Człowiek.
Plugawa, żałosna imitacja jakże wspaniałych i potężnych istot, miotająca się
pomiędzy codziennymi obowiązkami, a przyziemnymi przyjemnościami chwil wolnych,
patrząca bezradnie jak bezlitosne ziarenka w klepsydrze Czasu przeciekają jej
przez palce, kurczowo zaciśnięte w skazanej na porażce próbie przedłużenia
nędznej egzystencji. Stworzenie, które przez własną pychę i butę, skazało
niezliczone rzesze swojego potomstwa na sierocą tułaczkę po pozbawionym światła
i majestatu Najwyższego świecie, w którym śmierć była wybawieniem od
codziennych trosk i beznadziejności jałowego istnienia. Rodzaj ludzki od
początku skazany był na potępienie. Wolna wola przeżerała „Koronę Stworzenia”
od momentu, w którym oddech Życia został tchnięty w glinianą skorupę, a pierwsze
przebłyski świadomości rozpaliły mroki umysłu dwunożnych zwierząt.
Była niczym rak, stopniowo
rozwijający się z pozornie niegroźnego skupiska kilkunastu uszkodzonych komórek
w tętniący własnym, niekontrolowanym życiem nowotwór stopniowo zabijający swojego
nosiciela. Krok po kroku, człowiek zaczął tracić coś o wiele bardziej cennego
niż zdrowie. Postępująca zgnilizna, która wyróżniała go wśród innych Istot,
stopniowo odbierała mu Wiarę, przez co coraz bardziej oddalał się od Światłości
i zapuszczał się w Mrok, w którym czaiła się Bestia, czekająca tylko by rzucić
się na bezbronne ofiary i rozerwać je na strzępy swoimi ostrymi niczym klingi
mieczy szponami i zębiskami. Początkowo, drapieżniki Otchłani czerpały okrutną,
pozbawioną prawdziwego znaczenia tego odczucia radość z rozszarpywania
Owieczek, które oddaliły się od reszty trzódki, jednak wkrótce, ulegając
podszeptom płynącym z samego serca Ciemności, od Najwyższego Bluźniercy,
postanowiły zadziałać w bardziej wyrafinowany sposób.
Korzystając z nieuwagi
pomniejszego sługi Pasterza, przekradły się pomiędzy wciąż jeszcze będących
wówczas w wiekuistym blasku Opatrzności ludzi, i knowaniami, zdradą oraz fałszywymi
obietnicami sączyły swój jad w pozbawione pancerza absolutnego posłuszeństwa i
wiary słabe umysły. Zanim ktokolwiek zdążył odkryć zarzewie zepsucia i zesłać
na nie Gniew Boży, ziarenka rozsiane przez Bestię zaczęły kiełkować w sercach
umiłowanych dzieci Najwyższego. Pozostałe Istoty, o wiele wspanialsze i
bardziej godne Jego miłości niż owe zdradzieckie robactwo, robiące co mu się
żywnie podobało, próbowały zwrócić uwagę Pasterza na zarazę, która zamieniała
jego Owieczki w okryte wełnianą skórą wilki. On jednak, pomimo swej
nieskończonej mądrości, nie potrafił, czy też może nie chciał uwierzyć, że jego
Idealne Stworzenie, okazało się robaczywym jabłkiem. Dopiero gdy aura Otchłani
stałą się niemalże namacalna, postanowił poddać Człowieka ostatecznej próbie.
To ja byłem Wężem, który podkusił
Niewiastę do skosztowania Zakazanego Owocu. To ja, z bolącym sercem doniosłem
Najwyższemu o przerażającym wyniku próby. To w końcu ja, zostałem wybrany na
Narzędzie Jego Sprawiedliwości, i posłany w ślad za wygnaną ludzkością na zimną
i odległą Ziemię, gdzie próżno starałem się skontaktować ze swoim Ojcem, by błagać
go o możliwość zakończenia powierzonego mi zadania, i długo oczekiwany powrót
do Jego Królestwa, gdzie mógłbym zetrzeć z siebie smród zdrady i odstępstwa,
jakim przesycone było to zapomniane przez Światłość miejsce. Jednak nie ważne
ile razy próbowałem, ile ofiar złożyłem ku chwale Jego imienia, jak bardzo
starałem się zadośćuczynić boskiej woli, odpowiadała mi jedynie cisza, zupełnie
jakby cała ta planeta została odcięta od Niebios, i nawet moje gorliwe wołania
nie były w stanie przebić się przez otaczający ją kokon Gniewu Bożego. Zaiste
wielkie były zbrodnie Ludzkości.
Nie poddawałem się jednak, bowiem
w przeciwieństwie do tych słabych, wątłych istot, byłem jednym z Jego Aniołów,
Wybrańcem obdarzonym niewyobrażalną Mocą Świętej Furii, Heroldem Zniszczenia.
Nadano mi wiele imion, choć żadne z nich nie miało nic wspólnego z tym, które
otrzymałem w momencie, w którym Chór Potęg powołał mnie do życia, doskonałą
Istotę wyśpiewaną z samej materii Światłości, napędzaną niezłomną Wiarą i
Oddaniem…Na Ziemi posługuję się tym, którego użył jeden ze świętych Pańskich,
szczęśliwiec, któremu Bóg zechciał objawić tajemnicę Sądu Ostatecznego…Abaddon.
Anioł Czeluści, Pan Zniszczenia przez Żydów niesłusznie wtrącony do Piekła i
upchnięty w szeregi hord demonów i zdradzieckich psów, których niegdyś nazwałem
braćmi. Bestie nadal grasowały pomiędzy cieniami dawnej Ludzkości, i ze
wszystkich sił starały się zasiać w sercach swoich ofiar nienawiść do
wszystkiego co dobre, przeinaczając, wypaczając i zakłamując każdy dostępny skrawek
informacji o tym, co Człowiek utracił przez własną głupotę.
