poniedziałek, 19 maja 2014

Jersey Devil część II

      


     James powoli toczył się swoim czerwonym Volvo, szukając wolnego miejsca parkingowego. Zatłoczone ulice Kensington jak zwykle wypełnione były uciążliwym zgiełkiem klaksonów, w które raz po raz uderzali zniecierpliwieni kierowcy spieszący się do pracy, przekleństw ciskanych zza opuszczonych szyb przez zaciągających włoskim akcentem taksówkarzy, oraz toksycznymi wyziewami rur wydechowych tysięcy pojazdów, których nieprzerwany sznur nawet na moment nie ustawał w produkowaniu zanieczyszczeń.  Leniwe pojazdy, przypominające opasłe owady, obijające się o szybę, brudne od kurzu i spalin, które unosiły się w powietrzu tak gęsto, że można je było dostrzec, wiozły nie mniej brudnych i zakurzonych właścicieli, którzy byli na tyle zdesperowani, lub głupi, by poruszać się główną arterią komunikacyjną Philadelphi w tak wczesnych godzinach.
Międzystanówka numer 95, ciągnąca się na długość ponad trzech tysięcy kilometrów, zapchana była zarówno typową miejską drobnicą, jak i olbrzymimi ciężarówkami, które wydzielały z siebie gęsty, czarny smog. Kolorowe napisy reklamujące towary, które przewoziły, gryzły się z negatywnym wyglądem kopcących potworów rozwożących je do lokalnych marketów. Jako rodowity mieszkaniec tego tętniącego nieustannym życiem miasta, James znakomicie czuł się pośród tych wszystkich zapachów i dźwięków. Każdy wdech cuchnących siarką miazmatów, każda rzucana przez wiecznie spóźnionych taryfiarzy klątwa niosła za sobą niezliczone wspomnienia minionych dni.  To właśnie to nastawienie skłoniło go do wyboru Kensington jako miejsca, w którym założył swój ośrodek badawczy. Nie było to do końca trafne określenie, gdyż niezupełnie oddawało charakter miejsca, w którym pracował ze swoją ekipą złożoną ze zbieraniny maniaków i wyrzutków społecznych, nad sprawami, przez innych uznawanymi za stratę czasu lub kompletne wariactwo.
Najbardziej zatłoczona, najbardziej brudna od spalin, i najbardziej obskurna dzielnica Philadelphi- wydawało się mu, że jest to miejsce wręcz idealne na podobny interes. Zrobił kolejną rundkę po parkingu, jednak nie miał szczęścia, i nie przydybał nikogo, kto opuszczał by swoje miejsce. Zrezygnowany, wykręcił w stronę wyjazdu, przygotowując się mentalnie na długie czekanie na włączenie się do ruchu. Patrzył beznamiętnie na szeregi przesuwających się w żółwim tempie samochodów, zderzak przy zderzaku, bez choćby centymetra wolnej przestrzeni, w którą mógłby się wcisnąć. Kierowcy bezlitośnie wpychali się w każdą lukę, która była dłuższa niż pół metra, wymuszając na pozostałych uczestnikach ruchu zatrzymanie pojazdów, a wszystko to tylko po to, aby mieć złudne wrażenie szybszego poruszania się. Spiker w radiu podawał właśnie informacje o pogodzie, wspominając o silnych sztormach, które nawiedzały całe wschodnie wybrzeże New Jersey. James spojrzał ponure w grzejące już mocno słońce, którego upał był już nie do zniesienia, pomimo, iż byłą dopiero szósta rano. Ileż gotów byłby oddać za choćby mżawkę! Nie pamiętał kiedy ostatnio padało, chyba, żeby zaliczyć do opadów zraszacze sąsiada, podlewającego swój więdnący trawnik.
Nagle, stojąca w kolejce samochodów ciężarówka wydała z siebie donośny jęk, przypominający spazm bólu umierającego człowieka, wypluła z komina wyjątkowo gęstą, i paskudnie śmierdzącą chmurę spalin, i zgasła, wywołując tym samym kakofonię klaksonów i całe litanie przekleństw z stojącej za nią taksówki. Z kabiny natychmiast wysiadł potężnie zbudowany mężczyzna, który zamiast sprawdzić co spowodowało unieruchomienie jego pojazdu, podszedł do przerobionego na taryfę starego forda, i uprzejmie zapukał w szybę, którą kierowca podejrzanie szybko zamknął. Teraz, uśmiechając się strachliwie, uchylił ją odrobinę, i wdał się w kulturalna rozmowę z ciężarowcem. Nie czekając na reakcje innych, James bezwzględnie wykorzystał swoją szansę, i skręcił w powstałą lukę. Przywitały go trąbienia i wyzwiska, jednak od lat jeżdżąc po ulicach Philadelphi, zdążył się już przyzwyczaić do takiego zachowania, co więcej, bardzo często brał w nim udział. Kierowcy zmuszeni do poruszania się w podobnym tłoku, zmieniali się diametralnie. Z łagodnych mężów i ojców, przeistaczali się w żądny krwi tłum, gotowy bezlitośnie wytrąbić i zmieszać z błotem każdego, kto zagrozi ich ciągłości przemieszczania się w ślimaczym tempie.
