze swoją ekipą złożoną ze zbieraniny maniaków i
wyrzutków społecznych, nad sprawami, przez innych uznawanymi za stratę czasu
lub kompletne wariactwo.
Najbardziej zatłoczona,
najbardziej brudna od spalin, i najbardziej obskurna dzielnica Philadelphi-
wydawało się mu, że jest to miejsce wręcz idealne na podobny interes. Zrobił
kolejną rundkę po parkingu, jednak nie miał szczęścia, i nie przydybał nikogo,
kto opuszczał by swoje miejsce. Zrezygnowany, wykręcił w stronę wyjazdu,
przygotowując się mentalnie na długie czekanie na włączenie się do ruchu.
Patrzył beznamiętnie na szeregi przesuwających się w żółwim tempie samochodów,
zderzak przy zderzaku, bez choćby centymetra wolnej przestrzeni, w którą mógłby
się wcisnąć. Kierowcy bezlitośnie wpychali się w każdą lukę, która była dłuższa
niż pół metra, wymuszając na pozostałych uczestnikach ruchu zatrzymanie pojazdów,
a wszystko to tylko po to, aby mieć złudne wrażenie szybszego poruszania się.
Spiker w radiu podawał właśnie informacje o pogodzie, wspominając o silnych
sztormach, które nawiedzały całe wschodnie wybrzeże New Jersey. James spojrzał
ponure w grzejące już mocno słońce, którego upał był już nie do zniesienia,
pomimo, iż byłą dopiero szósta rano. Ileż gotów byłby oddać za choćby mżawkę!
Nie pamiętał kiedy ostatnio padało, chyba, żeby zaliczyć do opadów zraszacze
sąsiada, podlewającego swój więdnący trawnik.
Nagle, stojąca w kolejce
samochodów ciężarówka wydała z siebie donośny jęk, przypominający spazm bólu
umierającego człowieka, wypluła z komina wyjątkowo gęstą, i paskudnie
śmierdzącą chmurę spalin, i zgasła, wywołując tym samym kakofonię klaksonów i
całe litanie przekleństw z stojącej za nią taksówki. Z kabiny natychmiast
wysiadł potężnie zbudowany mężczyzna, który zamiast sprawdzić co spowodowało
unieruchomienie jego pojazdu, podszedł do przerobionego na taryfę starego
forda, i uprzejmie zapukał w szybę, którą kierowca podejrzanie szybko zamknął.
Teraz, uśmiechając się strachliwie, uchylił ją odrobinę, i wdał się w
kulturalna rozmowę z ciężarowcem. Nie czekając na reakcje innych, James
bezwzględnie wykorzystał swoją szansę, i skręcił w powstałą lukę. Przywitały go
trąbienia i wyzwiska, jednak od lat jeżdżąc po ulicach Philadelphi, zdążył się
już przyzwyczaić do takiego zachowania, co więcej, bardzo często brał w nim
udział. Kierowcy zmuszeni do poruszania się w podobnym tłoku, zmieniali się
diametralnie. Z łagodnych mężów i ojców, przeistaczali się w żądny krwi tłum,
gotowy bezlitośnie wytrąbić i zmieszać z błotem każdego, kto zagrozi ich
ciągłości przemieszczania się w ślimaczym tempie.
Odbił w prawo na najbliższym
zjeździe, i znalazł się na obskurnej ulicy,
pełnej przepełnionych koszów na śmieci i grzebiących w nich włóczęgów, którzy
błędnie patrzyli się na jego lśniący głęboką czerwienią wóz, za który byliby w
stanie dożyć spokojnie końca swoich dni. Siedząc za kółkiem, mężczyzna nie
odczuwał najmniejszego współczucia dla tych ludzi, ani też skruchy nad swoim
nadmiernym obnoszeniem się z bogactwem. Był w końcu synem jednego z
najważniejszych ludzi w całym stanie, człowieka, który w niemal każdym większym
mieście w New Jersey miał sieć kilku restauracji oraz niezliczoną ilość innych
inwestycji. Jego rodzina byłą tak zamożna, że nikt nie sprzeciwiał się jego
nieco ekscentrycznemu hobby, na które wydawał spore sumy pieniędzy. Samo
wyposażenie budynku kosztowało ponad trzy miliony dolarów. Dodatkowo, branża, w
której założył działalność, choć bezkonkurencyjna na rynku, nie przynosiła
żadnych dochodów, za to niemałe koszta. Przez większą część roku, nie dostawali
nawet żadnych zleceń.