Korona Stworzenia… Pozbawieni
dobroczynnej opieki Pana, uwolnieni spod cienia rzucanego przez Jego Laskę
Pasterską, strzegącą czystości ich umysłów i serc, ludzie popadali w coraz
większą ruinę, która okrawała już i tak niknące pozostałości ich
nieśmiertelnych Dusz, gnijących pod piętrzącymi się gruzami Przyzwoitości i
Wiary. Niemal nie było już w nich niczego, co mogłoby świadczyć o wielkich
planach, które wiązał z nimi Stwórca kiedy po raz pierwszy kształtował te
nieporadne z pozoru, bezwłose istoty, pozbawione niebiańskich mocy i żyjące
żałośnie krótko. Nie przeszkadzało to jednak w rozwijaniu się wśród kłębiącego
się i piętrzącego niczym chmara szarańczy zalewowi ludzkich mas przeświadczeniu,
które stawiało Człowieka na piedestale wynoszącym go wysoko ponad wszystko co
roztaczało się przed jego zaślepionymi przez egoizm oczami. Dumnie nazwali
siebie Koroną Stworzenia i ogłaszali na wszystkie strony świata swoją dominację
na tej nic nie znaczącej planetce.
Zapominali, że korona choćby
ociekająca złotem i drogimi kamieniami, nie czyni nikogo władcą. Bez reszty
ciała, które podtrzymuje jej ciężar i pozwala jej posiadaczowi myśleć i
wprowadzać owe myśli w czyn, jest ona jedynie bezwartościowym kawałkiem
błyszczącego metalu, który z biegiem czasu przygaśnie i ulegnie korozji, by w
końcu rozpaść się w proch u stóp tych, którzy przejmą panowanie. Proces
zepsucia i erozji już był widoczny, a piasek w klepsydrze Królestwa przesypywał
się powoli, ale nieubłaganie. Niespodziewająca się, że Stwórca już przed
wiekami przyłożył swoją świętą Pieczęć do Zwoju Zagłady ludzkość bezwstydnie
panoszyła się ze swoimi bluźnierstwami. Ateizm, Islam, Buddyzm, New Age,
Gender…Otchłań rozpościerała nad bezbronnymi mieszkańcami tego padołu swoje
kruczoczarne skrzydła i rzucała na nich niezgłębiony Mrok, który penetrował
serca i sumienia, zamieniając znaczną część populacji w nieczułe, pozbawione
moralności kukły, za których sznurki ze śmiechem pociągała Bestia.
Za ich pustymi, wyzutymi ze współczucia oczami
krył się ogień, którego żar zamieniał okaleczoną duszę nieszczęśników w
zwęglony wrak, który powoli tonął w Czeluści, by w końcu spocząć na dnie
Jeziora Ognia, gdzie będzie wrzeszczał po wsze czasy w nieustającej agonii, z
poczuciem zdrady i świadomością, że sam zawiódł zaufanie złożone w nim przez
Stwórcę. Tacy ludzie dopuszczali się prawdziwych okropieństw, byle tylko
zadowolić czające się za ich plecami Cienie, które wił się w rozkoszy i
ekstazie za każdym razem, gdy ich niewolnicy przelewali krew niewinnych. Gwałty,
morderstwa, rzezie…Przez milenia, które spędziłem wśród potomków Adama i Ewy,
widziałem wystarczająco dużo podobnych obrazów, by stwierdzić, że koniec zaiste
się zbliżał. Zbrodnie stawały się coraz częstsze, coraz bardziej okrutne,
popełniane z coraz większym zapałem, który nie płynął już z emanujących czystą
esencją Zła demonów szepczących na ucho,
a z rozwijającej się przez pokolenia mrocznej części natury człowieka.
Było tam od samego początku. Malutkie ziarenko
Ciemności, kalające czystą jak łza nieśmiertelną dusze, z taką beztroską
ignorowane przez zarówno Aniołów jak i samego Wszechmogącego. Skąd mogliśmy
wiedzieć? Ufaliśmy naszemu Ojcu, nie mieliśmy prawa w Niego wątpić! Gdy mówił
nam, że ten maleńki okruszek Otchłani nie będzie miał wpływu na dominującą w
nowej Istocie Światłość, z radością kiwaliśmy głowami, gotowi z otwartymi
ramionami przywitać kolejnych braci i siostry. Ale ja zawsze wiedziałem. To
dlatego Bóg wybrał mnie na swojego Mściciela. Nigdy nie zaślepiła mnie miłość
do Ludzi, zawsze podchodziłem do nich z dystansem, i jako pierwszy zauważyłem,
że ta drobna skaza zaczyna rosnąć w miarę jak Człowiek robił coraz to więcej
użytku ze swojej Wolnej Woli. Ale nawet ja przeraziłem się gdy po raz pierwszy
spotkałem się z duszą niemal całkowicie pochłoniętą przez Mrok.
W miarę upływu czasu, było ich
coraz więcej, a rzeczy których dopuszczali się ich posiadacze… Zwierzęta. Nigdy
nie byli niczym innym niż zwykłymi wściekłymi psami, którym wystarczy poluzować
łańcuch, by pozagryzały się nawzajem. Człowiek jednak dostał od Ojca dar, który
wyróżniał go od innych mieszkańców Ziemi. Potrafił myśleć. Jednak zamiast
wykorzystywać swój niezwykły talent do wzniosłych celów, zaprzągł go do pracy
nad coraz to bardziej wyrafinowanymi sposobami szerzenia zagłady i śmierci.