Odbił w prawo na najbliższym zjeździe, i  znalazł się na obskurnej ulicy, pełnej przepełnionych koszów na śmieci i grzebiących w nich włóczęgów, którzy błędnie patrzyli się na jego lśniący głęboką czerwienią wóz, za który byliby w stanie dożyć spokojnie końca swoich dni. Siedząc za kółkiem, mężczyzna nie odczuwał najmniejszego współczucia dla tych ludzi, ani też skruchy nad swoim nadmiernym obnoszeniem się z bogactwem. Był w końcu synem jednego z najważniejszych ludzi w całym stanie, człowieka, który w niemal każdym większym mieście w New Jersey miał sieć kilku restauracji oraz niezliczoną ilość innych inwestycji. Jego rodzina byłą tak zamożna, że nikt nie sprzeciwiał się jego nieco ekscentrycznemu hobby, na które wydawał spore sumy pieniędzy. Samo wyposażenie budynku kosztowało ponad trzy miliony dolarów. Dodatkowo, branża, w której założył działalność, choć bezkonkurencyjna na rynku, nie przynosiła żadnych dochodów, za to niemałe koszta. Przez większą część roku, nie dostawali nawet żadnych zleceń.
Siedzieli wówczas w głównym „centrum badawczym” laboratorium, i wykorzystywali zainstalowany tam szerokokątny ekran do oglądania wypożyczonych filmów. Przy fortunie, którą dysponował jego ojciec, te „drobne” sumki, nie robiły żadnej różnicy. Wiejący chłodem otwór podziemnego parkingu nie napawał optymizmem, jednak nie było innego wyjścia, toteż James zjechał w dół ciemnego hangaru, i zatrzymał wóz na pierwszym wolnym miejscu, które znalazł. Sięgnął na tylne siedzenie i wziął stamtąd papierową torbę na zakupy, w której leżały schowane kanciaste pudełka zawierające największe przeboje kinowe ostatniego tysiąclecia. „Martwica mózgu” była jednym z tych filmów, które wszyscy nazywali „kiepskimi”, ale każdy śmiał się do rozpuku podczas ich oglądania. Z kolei „Basket Case” …no cóż, po kilku butelkach Budweiser’a lub paru szklankach szkockiej, jest z niego całkiem niezły ubaw. Cała ekipa miała wprost bzika na punkcie równie starych jak i nie do końca normalnych produkcji. Zapowiadał się kolejny bezowocny dzień w biurze.
                James wprowadził kod zabezpieczający, i już po chwili wysokie, wykonane z przeciwpancernego szkła drzwi, rozsunęły się z cichym szmerem gumowych uszczelek trących z kamienną podłogę. Wyłożony miodowym piaskowcem hol był pusty, nie licząc stojących w każdym rogu doniczek z zielonymi palemkami. Przez ogromny świetlik dachowy, wpadały mocne promienie wiszącego jeszcze nisko słońca, podnosząc już temperaturę pomieszczenia. Mężczyzna przekręcił gałkę klimatyzatora i już po chwili usłyszał szum budzących się do życia wiatraków. Przeszedł przez skąpany w złotym blasku korytarz, i ruszył po spiralnej klatce schodowej. Wszedł do kuchni, gdzie nastawił ekspres do kawy, czekając na resztę zespołu. Sprawdził automatyczną sekretarkę, jednak poza wiadomością od Conora, który jak zwykle skacowanym głosem informował o swoim dzisiejszym spóźnieniu, nic na niej nie znalazł. Nieco zawiedziony, włączył radio, i przy okazji uruchomił też główny komputer chcąc sprawdzić informacje z każdego źródła. Nudny głos spikera doniósł mu, że według synoptyków, sztormy mogą uderzyć dzisiaj między innymi w Leeds Point. Uśmiechnął się na wzmiankę tej miejscowości, żałując, że nie ma z nim Phila, który z pewnością nie mógłby sobie odmówić wykładu na temat swojego ulubionego tematu. Zastanawiał się, czy najmłodszy członek zespołu przypisałby niepogodę w tym rejonie legendzie, która była tam zakorzeniona.  Z rozmyślań wyrwał go głośny singiel reklamowy, promujący nowo otwartą restaurację dla bogaczy, należącą oczywiście do jego ojca. Znudzony, wyłączył odbiornik, i zaczął surfować po Internecie w poszukiwaniu jakichś niewyjaśnionych śmierci lub zaginięć, których okoliczności mogłyby leżeć w zakresie kompetencji jego firmy.