Siedzieli wówczas w głównym
„centrum badawczym” laboratorium, i wykorzystywali zainstalowany tam
szerokokątny ekran do oglądania wypożyczonych filmów. Przy fortunie, którą
dysponował jego ojciec, te „drobne” sumki, nie robiły żadnej różnicy. Wiejący
chłodem otwór podziemnego parkingu nie napawał optymizmem, jednak nie było
innego wyjścia, toteż James zjechał w dół ciemnego hangaru, i zatrzymał wóz na
pierwszym wolnym miejscu, które znalazł. Sięgnął na tylne siedzenie i wziął
stamtąd papierową torbę na zakupy, w której leżały schowane kanciaste pudełka
zawierające największe przeboje kinowe ostatniego tysiąclecia. „Martwica mózgu”
była jednym z tych filmów, które wszyscy nazywali „kiepskimi”, ale każdy śmiał
się do rozpuku podczas ich oglądania. Z kolei „Basket Case” …no cóż, po kilku
butelkach Budweiser’a lub paru szklankach szkockiej, jest z niego całkiem
niezły ubaw. Cała ekipa miała wprost bzika na punkcie równie starych jak i nie
do końca normalnych produkcji. Zapowiadał się kolejny bezowocny dzień w biurze.
James
wprowadził kod zabezpieczający, i już po chwili wysokie, wykonane z
przeciwpancernego szkła drzwi, rozsunęły się z cichym szmerem gumowych
uszczelek trących z kamienną podłogę. Wyłożony miodowym piaskowcem hol był
pusty, nie licząc stojących w każdym rogu doniczek z zielonymi palemkami. Przez
ogromny świetlik dachowy, wpadały mocne promienie wiszącego jeszcze nisko
słońca, podnosząc już temperaturę pomieszczenia. Mężczyzna przekręcił gałkę
klimatyzatora i już po chwili usłyszał szum budzących się do życia wiatraków.
Przeszedł przez skąpany w złotym blasku korytarz, i ruszył po spiralnej klatce
schodowej. Wszedł do kuchni, gdzie nastawił ekspres do kawy, czekając na resztę
zespołu. Sprawdził automatyczną sekretarkę, jednak poza wiadomością od Conora,
który jak zwykle skacowanym głosem informował o swoim dzisiejszym spóźnieniu,
nic na niej nie znalazł. Nieco zawiedziony, włączył radio, i przy okazji
uruchomił też główny komputer chcąc sprawdzić informacje z każdego źródła.
Nudny głos spikera doniósł mu, że według synoptyków, sztormy mogą uderzyć
dzisiaj między innymi w Leeds Point. Uśmiechnął się na wzmiankę tej
miejscowości, żałując, że nie ma z nim Phila, który z pewnością nie mógłby
sobie odmówić wykładu na temat swojego ulubionego tematu. Zastanawiał się, czy
najmłodszy członek zespołu przypisałby niepogodę w tym rejonie legendzie, która
była tam zakorzeniona. Z rozmyślań
wyrwał go głośny singiel reklamowy, promujący nowo otwartą restaurację dla
bogaczy, należącą oczywiście do jego ojca. Znudzony, wyłączył odbiornik, i
zaczął surfować po Internecie w poszukiwaniu jakichś niewyjaśnionych śmierci
lub zaginięć, których okoliczności mogłyby leżeć w zakresie kompetencji jego
firmy.
Pochłonięty tą czynnością, nie
usłyszał kroków wspinających się po schodach. Dopiero znaczące chrząknięcie
przywróciło go do rzeczywistości. Odwrócił się i ujrzał stojącego przed sobą
Davida, który uśmiechał się tajemniczo, ściskając w dłoni papierową torbę z
podejrzanie pękatą zawartością. Jego zielone oczy iskrzyły się niczym u
psotnego dziecka, zadowolonego z psoty, którą wyrządziło. Jak zwykle ułożone na
grubej warstwie gumy arabskiej nie po raz pierwszy przywiodły James’owi na myśl
mieszankę wroniego gniazda i rozjechanego jeża. Ich ognisto pomarańczowy kolor
świecił mocno niczym lampa sygnalizacyjna, ostrzegająca o niebezpieczeństwie.
Sam wygląd Davida nie skłaniał do pokładania w nim jakiegokolwiek zaufania, a
jeśli się go bliżej poznało, wrażenie to jedynie sie pogłębiało. Zbliżał się do
trzydziestki, jednak nadal zachował w sobie imprezowego ducha nastolatka, który
spędzał każdą wolną chwilą na balangach i wygłupach, robiąc wszystko, by
wymigać się od prawdziwej pracy, stanowisko w firmie James’a było więc dla
niego idealnym rozwiązaniem.