Zatem, czy naprawdę mogę porównywać go do zwierzęcia? Podstawowym celem życia
większości istnień jest przetrwanie. Organizmy jedzą, polują, kopulują…
Wszystko po to, by zapewnić trwałość gatunkowi. Potrzeba zabijania nie jest u
nich czymś nadrzędnym jeśli nie chodzi o zapewnienie sobie pożywienia czy
bezpieczeństwa. Zwierzęta nie planują mordów na masową skalę. Nie wyrzynają
całej rodziny sąsiada, tylko dlatego, że ten ukradł im kawałek nogi jelenia,
którego upolowali na kolację…
Człowiek swoim postępowaniem
odbiega od zasad, które kierują wszystkimi innymi gatunkami. Zamiast dbać o
bezpieczeństwo i dobro sobie podobnych istot, robi co może by w imię
samolubnych zachcianek lub zemsty przyczynić się do ich upadku lub cierpienia. Ludzkość
skazana jest na zagładę. Wyobrażają sobie, że nie mają żadnego naturalnego
wroga, który mógłby im zagrażać, ale zapominają, że sami doskonale wypełniają
ową lukę, będąc jednocześnie drapieżnikami i ofiarami własnych dążeń. I
jesteśmy my- Armia Królestwa, nadprzyrodzone istoty przewyższające ich pod
każdym względem, jak potężny jastrząb pikujący w dół na skulonego ze strachu
królika. Mimo tych wszystkich wad, rażących niedoskonałości i zepsucia, które
rozprzestrzenia sie pośród nich, ludzie nadal uważają się za coś wspaniałego,
mają czelność nazywać się „Dziećmi Bożymi”.
Mówią o sobie jako o istotach
duchowych, których niedościgniona doskonałość lśni niczym klejnot w całym
dziele Stworzenia. Dla mnie są niczym. Wypadkowymi ohydnej, zwierzęcej żądzy
kopulacji i przypadkowej reakcji biologicznej. Losowo dobranymi kombinacjami
białek, ułożonych w wyniku rzutu Kostką Przeznaczenia. Dwumetrowymi
powtarzającymi się do znudzenia łańcuchami DNA zamkniętymi w jądrach
komórkowych, budujących oślizgłe, galaretowate wnętrzności, i tylko czekające
by dać początek kolejnym abominacjom. W ich przyziemnych potrzebach nadal
kierowała nimi czysta biologia, pomimo całej otoczki frazesów i ideologii,
którą zdążyli sobie wypracować przez tysiąclecia. Dla istot takich jak ja i moi
bracia, na zawsze będą zwierzętami.
Szokujące odkrycie, które
pokazywało, że genom ludzki i małpi mają prawie 99% zgodności tylko
potwierdziło to co wiedziałem już od dawna. Znaleźli się tacy, którzy
twierdzili, że ów brakujący 1% to właśnie to, co czyni Człowieka Człowiekiem,
sugerując, że jest to genetyczny zapis nieśmiertelnej duszy, duchowego radia
łączącego zagubioną we Wszechświecie ludzkość z Bogiem i pozwalającym na
obopólną komunikację, ja jednak znałem prawdę. To była luka, przez którą wdarła
się Otchłań. Furtka, dzięki której Bestia mogła zasiać niezgodę pomiędzy Ojcem
a Jego Dziećmi. To właśnie ten niewielki ułamek potężnej machiny odpowiadał za
posiadanie Wolnej Woli i Świadomości. Kontrolował zachodzenie w mózgu Człowieka
reakcji chemicznych, które dawały mu możliwość łączenia łańcucha wydarzeń w
logiczną całość, co przez niektórych nazywane jest Wyobraźnią. Dzięki temu mógł
on niejako przewidywać następstwa swoich czynów, a co za tym idzie, zmieniać
swoje postępowanie by osiągnąć zamierzony skutek. Jedynym czym Ludzie różnili
się w tej kwestii od Aniołów było to, że my jako istoty pozbawione wolnej woli,
nie mogliśmy postąpić wbrew rozkazom, nawet jeśli wydarzenia mogłyby
doprowadzić do naszej zguby.
Skazany na samotną tułaczkę po
tym opuszczonym przez wszystko co Dobre miejscu, całkowicie odizolowany od
Głosu swojego Stwórcy, nie wiedziałem czy moja misja dobiegła już końca. Nie
wiedziałem, czy życzy On sobie, bym zaczął kolejną. Żelazne zasady, które
jeszcze nigdy mnie nie zawiodły, nakazywały mi w takich sytuacjach
kontynuować to czym zajmowałem się już
od czterdziestu dwóch tysięcy sześćset trzydziestu czterech lat. Tropieniem i
eliminowaniem największego zagrożenia jakim dla Królestwa były Żniwiarze. Anioły
nie posiadały duszy, jako istoty stworzone z Jasności, nie potrzebowały niczego
co łączyło by je ze Stwórcą. Natomiast ludzie nie mogliby bez nich słyszeć Jego
słów. Dusze, czy też Krople Wiary, były maleńkimi cząstkami niewyobrażalnej
Mocy, czerpanej z samego serca Stworzenia, czystą energią, która ożywiała
wszystko z czym miała kontakt.
W Królestwie, przed samym Pałacem Opatrzności,
biło niewyczerpane źródło tego cennego surowca, i jedynie sam Bóg miał prawo z
niego czerpać. Dniem i Nocą, strzegł owej niebiańskiej fontanny cały eszelon
najprzedniejszej kawalerii, złożonej z sześcioskrzydłych serafinów. Nikt i nic
nie mogło przedostać się niezauważonym obok anielskiej gwardii. Jednak gdy
cząstki tej nieprzebranej Mocy rozproszyły się po całym Raju, zagnieżdżone w
kruchych i podatnych na pokusę ciałach Ludzi, nowe zagrożenie podniosło łeb i
czujnym okiem zaczęło obserwować nowe porządki panujące w Królestwie.