Pochłonięty tą czynnością, nie usłyszał kroków wspinających się po schodach. Dopiero znaczące chrząknięcie przywróciło go do rzeczywistości. Odwrócił się i ujrzał stojącego przed sobą Davida, który uśmiechał się tajemniczo, ściskając w dłoni papierową torbę z podejrzanie pękatą zawartością. Jego zielone oczy iskrzyły się niczym u psotnego dziecka, zadowolonego z psoty, którą wyrządziło. Jak zwykle ułożone na grubej warstwie gumy arabskiej nie po raz pierwszy przywiodły James’owi na myśl mieszankę wroniego gniazda i rozjechanego jeża. Ich ognisto pomarańczowy kolor świecił mocno niczym lampa sygnalizacyjna, ostrzegająca o niebezpieczeństwie. Sam wygląd Davida nie skłaniał do pokładania w nim jakiegokolwiek zaufania, a jeśli się go bliżej poznało, wrażenie to jedynie sie pogłębiało. Zbliżał się do trzydziestki, jednak nadal zachował w sobie imprezowego ducha nastolatka, który spędzał każdą wolną chwilą na balangach i wygłupach, robiąc wszystko, by wymigać się od prawdziwej pracy, stanowisko w firmie James’a było więc dla niego idealnym rozwiązaniem.
Zarabiał dość pieniędzy, by móc je wydawać na kolejne nocne libacje i karty stałego klienta w połowie barów na terenie miasta oraz kilku poza nim, jednie sporadycznie widząc na oczy jakiekolwiek zlecenie. Wszyscy zastanawiali się jakim cudem jego lekkoduszna natura pozwoliła mu najpierw dostać się, a potem ukończyć z wyróżnieniem Uniwersytet Princeton na wydziale historii ze specjalizacją z historii naturalnej, jednak oprawiony w złocone ramki dyplom, który z dumą pokazywał przy każdej okazji wszystkim chętnym (i niechętnym), nie pozwalał poddawać tego faktu w wątpliwość. Bez wątpienia był jednym z najdziwniejszych historyków jacy istnieli, jednak biorąc pod uwagę, że typowy przedstawiciel  tej grupy społecznej nie przyłączyłby się do tak dziwacznego przedsięwzięcia, James nie zgłaszał żadnych obiekcji co do jego osoby. David wyciągnął w jego kierunku swój pękaty pakunek.
                -Nie uwierzysz co wpadło mi w ręce! Podpowiem tylko, że dawniej nazywano to „Zieloną Wróżką”, i ma cholernie mocnego kopa…Zanim przegrzejesz sobie mózg od myślenia, zdradzę ci tą tajemnicę! Absynt! Mój znajomy ma kuzyna, który zajmuje się produkcją tego cudownego specyfiku, i był tak miły, że podzielił się ze mną najnowszą partią…Włóż to do lodówki, dzisiaj będziemy balować.
                James wytrzeszczył w zdziwieniu oczy. Absynt ze względu na swoje halucynogenne właściwości był nielegalny w wielu stanach, w tym także w New Jersey. Historyka zawsze pociągały zakazane owoce, co nie zawsze kończyło się szczęśliwie. Kilka razy był już zmuszony wyciągać go z aresztu, gdzie trafił za posiadanie „zielonych listków objawienia”, jak lubił je nazywać. Sam nie miał nic przeciwko podobnym praktykom, nieraz zdarzyło mu się popalać, jednak zawsze starał się być ostrożnym, by nie zostać złapanym, podczas gdy jego przyjaciel lżej podchodził do podobnych spraw. Przyjrzał się pod światło przezroczyście zielonemu płynowi, który barwą kojarzył się z odpadami radioaktywnymi pokazywanymi w filmach. Pomimo, że butelka była zakorkowana, bez trudu mógł wyczuć słodkawy zapach anyżku, i gryzącą woń alkoholu, zmieszaną nutką czegoś, co umykało jego wrażliwym zazwyczaj nozdrzom. Wzruszył ramionami i odstawił absynt do lodówki. David w tym czasie obsłużył się przy ekspresie, który właśnie zaparzył świeżą kawę. Przyjemny aromat rozniósł się po całej kuchni, kiedy mężczyzna napełnił ciemnym naparem dwa baryłkowate kubki.