Zarabiał dość pieniędzy, by móc
je wydawać na kolejne nocne libacje i karty stałego klienta w połowie barów na
terenie miasta oraz kilku poza nim, jednie sporadycznie widząc na oczy
jakiekolwiek zlecenie. Wszyscy zastanawiali się jakim cudem jego lekkoduszna
natura pozwoliła mu najpierw dostać się, a potem ukończyć z wyróżnieniem
Uniwersytet Princeton na wydziale historii ze specjalizacją z historii
naturalnej, jednak oprawiony w złocone ramki dyplom, który z dumą pokazywał
przy każdej okazji wszystkim chętnym (i niechętnym), nie pozwalał poddawać tego
faktu w wątpliwość. Bez wątpienia był jednym z najdziwniejszych historyków jacy
istnieli, jednak biorąc pod uwagę, że typowy przedstawiciel tej grupy społecznej nie przyłączyłby się do
tak dziwacznego przedsięwzięcia, James nie zgłaszał żadnych obiekcji co do jego
osoby. David wyciągnął w jego kierunku swój pękaty pakunek.
-Nie
uwierzysz co wpadło mi w ręce! Podpowiem tylko, że dawniej nazywano to „Zieloną
Wróżką”, i ma cholernie mocnego kopa…Zanim przegrzejesz sobie mózg od myślenia,
zdradzę ci tą tajemnicę! Absynt! Mój znajomy ma kuzyna, który zajmuje się
produkcją tego cudownego specyfiku, i był tak miły, że podzielił się ze mną
najnowszą partią…Włóż to do lodówki, dzisiaj będziemy balować.
James
wytrzeszczył w zdziwieniu oczy. Absynt ze względu na swoje halucynogenne
właściwości był nielegalny w wielu stanach, w tym także w New Jersey. Historyka
zawsze pociągały zakazane owoce, co nie zawsze kończyło się szczęśliwie. Kilka
razy był już zmuszony wyciągać go z aresztu, gdzie trafił za posiadanie
„zielonych listków objawienia”, jak lubił je nazywać. Sam nie miał nic
przeciwko podobnym praktykom, nieraz zdarzyło mu się popalać, jednak zawsze
starał się być ostrożnym, by nie zostać złapanym, podczas gdy jego przyjaciel
lżej podchodził do podobnych spraw. Przyjrzał się pod światło przezroczyście
zielonemu płynowi, który barwą kojarzył się z odpadami radioaktywnymi
pokazywanymi w filmach. Pomimo, że butelka była zakorkowana, bez trudu mógł
wyczuć słodkawy zapach anyżku, i gryzącą woń alkoholu, zmieszaną nutką czegoś,
co umykało jego wrażliwym zazwyczaj nozdrzom. Wzruszył ramionami i odstawił
absynt do lodówki. David w tym czasie obsłużył się przy ekspresie, który
właśnie zaparzył świeżą kawę. Przyjemny aromat rozniósł się po całej kuchni,
kiedy mężczyzna napełnił ciemnym naparem dwa baryłkowate kubki.
-Nalej
od razu i mi! Poziom zanieczyszczeń w tym mieście jest tak wysoki, że po
dziesięciominutowym spacerze z parkingu, czuję sie jakbym zjadła całą łyżkę
ropy naftowej posypanej sproszkowaną siarką!
W
drzwiach pomieszczenia stała Jane, jedyna kobieta w ekipie. Nie wyróżniała się
specjalnie ubiorem spośród tłumów innych dziewczyn spacerujących po
Philadelphi- wytarte w kilku miejscach dżinsowe spodnie i T-shirt z okładką
ostatniego albumu Metallica’i, jednak na niej, zestaw ten wyglądał wyjątkowo
dobrze. Długie pasma blond włosów spływały miękkimi kaskadami na czarny
podkoszulek, a wystające kości policzkowe nadawały jej egzotycznej urody.
Ciemnobłękitne oczy patrzyły bystro spod podkreślonych delikatnie za łuków
brwi. Na ulicy można by ją wziąć za niezbyt rozgarniętą, zapatrzoną w własny
wygląd, solarową blondynę, jednak każdy kto choć raz widział ją przy pracy,
szybko pozbywał się podobnych stereotypów. Jane była wybitnym biologiem,
którego zainteresowania poszły w bardzo specyficznym kierunku, dzięki czemu
natrafiła na Jamesa i jego działalność. Kiedyś zwierzyła mu się, że w nauce
fascynuje ją nie to, co zostało już odkryte, ale to, czego istnienia nikt
jeszcze nie dowiódł. David rzucił dziewczynie łakome spojrzenie, i puścił jej
oko.