Usłyszawszy radosną nowinę, Bestia podniosła się ze swego usypanego z
pogruchotanych kości leża, i posłała swe najprzebieglejsze sługi, by te
wykradły ludziom ich dusze, i przelał ich Moc w czeluści Otchłani, by zwiększyć
siłę jej piekielnego władcy. Hord kryjących się w cieniach kreatur wychynęły
spod powierzchni, gdzie dotychczas pełzały i rozpoczęły wielkie Żniwa Dusz.
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy,
jakie to może być niebezpieczne. Owszem, wysyłaliśmy szwadrony, by tępiły to
nowe plugastwo, nie mogąc znieść ich kalającej obecności w granicach Królestwa.
Prawdziwe kłopoty zaczęły się, gdy na jaw wyszła zdrada Człowieka, i został on
zesłany na Ziemię, gdzie nie mogły go chronić Zastępy. Na szczęście, wcześniej
udało nam się wygnieść zdecydowaną większość tych pasożytniczych robaków,
jednak zagrożenie wciąż istniało. Dlatego to właśnie Bóg wezwał mnie do siebie,
i powierzył mi zadanie, bym nie dopuścił, aby Żniwiarze zebrali zbyt obfity
plon. Skutki mogły być katastrofalne, zarówno dla Ludzi, jak i dla Królestwa. W
obliczu nadciągającej wojny z Otchłanią, każdy eszelon się liczył, i dlatego
wyruszyłem samotnie. By uniknąć alarmu, który w obozie wroga mogliby podnieść
szpiedzy, jeśli dowiedzieliby się o mojej misji, opuściłem swoją Ojczyznę w
przebraniu i z wielkim pośpiechem, nie żegnając się z nikim. Wzbudziło to
oczywiste podejrzenia, i właśnie dlatego, jestem powszechnie uważany za
Zdrajcę. Banitę. Odstępcę. Ja jednak wiedziałem, że jestem Jego najwierniejszym
żołnierzem. On też to wiedział, i tylko to było dla mnie ważne.
Wtopiłem
się w zalegające na parkingu ciemności. Znajome, dziwnie krzepiące odgłosy nocy
otaczały mnie ze wszystkich stron. Przekradałem się bezszelestnie pomiędzy
ustawionymi gęsto samochodami, czując jak lekki, letni podmuch targał moją
czarną peleryną. Gdyby ktoś był na tyle nieostrożny by w absolutnych
ciemnościach zapuścić się na niestrzeżony i nieoświetlony, betonowy plac w tej
słynącej z kiepskiej reputacji dzielnicy, zobaczyłby mnie jedynie jako
ciemniejszą plamę na tle mrocznego nieba, rozmazany kształt, bardziej
przypominający lodowaty oddech niż człowieka. Dużo uwagi poświeciłem na
kamuflowanie się w ten sposób, by ludzie widzieli we mnie jednego ze swoich.
Skróciłem włosy, wytworzyłem iluzję ukrywającą skrzydła i zgasiłem zloty blask
bijący z moich oczu. W świetle dnia byłem zwyczajnym czarnowłosym mężczyzną z
nieco zbyt wyraźnie zarysowanymi mięśniami i odrobinę za bardzo odstającym od
normy wzroście, ale nie było to nic czym musiałbym się przejmować.
Zwykli, szarzy obywatele unikali mojego
spojrzenia, mając mnie za kolejnego tępego osiłka, gotowego pchnąć ich nożem za
marne grosze, które z takim trudem zdołali zgromadzić w przetartych portfelach.
Nie przeszkadzało mi to. Kontakty z tymi bezwłosymi małpami nie były czymś za
czym bym tęsknił i do czego bym dążył. Starałem się je ograniczać do
niezbędnego minimum. Oznaczało to mniej więcej tyle, że żaden z tych niczego
nie podejrzewających robaków nie widział mojej twarzy do momentu, w którym
postanowiłem, że oto nadszedł kres jego nędznego żywota. Wówczas również
ujawniałem swą prawdziwą naturę. Niemałą satysfakcję dawały mi przerażone miny
zatwardziałych grzeszników, którym dane było oglądać ogrom swoich przewinień,
odbity w moim anielskim obliczu niczym oddech w lustrze przystawionym do ust
umierającego.
Starannie wybierałem swoje cele,
i jak dotąd jeszcze nigdy nie popełniłem błędu. Za dnia przemierzałem bezkresne
zdawałoby się ulice wielkich i małych miast, próbując wyłowić z otaczającego
mnie morza twarzy te, za którymi czaiły się skrzydlate cienie uzbrojone w
śmiercionośne pazury. Opętany przez Żniwiarza człowiek nie zdawał sobie sprawy
z obecności swojego Mrocznego Towarzysza. Słyszał jednie śpiew ostrza
ślizgającego się po skórze, słodką muzykę krwi tętniącej w żyłach i irytujący
niczym brzęczenie komara, miarowy dźwięk uderzeń serca. Demon wcale nie musiał
szeptać, nie musiał podsycać morderczej wyobraźni swojego nosiciela krwawymi
obrazami rzezi. Wystarczyło, że poluzował odrobinę łańcuchy strzegące bramy do
ciemniejszej stron natury swojego żywiciela, a reszta działa się sama. Wbrew
powszechnemu przekonaniu panującemu wśród księży, to nie Szatan był sprawcą
grzechu.