                -Nalej od razu i mi! Poziom zanieczyszczeń w tym mieście jest tak wysoki, że po dziesięciominutowym spacerze z parkingu, czuję sie jakbym zjadła całą łyżkę ropy naftowej posypanej sproszkowaną siarką!
                W drzwiach pomieszczenia stała Jane, jedyna kobieta w ekipie. Nie wyróżniała się specjalnie ubiorem spośród tłumów innych dziewczyn spacerujących po Philadelphi- wytarte w kilku miejscach dżinsowe spodnie i T-shirt z okładką ostatniego albumu Metallica’i, jednak na niej, zestaw ten wyglądał wyjątkowo dobrze. Długie pasma blond włosów spływały miękkimi kaskadami na czarny podkoszulek, a wystające kości policzkowe nadawały jej egzotycznej urody. Ciemnobłękitne oczy patrzyły bystro spod podkreślonych delikatnie za łuków brwi. Na ulicy można by ją wziąć za niezbyt rozgarniętą, zapatrzoną w własny wygląd, solarową blondynę, jednak każdy kto choć raz widział ją przy pracy, szybko pozbywał się podobnych stereotypów. Jane była wybitnym biologiem, którego zainteresowania poszły w bardzo specyficznym kierunku, dzięki czemu natrafiła na Jamesa i jego działalność. Kiedyś zwierzyła mu się, że w nauce fascynuje ją nie to, co zostało już odkryte, ale to, czego istnienia nikt jeszcze nie dowiódł. David rzucił dziewczynie łakome spojrzenie, i puścił jej oko.
                -Jeśli nie stać cię na nowe spodnie, i musisz chodzić w podartych, zawsze możesz poprosić swojego starego druha o pożyczkę…W zamian za drobną…przysługę, może nawet się zgodzę.
                Jane prychnęła głośno, przyzwyczajona do niewybrednych uwag kolegi z zespołu, który był znany ze swej nadzwyczajnej bezpośredniości i niewyszukanych manier. Wzięła jednak podsunięty przez niego kubek kawy, kiwając głową w podziękowaniu.
                -Ciekawe czy za tą samą przysługę, byłbyś skłonny pożyczyć tą kasę mi! Akurat muszę zapłacić mandat, którym postanowił mnie ukarać pewien nadęty strażnik leśny, niemający za grosz wyrozumiałości! Każdemu może się zdarzyć zapomnieć przedłużyć kartę myśliwską… Od września byłem ciągle zawalony robotą! To w końcu nie tak znowu długo, mógł odpuścić…
                Andy, zarośnięty i szeroki jak zawsze pojawił się jakby znikąd, dźwigając na plecach swój ukochany karabin snajperski, którego używał do polowań, zarówno tych legalnych jak i nielegalnych. Nie miał żadnego specjalnego wykształcenia, a przynajmniej żadnym się nie chwalił, jednak jego przydatność jako członka firmy, była niezaprzeczalna. Wrodzone umiłowanie do strzelania do wszystkiego co nie jest człowiekiem, czyniło z niego urodzonego myśliwego, któremu wystarczył jeden pocisk, do załatwienia każdego stworzenia, na jakie się do tej pory natknął. Nie byłby oczywiście członkiem zespołu Jamesa, gdyby nie miał w sobie odrobiny szaleńca, która to cząstka pchała go do coraz to nowych kłopotów z leśnikami, a nawet władzami miejskich parków, w których kilkakrotnie strzelał z kuszy do wiewiórek. Wyrwał zaskoczonej jego pojawieniem się Jane parujący kubek, i wziął solidnego łyka, który bez wątpienia poparzył mu gardło. Nie dał jednak po sobie nic poznać.
                -Człowieku, mamy przecież połowę lipca! Naprawdę tak trudno ruszyć leniwy zadek do klubu myśliwskiego, i przedłużyć ten głupi świstek? I nie, nie pożyczę ci swojej kasy. Jestem na to za mądry… Dobrze wiem, że w życiu byś mi jej nie zwrócił.
                -Oczywiście, że nie, za kogo ty mnie masz?
                Cała załoga wybuchła śmiechem. No, prawie cała, brakowało jeszcze Conora, który jak to miał w zwyczaju, zabalował poprzedniego dnia do nieprzytomności, i odczuwał teraz skutki swojej głupoty. James już od pewnego czasu zastanawiał się czy nie zwolnić popadającego w coraz głębszy alkoholizm mężczyzny, jednak nie mógł się na to zdecydować. Po pierwsze, Conor był jego najstarszym przyjacielem, i nie miał serca go wyrzucić, obawiając się, że byłoby to jego gwoździem do trumny, a po drugie, gdy był trzeźwy, był on świetnym detektywem, który z łatwością odnajdywał ślady, które reszta zespołu z pewnością by przeoczyła. Wspólnie z James’em, którego smykałka do komputerów i hakowania systemów, pozwalała mu na błyskawiczne uzyskiwanie danych z sieci, tworzyli dopełniającą się całość, zapewniającą reszcie współpracowników materiały niezbędne do ich części pracy. A w ich branży, dobry wywiad był podstawą.