-Jeśli
nie stać cię na nowe spodnie, i musisz chodzić w podartych, zawsze możesz
poprosić swojego starego druha o pożyczkę…W zamian za drobną…przysługę, może
nawet się zgodzę.
Jane
prychnęła głośno, przyzwyczajona do niewybrednych uwag kolegi z zespołu, który
był znany ze swej nadzwyczajnej bezpośredniości i niewyszukanych manier. Wzięła
jednak podsunięty przez niego kubek kawy, kiwając głową w podziękowaniu.
-Ciekawe
czy za tą samą przysługę, byłbyś skłonny pożyczyć tą kasę mi! Akurat muszę
zapłacić mandat, którym postanowił mnie ukarać pewien nadęty strażnik leśny,
niemający za grosz wyrozumiałości! Każdemu może się zdarzyć zapomnieć
przedłużyć kartę myśliwską… Od września byłem ciągle zawalony robotą! To w
końcu nie tak znowu długo, mógł odpuścić…
Andy,
zarośnięty i szeroki jak zawsze pojawił się jakby znikąd, dźwigając na plecach
swój ukochany karabin snajperski, którego używał do polowań, zarówno tych
legalnych jak i nielegalnych. Nie miał żadnego specjalnego wykształcenia, a
przynajmniej żadnym się nie chwalił, jednak jego przydatność jako członka
firmy, była niezaprzeczalna. Wrodzone umiłowanie do strzelania do wszystkiego
co nie jest człowiekiem, czyniło z niego urodzonego myśliwego, któremu
wystarczył jeden pocisk, do załatwienia każdego stworzenia, na jakie się do tej
pory natknął. Nie byłby oczywiście członkiem zespołu Jamesa, gdyby nie miał w
sobie odrobiny szaleńca, która to cząstka pchała go do coraz to nowych kłopotów
z leśnikami, a nawet władzami miejskich parków, w których kilkakrotnie strzelał
z kuszy do wiewiórek. Wyrwał zaskoczonej jego pojawieniem się Jane parujący
kubek, i wziął solidnego łyka, który bez wątpienia poparzył mu gardło. Nie dał
jednak po sobie nic poznać.
-Człowieku,
mamy przecież połowę lipca! Naprawdę tak trudno ruszyć leniwy zadek do klubu
myśliwskiego, i przedłużyć ten głupi świstek? I nie, nie pożyczę ci swojej
kasy. Jestem na to za mądry… Dobrze wiem, że w życiu byś mi jej nie zwrócił.
-Oczywiście,
że nie, za kogo ty mnie masz?
Cała
załoga wybuchła śmiechem. No, prawie cała, brakowało jeszcze Conora, który jak
to miał w zwyczaju, zabalował poprzedniego dnia do nieprzytomności, i odczuwał
teraz skutki swojej głupoty. James już od pewnego czasu zastanawiał się czy nie
zwolnić popadającego w coraz głębszy alkoholizm mężczyzny, jednak nie mógł się
na to zdecydować. Po pierwsze, Conor był jego najstarszym przyjacielem, i nie
miał serca go wyrzucić, obawiając się, że byłoby to jego gwoździem do trumny, a
po drugie, gdy był trzeźwy, był on świetnym detektywem, który z łatwością
odnajdywał ślady, które reszta zespołu z pewnością by przeoczyła. Wspólnie z
James’em, którego smykałka do komputerów i hakowania systemów, pozwalała mu na
błyskawiczne uzyskiwanie danych z sieci, tworzyli dopełniającą się całość,
zapewniającą reszcie współpracowników materiały niezbędne do ich części pracy.
A w ich branży, dobry wywiad był podstawą.