On tylko stwarzał sprzyjające mu
okoliczności. To człowiek, istota posiadająca Wolną Wolę, decydował się na
odstępstwo. Na początku są to drobne rzeczy. Niewinne z pozoru kłamstewko,
kradzież puszki piwa z supermarketu…Skaza na duszy staje się coraz bardziej
widoczna, a furtka, przez którą przedostają się do świadomości ofiary podszepty
Bestii, otwiera się coraz szerzej. W końcu coś, co niegdyś wydawało się czymś
nie do pomyślenia, zamienia się w chleb powszedni, a człowiek całkowicie oddaje
się pod władanie swoich mrocznych instynktów, które zupełnie nie liczą się z
innymi. Przystanąłem na moment. Naprzeciwko parkingu, przy zaśmieconym i
podziurawionym chodniku stał rząd niewielkich, zaniedbanych domów, z których
płaty tynku odpadały niczym trąd. Doskonała analogia oddająca charakter ludzi,
którzy w nim mieszkali, i toczące ich zepsucie.
Każde miasto ma biedniejsze
dzielnice, w których prawo, zarówno boże jak i ludzkie przegrywa w walce z
trudną rzeczywistością wymagającą nieraz podjęcia drastycznych kroków. Jakby na
przekór, to właśnie w takich miejscach mieszkali ludzie, u których wiara stanowiła
wytyczną całego życia. Zupełnie jakby starali się zrekompensować swoje
przestępcze życie gorliwością w oddawaniu czci Bogu. To jednak nie było jedno z
takich miejsc. Zapuszczanie się po zmroku na teren, na których się obecnie
znajdowałem, równało się w przypadku zwykłych śmiertelników w najlepszym
wypadku z ciężkim pobiciem. Obecnie cicha, niemal sielankowa sceneria była świadkiem
niejednej zbrodni popełnionej przez gnieżdżących się na niej członków jednego z
licznych gangów nazywających siebie „Ręką Śmierci”.
Nazwa jak najbardziej adekwatna do tego czym
się zajmowali. Gdyby rozprowadzali narkotyki albo wymuszali haracze od
właścicieli sklepów dałbym im spokój. Sęk w tym, że ich branża mieściła się w
wąskiej grupie moich zainteresowań. Członkowie gangu krążyli po najbardziej
obskurnych i opuszczonych częściach miasta, wyłapując każdego, kogo mogli
bezkarnie porwać i poćwiartować maczetami. Ich ofiarami padali głównie
narkomani, bezdomni a czasem nastolatki, które postanowiły uciec z domu, nie
wiedząc, że poza jego murami czeka na nich coś o wiele bardziej przerażającego niż
esej z historii. Jak już wspomniałem, nie lubię ludzi, i gdyby Ręka Śmierci
zabijała dla samej płynącej z tego aktu adrenaliny, nie trudziłbym się z
wymierzeniem im kary. Jednak w tym przypadku, chodziło o coś więcej.
Przez jakiś czas obserwowałem
poszczególnych członków gangu chcąc dowiedzieć się czegoś więcej przed
podjęciem bardziej drastycznych działań. Doprowadzili mnie oni na kilka miejsc
zbrodni, których wygląd odbiegał od przeciętnej krwawej łaźni urządzonej przez
szaleńca z piłą łańcuchową. Ciała były zawsze starannie ułożone, a na skórze
ofiar wycięto bluźniercze symbole, które dla moich niebiańskich oczu płonęły
przeklętym żarem Otchłani. Patrząc na nie, słyszałem odległy śmiech Bestii,
która rosła w siłę wraz z każdą kolejną duszą zasilającą jej bezdenny apetyt. Nie
mogło być mowy o zbiegu okoliczności, czy nieporadnym naśladownictwie. Aby
przelać esencję człowieka do Czeluści, niezbędny był odpowiedni rytuał, który
dodatkowo musiał być odprawiany przez jednego z jej popleczników. To zadanie od
początku istnienia ludzkości należało do Żniwiarz.
To odkrycie niezmiernie mnie
ucieszyło, ponieważ zbliżyło mnie ono o kolejny krok do wypełnienia
powierzonego mi zadania oczyszczenia Ziemi z tych plugawych istot. Nie miałem
co prawda pojęcia ile z nich wciąż snuło się pomiędzy bezbronną, niegdysiejszą
Trzódką naszego Pana, nie oznaczało to, że powinienem czekać z założonymi
rękami aż ustawią się w kolejce do pchnięcia nożem. Zaniedbany chodnik
oświetlony był mdłym, pomarańczowym światłem sodowych lamp. W rzucanym przez
nie blasku, mogłem z łatwością dostrzec ciemny kształt przemykający się
ukradkiem wzdłuż ściany jednego z domów. Nie chcąc spłoszyć swojej zwierzyny,
zamarłem w bezruchu, i tylko moje oczy śledziły mroczną sylwetkę, za którą
niczym potworny cień, ciągnęła się chmura Ciemności, mogąca oznaczać tylko
jedno. Żniwiarz.
Wyostrzone anielskie zmysły
pozwoliły mi bliżej przyjrzeć się mężczyźnie, z którym już wkrótce zamierzałem
zawrzeć bliższą znajomość. Czterdziestodwuletni Latynos, z mocno wysuniętą,
kwadratową szczęką okoloną gęstwiną siwiejącej brody. Potężnie zbudowany,
niemal dorównujący mi wzrostem, mógłby stanowić zagrożenie, gdybym oczywiście
był człowiekiem. Oprócz siły fizycznej, dysponowałem również wieloma innymi
talentami, z którymi nie mógł się mierzyć, nawet z pomocą swojego piekielnego
władcy. Miał na sobie biały bezrękawnik, na którego przodzie czerniała lepka
plama krwi ściekającej z długiego noża, który ściskał w garści. Szybkimi
krokami, mężczyzna skierował się do sąsiedniego domu. Najwyraźniej znał
właściciela, albo przynajmniej śledził go na tyle długo by wiedzieć gdzie ten
trzyma zapasowy klucz, gdyż schylił się pewnie, i podniósł jedną ze stojących
przy ścianie doniczek.