                Do południa nic szczególnego się nie wydarzyło. Przed przerwą obiadową pojawił się Conor, nieogolony i wymięty jak byle jak poskładany garnitur. Pod oczami miał głębokie cienie, a w spojrzeniu kompletny zamęt. James zastanawiał się jakim cudem jego przyjaciel w ogóle trafił do pracy. Jego poplamione jakąś niezidentyfikowaną substancją spodnie wyglądał jakby nie były prane od kilku tygodni, a śmierdząca papierosowym dymem koszula, lepiła się od brudu. Przy wtórze aprobujących pomruków reszty pracowników, James wysłał mężczyznę do łazienki, żeby wziął prysznic, wciskając mu po drodze zapasowe ubranie, którego kilka kompletów trzymał na terenie budynku. Lubił być przygotowany na wszelkie ewentualności. Byłby to typowy dzień spędzony na oglądaniu telewizji, zajadaniu się pizzą popijaną Budweiser’em, i częstych wybuchach śmiechu, gdyby nie telefon, którego ostry dźwięk poderwał na nogi wszystkich obecnych. Jako założyciel, i oficjalny prezes firmy, to właśnie James podniósł słuchawkę, modląc się w duchu, aby był to prawdziwy klient, a nie kolejny żartowniś dzwoniący w sprawie Nessie. Czuł na sobie ciężkie niczym ołów spojrzenia reszty załogi.
                -Instytut badań nad kryptydami „Kimmeria” , w czym mogę pomóc? Tak, przy telefonie, kto mówi? Alex! Miło cię znowu słyszeć! Co u ci… Morderstwo?
                Twarze jego podwładnych stały się poważniejsze, ale i pełne niezdrowej ciekawości, którą zawsze pociągały zbrodnie i nieszczęścia innych ludzi. Ktoś wyłączył telewizor, by lepiej słyszeć słowa szefa. Wiedzieli, że nie jest to jakaś towarzyska pogawędka, a zlecenie, pierwsze od prawie roku prawdziwe zadanie do wykonania. Tylko David wdawał się niezbyt zadowolony z takiej perspektywy.
                -Więc myślisz, że to…I jesteś pewna, że nie były to ślady czegoś innego? Tak, tak, oczywiście! Jutro będziemy na miejscu. Nie, dzisiaj nic z tego nie będzie…Hm… Mogło się zdarzyć, że przypadkiem wypiliśmy po kilka piw i…Oczywiście, wykorzystamy ten czas na zgromadzenie informacji. Naprawdę dziękuję ci za telefon…Przykro mi z powodu tego co się stało. Do zobaczenia Alex.
                Nawet nie zauważył kiedy i jak, jego załoga zbliżyła się do niego. Ich oblicza płonęły wręcz ciekawością, a spojrzenia rozpalonych alkoholem oczu niemal przewiercały się przez niego na wskroś. Uśmiechnął się najszerzej jak umiał.
                -Dobre wieści! Wygląda na to, że mam robotę! W dodatku, nasza zwierzyna jest bardzo bliska sercu każdego z nas!
                Po błyskach w ich oczach zobaczył, że zaczęli się domyślać o co chodziło. Tylko Andy wyglądał na równie nieświadomego co przed chwilą. James zlitował się nad jego ciężko pracującym pod natłokiem piwa mózgiem.
                -Dzwoniła moja dawna znajoma, Alex Trench, która pracuje jako technik na posterunku szeryfa w Leeds Point. Rozmawiała ze mną miejsca zbrodni, na którym znalazła ślady pary kopyt. Nie dwóch par jak u koni. Jednej pary.
                Twarz olbrzymiego kłusownika rozjaśniła się dziką radością. W końcu i on zrozumiał z czym mogą mieć do czynienia, i wiedza ta sprawiła, że wdał z siebie radosny okrzyk zwycięstwa. Wkrótce dołączyli do niego pozostali.
                -Wypijmy za polowanie na Diabła z Jersey!
David pojawił się nagle w drzwiach, choć nikt nie widział żeby opuszczał pomieszczenie. W jednej ręce trzymał pokrytą delikatnym szronem butelkę, a w drugiej tacę z pięcioma kieliszkami.