Do
południa nic szczególnego się nie wydarzyło. Przed przerwą obiadową pojawił się
Conor, nieogolony i wymięty jak byle jak poskładany garnitur. Pod oczami miał
głębokie cienie, a w spojrzeniu kompletny zamęt. James zastanawiał się jakim
cudem jego przyjaciel w ogóle trafił do pracy. Jego poplamione jakąś
niezidentyfikowaną substancją spodnie wyglądał jakby nie były prane od kilku
tygodni, a śmierdząca papierosowym dymem koszula, lepiła się od brudu. Przy
wtórze aprobujących pomruków reszty pracowników, James wysłał mężczyznę do
łazienki, żeby wziął prysznic, wciskając mu po drodze zapasowe ubranie, którego
kilka kompletów trzymał na terenie budynku. Lubił być przygotowany na wszelkie
ewentualności. Byłby to typowy dzień spędzony na oglądaniu telewizji, zajadaniu
się pizzą popijaną Budweiser’em, i częstych wybuchach śmiechu, gdyby nie
telefon, którego ostry dźwięk poderwał na nogi wszystkich obecnych. Jako
założyciel, i oficjalny prezes firmy, to właśnie James podniósł słuchawkę,
modląc się w duchu, aby był to prawdziwy klient, a nie kolejny żartowniś
dzwoniący w sprawie Nessie. Czuł na sobie ciężkie niczym ołów spojrzenia reszty
załogi.
-Instytut
badań nad kryptydami „Kimmeria” , w czym mogę pomóc? Tak, przy telefonie, kto
mówi? Alex! Miło cię znowu słyszeć! Co u ci… Morderstwo?
Twarze
jego podwładnych stały się poważniejsze, ale i pełne niezdrowej ciekawości,
którą zawsze pociągały zbrodnie i nieszczęścia innych ludzi. Ktoś wyłączył
telewizor, by lepiej słyszeć słowa szefa. Wiedzieli, że nie jest to jakaś
towarzyska pogawędka, a zlecenie, pierwsze od prawie roku prawdziwe zadanie do
wykonania. Tylko David wdawał się niezbyt zadowolony z takiej perspektywy.
-Więc
myślisz, że to…I jesteś pewna, że nie były to ślady czegoś innego? Tak, tak,
oczywiście! Jutro będziemy na miejscu. Nie, dzisiaj nic z tego nie będzie…Hm…
Mogło się zdarzyć, że przypadkiem wypiliśmy po kilka piw i…Oczywiście,
wykorzystamy ten czas na zgromadzenie informacji. Naprawdę dziękuję ci za
telefon…Przykro mi z powodu tego co się stało. Do zobaczenia Alex.
Nawet
nie zauważył kiedy i jak, jego załoga zbliżyła się do niego. Ich oblicza
płonęły wręcz ciekawością, a spojrzenia rozpalonych alkoholem oczu niemal
przewiercały się przez niego na wskroś. Uśmiechnął się najszerzej jak umiał.
-Dobre
wieści! Wygląda na to, że mam robotę! W dodatku, nasza zwierzyna jest bardzo
bliska sercu każdego z nas!
Po
błyskach w ich oczach zobaczył, że zaczęli się domyślać o co chodziło. Tylko Andy
wyglądał na równie nieświadomego co przed chwilą. James zlitował się nad jego
ciężko pracującym pod natłokiem piwa mózgiem.
-Dzwoniła
moja dawna znajoma, Alex Trench, która pracuje jako technik na posterunku
szeryfa w Leeds Point. Rozmawiała ze mną miejsca zbrodni, na którym znalazła
ślady pary kopyt. Nie dwóch par jak u koni. Jednej pary.
Twarz
olbrzymiego kłusownika rozjaśniła się dziką radością. W końcu i on zrozumiał z
czym mogą mieć do czynienia, i wiedza ta sprawiła, że wdał z siebie radosny okrzyk
zwycięstwa. Wkrótce dołączyli do niego pozostali.
-Wypijmy
za polowanie na Diabła z Jersey!
David pojawił się nagle w drzwiach, choć nikt nie widział
żeby opuszczał pomieszczenie. W jednej ręce trzymał pokrytą delikatnym szronem
butelkę, a w drugiej tacę z pięcioma kieliszkami.
-Mam
nawet coś specjalnego na podobną okazję… Piliście kiedyś absynt?