Chwilę później, zniknął w ciemnym wnętrzu. Tak,
z pewnością to właśnie jego tropiłem od tygodnia. Moja misja stawała się coraz
trudniejsza. Z każdym kolejnym zabitym Żniwiarzem, pozostali robili się coraz
bardziej czujni. Już od dawna wiedzieli, że ktoś na nich poluje, przez co
znalezienie kolejnych celów zajmowało coraz więcej czasu. Obawiałem się, że z
ostatnim będę bawił się w chowanego przez setki lat. Ale to zmartwienia na
później. Zarzuciłem na głowę kaptur, który całkowicie zakrywał moją twarz i
ruszyłem w kierunku domu, do którego weszła moja zwierzyna. Bezszelestnie
przeciąłem ulicę, i unikając plam światła rzucanych przez latarnie, podkradłem
się do drzwi wejściowych. Nie czyniąc niepotrzebnego hałasu, przekręciłem
klamkę i wślizgnąłem się do środka. Znalazłem się w krótkim, mrocznym
korytarzu, na który wychodziło troje drzwi. Zdawszy się całkowicie na swój
myśliwski instynkt, odczytałem wiszącą w powietrzu ciężką aurę Otchłani tak
niepodobną do niczego innego.
Podążając jej śladem naparłem ciałem na drugie
drzwi po prawej i delikatnie je uchyliłem. Na korytarz wypadła smuga światła, a
wraz z nią dotarła do mnie mruczana cicho w bluźnierczym języku mantra, której
słowa przyprawiły mnie o dreszcze. Rytuał Przyzwania. Najwyraźniej Żniwiarz
próbował zwerbować sobie kolejnego pomocnika, lub coś o wiele gorszego. Nie
mogłem na to pozwolić. Sięgnąłem za plecy, i wyciągnąłem stamtąd długi, jarzący
się pomarańczowym światłem Świętej Furii miecz, o rękojeści rzeźbionej na
kształt rozpostartych skrzydeł. Kopnąłem drzwi, i wpadłem do niewielkiego
pokoiku. Jego ściany wymazane były potwornymi hieroglifami naniesionymi krwią.
Jej ogromna kałuża błyszczała złowrogo z podłogi, a pośrodku niej leżały dwa
zmasakrowane ciała, u których nie dało się już określić płci. Nad nimi, klęczał
z głową przytkniętą do czarnego ołtarzyka Latynos, którego śledziłem i nadal
mruczał swoją świętokradczą litanię.
Powietrze było gęste od zapachu krwi i
fiołków, co nie wróżyło zbyt dobrze. Ludzie wyobrażali sobie Piekło jako
miejsce śmierdzące siarką i spalenizną… Jak zareagowaliby, gdyby odkryli, że to
właśnie fiołki upodobała sobie Bestia? Takiego właśnie koloru były oczy mojego
upadłego brata…Mogłem niemal słyszeć jego mrożący krew w żyłach śmiech
przebijający się do tego świata poprzez most wzniesiony przez ofiarowane dusze
i daninę krwi. Musiałem się pospieszyć. Z całych sił uderzyłem głownią miecza w
czaszkę klęczącego przede mną mężczyzny. Głuchy odgłos padającego na podłogę
ciała przerwał monotonny zaśpiew i zakończył Rytuał. Mogłem mieć tylko
nadzieję, że nie było za późno. Ułożyłem nieruchome ciało na podłodze, stopami
w kierunku wschodnim, następnie dokładnie spętałem nieprzytomnego za pomocą
uświęconych sznurów z palmy jerozolimskiej. Żniwiarza nie wystarczy pchnąć
mieczem. Żeby go zabić, potrzeba odprawić specjalny egzorcyzm, który wiązał się
z potwornym bólem dla opętanego.
- Spodobało się Panu zmiażdżyć Go
cierpieniem. Jeśli On wyda swe życie na ofiarę za grzechy, ujrzy
potomstwo, dni swe przedłuży a wola Pańska spełni się przez Niego.
Niemal skończyłem przygotowania, gdy mężczyzna
zamrugał powiekami i odzyskał przytomność. Nadal otępiały, próbował się
poruszyć, a gdy wyczuł krępujące go więzy zaczął się szarpać i naprężać muskuły
w bezowocnej próbie oswobodzenia się. Jego oczy błądziły obłąkanie po całym
pomieszczeniu, aż w końcu spoczęły na mnie, zakapturzonym cieniu stojącym w
blasku światła. Stwierdziłem, że już czas. Powolnym ruchem, obserwując jego
reakcję, opuściłem kaptur, i jednocześnie wygasiłem iluzje, za którą kryły się
moje złote źrenice. Przez sekundę, twarz Latynosa zamieniła się w maskę
przerażenia, i wydawało się, że sam mój widok pozbawi go zmysłów, jeśli nie
życia. Zamiast tego, padające na niego światło żarówki z zawieszonego pod
sufitem żyrandolu znacznie przygasło, jakby zostało wessane przez żerującą na
jego duszy ciemność. Oblicze gangstera wykrzywiło się tak bardzo, że przestało
już przypominać ludzkie rysy. Zęby wysunęły się mu z ust i zaostrzyły jak u
dzikiego kota. Oczy przybrały szkarłatną, krwistą barwę, a głos, który wydobył
się z gardła mężczyzny, już nie należał do niego.