                -Mam nawet coś specjalnego na podobną okazję… Piliście kiedyś absynt?
Dwie godziny, i cztery toast później, cała ekipa zabrała się do pracy, przygotowując się do podróży do Leeds Point. David przeglądał swoje zakurzone od nieużywania książki, w których znajdowały się kopie pamiętników różnych znanych osobistości, archiwalne numery gazet, i inne tego typu źródła wiedzy historycznej, w poszukiwaniu jakiejkolwiek wzmianki o tajemniczym stworze. Nieustanny stukot palców uderzających o klawiaturę, świadczył o niestrudzonej pracy Jamesa. Na Jane spadł obowiązek przeanalizowania wszystkich zebranych przez obu mężczyzn informacji, i ustalenie typu zwierzęcia, z którym mogą mieć do czynienia. Było to niezmiernie trudne, gdyż zazwyczaj w przypadku krypty, poszczególne opisy różniły się od siebie diametralnie. Z sąsiedniego pokoju, w którym stało niewielkie łóżko, dochodziło chrapanie Conora, którego jednogłośnie odesłano na odpoczynek, by następnego dnia z samego rana był wypoczęty i w pełnej formie. Andy natomiast, pozostawiony sam sobie, troskliwie przeglądał swój ekwipunek, licząc amunicję, przygotowując pociski usypiające, i czyszcząc karabin. W biurze dało się wyczuć napiętą atmosferę, która towarzyszyła zbliżającej się akcji.
Ostatnim razem, gdy drużyna wyruszyła w pole w poszukiwaniu kryptydy, zamiast budzącego grozę wśród okolicznych mieszkańców Chuppacabry, znaleźli wychudzonego lwa, który uciekł z prywatnej kolekcji dzikich zwierząt, utrzymywanej nielegalnie przez pewnego ekscentrycznego bogacza. Tylko Andy, który ustrzelił wówczas pierwszego w swej karierze Wielkiego Kota, był zadowolony z tej pracy. Reszta zespołu wróciła do Philadelphi zniechęcona i zawiedziona. Wszyscy mieli nadzieję, że tym razem, udało im się natrafić na coś poważniejszego. Szczegóły zbrodni, opisanej przez Alex, wskazywały, że ich nadzieje mogą się spełnić w nieco bardziej drastyczny sposób niżby tego sobie życzyli. Każdy z członków ekipy, nawet Andy, miał istną obsesję na punkcie Diabła z Jersey, który był częścią ich rodzinnego folkloru, i o którym opowieści słyszeli już od najwcześniejszego dzieciństwa. Jego nieuchwytność i aura nadnaturalnego pochodzenia, którą wokół siebie roztaczał, czyniła go obiektem ich westchnień, kamieniem filozoficznym każdego kryptozoologa. Czy rzeczywiście, w końcu udałoby im się go schwytać, i niepodważalnie udowodnić jego istnienie? Już wkrótce będą się mogli przekonać.
                Za oknami zapadał właśnie zmrok, kiedy wszyscy zebrali się w sali multimedialnej, by przedstawić wyniki swoich poszukiwań. W gasnącym świetle słońca, Siln blask rzutnika był jedyną rzeczą rozświetlającą pomieszczenie. Na rozpostartym białym ekranie, widniała nieco rozmyta rycina przedstawiająca dwunożne stworzenie o końskiej głowie i niewiarygodnie cienkich kończynach. Miało wielkie, błoniaste skrzydła, i ptasie łapy zakończone kopytami, od których wzięła się nazwa- „Diabeł”. Jako pierwszy, głos zabrał James. Odchrząknął by oczyścić gardło, a następnie wziął odświeżający łyk Budweiser’a.
                -Stworzenie, które widzicie na tym szkicu, to nasz podejrzany numer jeden. Tak właśnie przedstawił go Philadelphia Evening Bulletin z 1909 roku, kiedy to odnotowano wyjątkowo wysoką aktywność tej krypty. Ginęło bydło, i drób. Zwierzęta były rozrywane na strzępy i częściowo pożerane. Tysiące ludzi  donosiło o spotkaniu z tajemniczą istotą, jednak nie zdarzały się przypadki ataków. Narastała masowa panika. Zamykano szkoły, nikt nie opuszczał domu po zmroku. W końcu, w okolicznościach równie tajemniczych jak się pojawiał, Diabeł z Jersey zniknął. Nie był to jednak pierwszy przypadek odnotowania jego obecności. Pierwsze wzmianki o przerażającej, latającej kreaturze poruszającej się na dwóch ptasich nogach, pochodzą z roku tysiąc siedemset trzydziestego piątego. Według legendy, mieszkająca w Leeds Point kobieta o nazwisku Shrouds urodziła na przeklętej przez Indian ziemi swoje trzynaste dziecko, które okazało się być straszliwie zdeformowane. Przerażona kobieta, w szoku przeklęła niemowlę, i natychmiast nakazała wezwać pastora. Zanim jednak duchowny zjawił się na miejscu, z pozoru martwe stworzenie, które powiła pani Shrouds, rozpostarło skrzydła, które wyrastały  mu z pleców, a które wcześniej brano za płaty luźnej skóry, i wyleciało przez komin. Od tamtej pory, Diabeł z New Jersey ściga podobno członków swojej rodziny, która tak bezlitośnie odrzuciła go ze względu na jego straszliwy wygląd.