Dwie godziny, i cztery toast później, cała ekipa zabrała się
do pracy, przygotowując się do podróży do Leeds Point. David przeglądał swoje
zakurzone od nieużywania książki, w których znajdowały się kopie pamiętników
różnych znanych osobistości, archiwalne numery gazet, i inne tego typu źródła
wiedzy historycznej, w poszukiwaniu jakiejkolwiek wzmianki o tajemniczym
stworze. Nieustanny stukot palców uderzających o klawiaturę, świadczył o
niestrudzonej pracy Jamesa. Na Jane spadł obowiązek przeanalizowania wszystkich
zebranych przez obu mężczyzn informacji, i ustalenie typu zwierzęcia, z którym
mogą mieć do czynienia. Było to niezmiernie trudne, gdyż zazwyczaj w przypadku
krypty, poszczególne opisy różniły się od siebie diametralnie. Z sąsiedniego
pokoju, w którym stało niewielkie łóżko, dochodziło chrapanie Conora, którego
jednogłośnie odesłano na odpoczynek, by następnego dnia z samego rana był
wypoczęty i w pełnej formie. Andy natomiast, pozostawiony sam sobie, troskliwie
przeglądał swój ekwipunek, licząc amunicję, przygotowując pociski usypiające, i
czyszcząc karabin. W biurze dało się wyczuć napiętą atmosferę, która
towarzyszyła zbliżającej się akcji.
Ostatnim razem, gdy drużyna
wyruszyła w pole w poszukiwaniu kryptydy, zamiast budzącego grozę wśród
okolicznych mieszkańców Chuppacabry, znaleźli wychudzonego lwa, który uciekł z
prywatnej kolekcji dzikich zwierząt, utrzymywanej nielegalnie przez pewnego
ekscentrycznego bogacza. Tylko Andy, który ustrzelił wówczas pierwszego w swej
karierze Wielkiego Kota, był zadowolony z tej pracy. Reszta zespołu wróciła do
Philadelphi zniechęcona i zawiedziona. Wszyscy mieli nadzieję, że tym razem,
udało im się natrafić na coś poważniejszego. Szczegóły zbrodni, opisanej przez
Alex, wskazywały, że ich nadzieje mogą się spełnić w nieco bardziej drastyczny
sposób niżby tego sobie życzyli. Każdy z członków ekipy, nawet Andy, miał istną
obsesję na punkcie Diabła z Jersey, który był częścią ich rodzinnego folkloru,
i o którym opowieści słyszeli już od najwcześniejszego dzieciństwa. Jego
nieuchwytność i aura nadnaturalnego pochodzenia, którą wokół siebie roztaczał,
czyniła go obiektem ich westchnień, kamieniem filozoficznym każdego kryptozoologa.
Czy rzeczywiście, w końcu udałoby im się go schwytać, i niepodważalnie
udowodnić jego istnienie? Już wkrótce będą się mogli przekonać.
Za
oknami zapadał właśnie zmrok, kiedy wszyscy zebrali się w sali multimedialnej,
by przedstawić wyniki swoich poszukiwań. W gasnącym świetle słońca, Siln blask
rzutnika był jedyną rzeczą rozświetlającą pomieszczenie. Na rozpostartym białym
ekranie, widniała nieco rozmyta rycina przedstawiająca dwunożne stworzenie o
końskiej głowie i niewiarygodnie cienkich kończynach. Miało wielkie, błoniaste
skrzydła, i ptasie łapy zakończone kopytami, od których wzięła się nazwa-
„Diabeł”. Jako pierwszy, głos zabrał James. Odchrząknął by oczyścić gardło, a
następnie wziął odświeżający łyk Budweiser’a.
-Stworzenie,
które widzicie na tym szkicu, to nasz podejrzany numer jeden. Tak właśnie
przedstawił go Philadelphia Evening
Bulletin z 1909 roku, kiedy to odnotowano wyjątkowo wysoką aktywność tej
krypty. Ginęło bydło, i drób. Zwierzęta były rozrywane na strzępy i częściowo
pożerane. Tysiące ludzi donosiło o
spotkaniu z tajemniczą istotą, jednak nie zdarzały się przypadki ataków.
Narastała masowa panika. Zamykano szkoły, nikt nie opuszczał domu po zmroku. W
końcu, w okolicznościach równie tajemniczych jak się pojawiał, Diabeł z Jersey
zniknął. Nie był to jednak pierwszy przypadek odnotowania jego obecności.
Pierwsze wzmianki o przerażającej, latającej kreaturze poruszającej się na
dwóch ptasich nogach, pochodzą z roku tysiąc siedemset trzydziestego piątego.
Według legendy, mieszkająca w Leeds Point kobieta o nazwisku Shrouds urodziła
na przeklętej przez Indian ziemi swoje trzynaste dziecko, które okazało się być
straszliwie zdeformowane. Przerażona kobieta, w szoku przeklęła niemowlę, i
natychmiast nakazała wezwać pastora. Zanim jednak duchowny zjawił się na
miejscu, z pozoru martwe stworzenie, które powiła pani Shrouds, rozpostarło
skrzydła, które wyrastały mu z pleców, a
które wcześniej brano za płaty luźnej skóry, i wyleciało przez komin. Od tamtej
pory, Diabeł z New Jersey ściga podobno członków swojej rodziny, która tak
bezlitośnie odrzuciła go ze względu na jego straszliwy wygląd.