-Anioł!-
przepełniony odwieczną nienawiścią syk brzmiał niczym skwierczenie przypalanego
na ogniu mięsa- Przybyłeś za późno! ON jest w drodze!
Nie
przejąłem się jego groźbami. Żniwiarze byli zwykłymi sługusami Bestii, i
wątpiłem by dbała ona o nich bardziej niż ludzie o zużyte chusteczki do nosa.
Zwłaszcza jeśli byli na tyle nieskuteczni, by dać się złapać.
Prawdopodobieństwo, że COŚ niebezpiecznego może rzeczywiście pojawić się na
wezwanie tego robaka, było znikome. Kłamał, bym darował mu życie. Na jego
nieszczęście moje rozkazy nie przewidywały łaski. Pstryknięciem palców
uciszyłem wyjącą kreaturę, i przystąpiłem do dzieła. Sięgnąłem do przypasanej
do biodra sakiewki i wyciągnąłem stamtąd garść ziół, która wrzuciłem do
niewielkiego, żelaznego kadzidła. Kolejnym pstryknięciem podpaliłem skruszone
liście. Aromatyczny dym rozlał się nad wijącą się w więzach postacią, której
czerwone oczy wrażały teraz jednie strach i ból. Odstawiłem naczynie tak, by
nadal okadzało demona, i chwyciłem rękojeść miecza.
- A
inny anioł, trzeci, przyszedł w ślad za nimi, mówiąc donośnym głosem: ”Jeśli
kto wielbi Bestię, i obraz jej, i bierze sobie jej znamię na czoło lub rękę, ten
również będzie pić wino zapalczywości Boga przygotowane, nierozcieńczone, w kielichu
Jego gniewu; i będzie katowany ogniem i siarką wobec świętych aniołów i wobec
Baranka.”
Otwarte
w niemym krzyku usta potwora wrażały całą gamę uczuć, od nienawiści i żądzy
mordu, po błaganie o życie i wszechogarniający ból. Nie sprawiało mi to przyjemności.
Wykonywałem rozkazy. Opuściłem miecz, i wprawnym ruchem rozciąłem bezrękawnik,
pozwalając mu opaść po obu stronach wyrywającego się ciała. Zaintonowałem
pierwsze wersy egzorcyzmu, i przycisnąłem klingę do odsłoniętej skóry
opętanego. Delikatnie, żeby zbyt wcześnie nie uszkodzić żadnych ważnych
narządów, przesunąłem ostrze w dół, a potem w poprzek, tworząc znak krzyża, z
którego natychmiast zaczął wydobywać się czarny dym pachnący fiołkami. Żniwiarz
nadal próbował poluzować więzy, jednak nie było siły, która zdolna byłaby zerwać
sznur z jerozolimskiej palmy.
Ciągle śpiewając, ponownie
otworzyłem sakwę, i wyjąłem z niej srebrną buteleczkę, w której trzymałem krew
jednorocznego baranka. Wylałem kilka kropel na ranę opętanego i ponownie
zakorkowałem naczynie, odkładając je na miejsce. Niewinna krew zmieszała się ze
splugawioną obecnością Bestii. Wypływający z rany szkarłat zaczął się pienić i
kipieć niczym wzburzone fale morskie uderzające o skały. Mroczny cień czający
się za Latynosem wił się w konwulsjach, i jakby zapadał w sobie. Znowu
opuściłem miecz, wykonując kolejne nacięcia na nadgarstkach i kostkach.
Zamoczoną w wodzie święconej igłą przekłułem węzły chłonne opętanego, ulubione
siedlisko sług Otchłani. W końcu, gdy zakończyłem już swoją litanię, nadszedł
czas na ostateczną fazę egzorcyzmu. Oblałem rzucające się i krwawiące ciało
mężczyzny olejem zmieszanym z benzyną i podpaliłem, jednocześnie zdjąłem
blokadę założoną na gardło Żniwiarza, bowiem jedynie przez nie, zły duch mógł
opuścić ciało nieszczęśnika i powrócić do Pustki, z której przybył, pozbawiony
swoich mocy.
Nieludzki wrzask, od którego
rozprysły się szyby i pękła żarówka, przeszył powietrze. W Pokoju zgasło
światło, ale płonący mężczyzna dawał dostatecznie dużo światła. Trwałem w
bezruchu, niewzruszenie przyglądając się zwęglającemu się powoli kawałkowi
mięsa, który wydawał z siebie potępieńcze wrzaski. Kiedy umilkły, szybkim
ciosem odciąłem ciągle spowitą grzywą płomieni głowę. Potoczyła się po dywanie
rozsiewając po drodze pomarańczowe języki, które łapczywie rzuciły się na
włochatą wykładzinę. Odwróciłem się by opuścić budynek, który wkrótce zostanie
strawiony przez pożar. Chciałem zniknąć zanim pojawią się ludzie. Przestąpiłem
przez próg, i wpadłem w ramiona wysokiej i dziwnie znajomej postaci. Otaczała
ją aura moc i chwały, zupełnie inna od tej, którą emanował Żniwiarz. Przez
chwilę stałem oniemiały w obliczu oślepiającego majestatu. Nie wiedziałem nawet
kiedy upadłem na kolana. Niewyraźna postać zatrzepotała dwoma parami szerokich,
jarzących się złotem skrzydeł.
-Michał?
Czy to naprawdę ty, bracie?
Archanioł
zbliżył się do mnie i przygasił nieco swoją aurę, bym mógł spojrzeć mu w twarz.