                Każdy członek ekipy doskonale znał tę historie, jednak nikt nie uznał za stosowne przypomnieć o tym James’owi, wręcz przeciwnie, na wszystkich twarzach widoczny był wraz najwyższego skupienia, zupełnie jakby starali się wyczytać pomiędzy wierszami legendy jakąś informację, która jak dotąd się im wymykała. David spojrzał pytająco na swojego szefa, chcąc zabrać głos. James skinął zachęcająco głową.
                -Istnieje wiele odnotowanych spotkań z Diabłem z New Jersey. Większość z nich to opowieści wieśniaków lub zwykłych robotników, którzy wracając po ciemku do domów zahaczali jeszcze po drodze o gospodę, więc można je poddawać w wątpliwość. Są jednak przekazy pochodzące od bardziej wiarygodnych źródeł, takich jak cenieni lekarze czy prawnicy…Istnieje również jedno, które osobiście uważam za wysoce rzetelne. W 1816 i 1839 w New Jersey przebywał były król Hiszpanii, a brat samego wielkiego Napoleona, Józef Bonaparte.
W swoich pamiętnikach opisuje on spotkanie z tym niezwykłym stworzeniem. Po raz pierwszy, ma to miejsce na polowaniu. W pewien zimowy poranek, wracał właśnie do swojej rezydencji z upolowaną kaczką, kiedy nagle usłyszał dziwne syczenie i parskanie, przypominające nieco końskie. Odwrócił się w kierunku, z którego dobiegał dźwięk, i ku swojemu przerażeniu, zobaczył coś, czego opis niemal idealnie pokrywa się z obrazkiem, który wyświetlił nam James. Bonaparte zapomniał ze strachu o trzymanej w dłoniach strzelbie. Stwór wydał z siebie ostry skrzek, i odleciał.
Gdy Józef opowiedział o swojej przygodzie swoim amerykańskim znajomym, oni z kolei opowiedzieli mu o Diable z Jersey. Wtedy po raz pierwszy usłyszał tą legendę, nie ma zatem mowy o kłamstwie. Natomiast w 1839, ponowne spotkanie z potworem nabiera już u niego nieco magicznego charakteru. Ćwiczyli wówczas wraz z przyjaciółmi strzelanie z armat, kiedy nad nimi przeleciał cień jakiegoś wielkiego ptaka. Gdy podnieśli wzrok, ujrzeli znajomą dla Bonapartego sylwetkę Diabła. Tym razem jednak pokonał strach, i oddał w kierunku bestii strzał z działa. Według Józefa, pocisk przeszedł przez zwierzę, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Według mnie wersje są dwie- były król zaczął gwiazdorzyć, i chciał się popisać swoim spotkaniem z nadnaturalną istotą, albo haniebnie spudłował, i nie chcąc się do tego przyznać, wymyślił historyjkę o odporności na kule. Osobiście, skłaniam się ku drugiej teorii.
                James z uznaniem skinął głową, doceniając wkład Davida.
-Jane, czy chciałabyś cos dodać?
Blondynka wstała z krzesła i wyszła na środek, tak by wszyscy mogli ją widzieć. W rękach trzymała plik zapisanych odręcznie kartek z notatkami, na które od czasu do czasu zerkała.
-Istnieje kilka teorii na temat fenomenu Diabła z Jersey. Zakładam, że jako naukowcy…i Andy, odrzucamy bajkę o przeklętym przez Indian dziecku jako niedorzeczny zabobon i kompletną bzdurę.
Pomruk aprobaty poniósł się po Sali, choć włochaty myśliwy niezbyt entuzjastycznie podchodził do przyznania jej racji. Według niego, każde wyjaśnienie było dobre, a im dziwniejsze tym lepiej. Zawsze chciał strzelić do nadprzyrodzonej istoty. Zastanawiał się, czy byłby w stanie położyć podobną bestię od jednego strzału.