Każdy
członek ekipy doskonale znał tę historie, jednak nikt nie uznał za stosowne
przypomnieć o tym James’owi, wręcz przeciwnie, na wszystkich twarzach widoczny
był wraz najwyższego skupienia, zupełnie jakby starali się wyczytać pomiędzy
wierszami legendy jakąś informację, która jak dotąd się im wymykała. David
spojrzał pytająco na swojego szefa, chcąc zabrać głos. James skinął zachęcająco
głową.
-Istnieje
wiele odnotowanych spotkań z Diabłem z New Jersey. Większość z nich to
opowieści wieśniaków lub zwykłych robotników, którzy wracając po ciemku do
domów zahaczali jeszcze po drodze o gospodę, więc można je poddawać w
wątpliwość. Są jednak przekazy pochodzące od bardziej wiarygodnych źródeł,
takich jak cenieni lekarze czy prawnicy…Istnieje również jedno, które osobiście
uważam za wysoce rzetelne. W 1816 i 1839 w New Jersey przebywał były król
Hiszpanii, a brat samego wielkiego Napoleona, Józef Bonaparte.
W swoich pamiętnikach opisuje on
spotkanie z tym niezwykłym stworzeniem. Po raz pierwszy, ma to miejsce na
polowaniu. W pewien zimowy poranek, wracał właśnie do swojej rezydencji z
upolowaną kaczką, kiedy nagle usłyszał dziwne syczenie i parskanie, przypominające
nieco końskie. Odwrócił się w kierunku, z którego dobiegał dźwięk, i ku swojemu
przerażeniu, zobaczył coś, czego opis niemal idealnie pokrywa się z obrazkiem,
który wyświetlił nam James. Bonaparte zapomniał ze strachu o trzymanej w
dłoniach strzelbie. Stwór wydał z siebie ostry skrzek, i odleciał.
Gdy Józef opowiedział o swojej
przygodzie swoim amerykańskim znajomym, oni z kolei opowiedzieli mu o Diable z
Jersey. Wtedy po raz pierwszy usłyszał tą legendę, nie ma zatem mowy o
kłamstwie. Natomiast w 1839, ponowne spotkanie z potworem nabiera już u niego
nieco magicznego charakteru. Ćwiczyli wówczas wraz z przyjaciółmi strzelanie z
armat, kiedy nad nimi przeleciał cień jakiegoś wielkiego ptaka. Gdy podnieśli
wzrok, ujrzeli znajomą dla Bonapartego sylwetkę Diabła. Tym razem jednak
pokonał strach, i oddał w kierunku bestii strzał z działa. Według Józefa,
pocisk przeszedł przez zwierzę, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Według mnie
wersje są dwie- były król zaczął gwiazdorzyć, i chciał się popisać swoim spotkaniem
z nadnaturalną istotą, albo haniebnie spudłował, i nie chcąc się do tego
przyznać, wymyślił historyjkę o odporności na kule. Osobiście, skłaniam się ku
drugiej teorii.
James z
uznaniem skinął głową, doceniając wkład Davida.
-Jane, czy chciałabyś cos dodać?
Blondynka wstała z krzesła i
wyszła na środek, tak by wszyscy mogli ją widzieć. W rękach trzymała plik
zapisanych odręcznie kartek z notatkami, na które od czasu do czasu zerkała.
-Istnieje kilka teorii na temat
fenomenu Diabła z Jersey. Zakładam, że jako naukowcy…i Andy, odrzucamy bajkę o
przeklętym przez Indian dziecku jako niedorzeczny zabobon i kompletną bzdurę.
Pomruk aprobaty poniósł się po
Sali, choć włochaty myśliwy niezbyt entuzjastycznie podchodził do przyznania
jej racji. Według niego, każde wyjaśnienie było dobre, a im dziwniejsze tym
lepiej. Zawsze chciał strzelić do nadprzyrodzonej istoty. Zastanawiał się, czy
byłby w stanie położyć podobną bestię od jednego strzału.