-W wielu wersjach opisu spotkań, powtarza się dziwny, przypominający szczekanie odgłos wydawany przez Diabła, co doprowadziło niektórych naukowców do konkluzji głoszącej, że ludzie mylili mityczną istotę z żurawiem Sandhilla, popularnym ptakiem w naszym regionie. To jednak nie wyjaśnia w żaden sposób śladów kopyt, ani zaszlachtowanego bydła czy drobiu. Żadna opowieść nie wspomina też o dziobie. Inni twierdzą, że może to być jakiś gatunek żywej skamieliny, coś w rodzaju Latimerii- ryby ,którą naukowcy mieli za wymarłą od ponad sześćdziesięciu milionów lat, znalezionej na targu przy ujściu rzeki Chalumny  w grudniu 1938 roku. Ta teoria głosi, że osławionym „diabłem” jest pewien gatunek pterodaktyla, który w nieznanych okolicznościach przetrwał do naszych czasów pozostawiając nieodkrytym.
Ślady kopyt tłumaczyłby wówczas sposób chodzenia tych latających gadów. Po ziemi poruszały się one na zgiętych w nadgarstkach łapach skierowanych do wewnątrz, co mogłoby przypominać w kształcie odcisk końskich kończyn. Temu jednak zaprzeczają powtarzające się doniesienia o cienkich nogach. I w końcu, za czym przemawia logika, możemy mieć do czynienia z zupełnie nie znanym gatunkiem zwierzęcia, najprawdopodobniej ssaka, choć posiada on cechy każdej grupy, poza bezkręgowcami. Zdecydowanie jest to drapieżnik, niebezpieczny drapieżnik. Z tego co powiedział nam James, poradził sobie z ośmioma końmi i uzbrojonym mężczyzną, rozrywając wszystkich na kawałki. Dopóki nie dostanę rozstawu szczęk, nie mogę powiedzieć nic o rozmiarach zwierzęcia, ale jeśli przegryzało się przez kości, musi być dość wielkie, lub mocno umięśnione. Szczegółów dowiem się jutro, gdy porozmawiam z koronerem.
James ponownie wstał, i z rozbrajającym uśmiechem na ustach zwrócił się do podwładnych:
-Ktoś ma jakieś pytania?- Nikt nie miał.-W takim razie zbierajcie swoje zabawki i ładźcie się do łóżek. Jutro chcę was tu widzieć wyspanych, skupionych i gotowych na porządną akcję…
Odpowiedziały mu entuzjastyczne okrzyki i głośne wiwaty na jego cześć.
-…o piątej rano!

Entuzjazm w okrzykach nieco przygasł, jednie Andy, przyzwyczajony do wczesnych pobudek, nadal krzyczał wesoło kiedy wychodził z budynku. Rozpoczęło się polowanie!

4 komentarze:

  1. Czyli ta ekipa jest czymś w rodzaju Ghostbusters, z tym że zamiast na duchy polują na potwory. Czuję, że trudno będzie im się dogadać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nooo, tylko pozbawiona nerdowatosci, którą cechowali się Pogromcy :D Ich podejście do pracy będzie też dość diametralnie się różniło ^^

      Usuń
  2. W pierwszym rozdziale masz raz CARLA zamiast CAROL.
    "Ciemnobłękitne oczy patrzyły bystro spod podkreślonych delikatnie za łuków brwi" - coś Ci tu nie pykło w tym zdaniu D:
    "Pomruk aprobaty poniósł się po Sali," - widzę, że Word robi Ci ten sam numer, co mnie i każdą jedną salę pisze z wielkiej litery D:
    " ładźcie się do łóżek." - kładźcie
    Oczywiście jestem zbyt leniwa, żeby się przelogować na normalne konto, ale co tam, jakoś to zniesiesz, grunt, że wiesz kto pisze XD
    Idę dalej, może się dzisiaj sprężę i całość przeczytam, to tak jak mówiłam, dostaniesz zbiorczy komentarz :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Już wtedy mi się Karol marzył :D Ja wiem, no wiem ;( Kiedyś będę musiał się wziąć w garść, zagryźć zęby i w końcu posprawdzać wszystko w pogoni za chochlikami :D Właśnie nie wiem co temu Wordowi, co on, małej sali nie widział? :/ Chyba zaczynam rozumieć Georga R.R. Martina i jego BIOS :D Oj tam, się przejmuj przelogowywaniem :D Podpisałaś się? Podpisałaś :D Zresztą, nawet jakbyś tego nie zrobiła, to raczej bym wiedział kto :D Spokojnie, nie ma pośpiechu ^^ Przyjemności trzeba sobie dawkować stopniowo :D:D TYLKO SZKODA, że nie będziesz zaskoczona końcem :D

    OdpowiedzUsuń