-W wielu wersjach opisu spotkań,
powtarza się dziwny, przypominający szczekanie odgłos wydawany przez Diabła, co
doprowadziło niektórych naukowców do konkluzji głoszącej, że ludzie mylili
mityczną istotę z żurawiem Sandhilla, popularnym ptakiem w naszym regionie. To
jednak nie wyjaśnia w żaden sposób śladów kopyt, ani zaszlachtowanego bydła czy
drobiu. Żadna opowieść nie wspomina też o dziobie. Inni twierdzą, że może to
być jakiś gatunek żywej skamieliny, coś w rodzaju Latimerii- ryby ,którą
naukowcy mieli za wymarłą od ponad sześćdziesięciu milionów lat, znalezionej na
targu przy ujściu rzeki Chalumny w
grudniu 1938 roku. Ta teoria głosi, że osławionym „diabłem” jest pewien gatunek
pterodaktyla, który w nieznanych okolicznościach przetrwał do naszych czasów
pozostawiając nieodkrytym.
Ślady kopyt tłumaczyłby wówczas
sposób chodzenia tych latających gadów. Po ziemi poruszały się one na zgiętych
w nadgarstkach łapach skierowanych do wewnątrz, co mogłoby przypominać w
kształcie odcisk końskich kończyn. Temu jednak zaprzeczają powtarzające się
doniesienia o cienkich nogach. I w końcu, za czym przemawia logika, możemy mieć
do czynienia z zupełnie nie znanym gatunkiem zwierzęcia, najprawdopodobniej ssaka,
choć posiada on cechy każdej grupy, poza bezkręgowcami. Zdecydowanie jest to
drapieżnik, niebezpieczny drapieżnik. Z tego co powiedział nam James, poradził
sobie z ośmioma końmi i uzbrojonym mężczyzną, rozrywając wszystkich na kawałki.
Dopóki nie dostanę rozstawu szczęk, nie mogę powiedzieć nic o rozmiarach zwierzęcia,
ale jeśli przegryzało się przez kości, musi być dość wielkie, lub mocno
umięśnione. Szczegółów dowiem się jutro, gdy porozmawiam z koronerem.
James ponownie wstał, i z
rozbrajającym uśmiechem na ustach zwrócił się do podwładnych:
-Ktoś ma jakieś pytania?- Nikt
nie miał.-W takim razie zbierajcie swoje zabawki i ładźcie się do łóżek. Jutro
chcę was tu widzieć wyspanych, skupionych i gotowych na porządną akcję…
Odpowiedziały mu entuzjastyczne
okrzyki i głośne wiwaty na jego cześć.
-…o piątej rano!
Entuzjazm w okrzykach nieco przygasł, jednie Andy, przyzwyczajony
do wczesnych pobudek, nadal krzyczał wesoło kiedy wychodził z budynku.
Rozpoczęło się polowanie!
Czyli ta ekipa jest czymś w rodzaju Ghostbusters, z tym że zamiast na duchy polują na potwory. Czuję, że trudno będzie im się dogadać.
OdpowiedzUsuńNooo, tylko pozbawiona nerdowatosci, którą cechowali się Pogromcy :D Ich podejście do pracy będzie też dość diametralnie się różniło ^^
UsuńW pierwszym rozdziale masz raz CARLA zamiast CAROL.
OdpowiedzUsuń"Ciemnobłękitne oczy patrzyły bystro spod podkreślonych delikatnie za łuków brwi" - coś Ci tu nie pykło w tym zdaniu D:
"Pomruk aprobaty poniósł się po Sali," - widzę, że Word robi Ci ten sam numer, co mnie i każdą jedną salę pisze z wielkiej litery D:
" ładźcie się do łóżek." - kładźcie
Oczywiście jestem zbyt leniwa, żeby się przelogować na normalne konto, ale co tam, jakoś to zniesiesz, grunt, że wiesz kto pisze XD
Idę dalej, może się dzisiaj sprężę i całość przeczytam, to tak jak mówiłam, dostaniesz zbiorczy komentarz :D
Już wtedy mi się Karol marzył :D Ja wiem, no wiem ;( Kiedyś będę musiał się wziąć w garść, zagryźć zęby i w końcu posprawdzać wszystko w pogoni za chochlikami :D Właśnie nie wiem co temu Wordowi, co on, małej sali nie widział? :/ Chyba zaczynam rozumieć Georga R.R. Martina i jego BIOS :D Oj tam, się przejmuj przelogowywaniem :D Podpisałaś się? Podpisałaś :D Zresztą, nawet jakbyś tego nie zrobiła, to raczej bym wiedział kto :D Spokojnie, nie ma pośpiechu ^^ Przyjemności trzeba sobie dawkować stopniowo :D:D TYLKO SZKODA, że nie będziesz zaskoczona końcem :D
OdpowiedzUsuń