Tak, to z całą pewnością był Michał. Czyżby to było możliwe? Moje zadanie
dobiegło końca, i Bóg wysłał swojego emisariusza by ten przywiódł mnie z
powrotem do Królestwa? Zacząłem gorąco się modlić aby to była prawda. Jednak
mój brat wydawał się jakoś dziwnie smutny biorąc pod uwagę fakt, że spotykamy
się po raz pierwszy od tysięcy lat. Chodziło o wojnę? Czy Bestia wygrała? Sama
myśl o podobnym okropieństwie przyprawiła mnie o dreszcze paniki, której anioł
nie powinien odczuwać.
-Tak to
ja Abaddonie. Ale nie jestem twoim
bratem. Już nie. Po tym co zrobiłeś, nie ma dla ciebie miejsca wśród wiernych
stworzeń Pana. Zdradziłeś Go. Zdradziłeś mnie. Zdradziłeś wszystkich…
Nie
mogłem wypowiedzieć ani jednego słowa, zbyt zdumiony tym co słyszałem, by
wykonać choć najdrobniejszy gest. Jak śmie nazywać mnie zdrajcą? Mnie,
najwierniejszego sługę Światłości, który w jej imieniu oczyszczał zepsuty i
zdemoralizowany świat ludzkości z pomiotów Czeluści, skazując się tym samym na
oddalenie od wszystkiego co było mi drogie…Brzmiało to tak absurdalnie, że
rozwiązanie mogło być tylko jedno. Z przeraźliwym smutkiem rozdzierającym mi
serce, sięgnąłem po miecz i wyjąłem go z pochwy. Czubek ostrej jak brzytwa
klingi mierzył teraz w pierś Michała. Mój wewnętrzny instynkt podpowiadał mi,
że mój brat przeszedł na stronę Bestii. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć fakt,
że próbuje nastawić mnie przeciwko reszcie Królestwa, wmawiając mi, że w ich
oczach jestem zdrajcą? Widząc mój gest, archanioł cofnął się nieco zaskoczony,
i zdecydowanym ruchem wyszarpnął swój ognisty miecz. Języki białych płomieni
rozświetliły noc.
-Abaddonie,
nie zmuszaj mnie żebym z tobą walczył. Byłeś moim bratem, i nie chcę cie zabić.
Udaj się ze mną przed do Pałacu Opatrzności, a Pan przebaczy ci twoje grzechy! Nie
pogarszaj swojej sytuacji!
Z
mojego gardła wydobył się posępny, pozbawiony wesołości śmiech, w którym
pobrzmiewały nuty ogromnego żalu. On naprawdę myślał, że mu uwierzę? Zawiodłem
się na nim. Jego słowa to zwodnicza muzyka, którą chce mnie zwabić do siedliska
Bestii, której służy. To wszystko nie miało sensu. Michał, najwierniejszy z
wiernych, zagorzały miłośnik Człowieka…odwraca się od wszystkiego co było dla
niego święte, aby sprzymierzyć się z zaprzysiężonym wrogiem? Czterdzieści dwa
tysiące lat… Przez tak długi czas wiele mogło sie zmienić. Gorączkowo starałem
się znaleźć inne wytłumaczenie tej groteskowej sytuacji, ale sprawy
przedstawiały się jasno- któryś nas dwóch był zdrajcą. Co do siebie nie miałem
żadnych zastrzeżeń. Nie uchylałem się od bożych rozkazów, nie okazywałem
opieszałości, nie kwestionowałem… Najwyższy czas pogodzić się z prawdą.
Poczułem jak po policzkach
spływają mi łzy żalu. Mój umiłowany brat, zdrajcą…Nie mogąc dłużej znieść
poczucia starty oraz widoku stojącego przede mną Michała, pchnąłem mieczem
licząc na szybkie zakończenie pojedynku. Jednak moim przeciwnikiem był sam książe
wojska niebieskiego, jeden z najlepszych szermierzy Królestwa, i naiwnością
byłoby się spodziewać, że zaskoczy go podobna sztuczka. Zrobił błyskawiczny
krok w lewo i sztych przeciął powietrze dobre kilka centymetrów od jego boku.
Archanioł trzepnął skrzydłem w moją wyciągniętą rękę, próbując wytrącić mi oręż
z dłoni, ja jednak, spodziewając się tego, rzuciłem się na ziemię i uniknąłem
ciosu. Szybki przewrót pozwolił mi ponownie stanąć na nogi, dokładnie na czas
by stanąć twarzą w twarz z odwracającym się w zawrotnym tempie Michałem. Jego
płonąca klinga zatoczyła niemal niewidoczny łuk i opadła na moje lewe ramie.
Uniosłem swoją broń, i rozległ się metaliczny brzęk zderzającej się stali.
Wyrzuciłem do przodu prawą nogę, i kopnąłem przeciwnika w kolano, próbując
wtrącić go z równowagi. Udało mi się to, ale upadając, archaniołowi udało się
podciąć mi nogi, i ja również wylądowałem na plecach.
Natychmiast, wiedząc, że
pozostawanie zbyt długo nieruchomo oznacza śmierć, podkurczyłem biodra i
wrzuciłem je do przodu, ponownie ustawiając się w pionie. Zamachnąłem się
skrzydłami, teraz już nie musiałem ukrywać ich pod maską iluzji, i trafiłem
archanioła w twarz, zostawiając na jego policzku czerwone ślady jak po
smagnięciu batem. Michał wtarł
spływającą po wardze złocistą krew, i runął na mnie wściekle wymachując
mieczem. Błyskawiczne ciosy zepchnęły mnie do obrony, mogłem jednie parować i
modlić się, by moje zastawy okazały się szczelne. Z oddali dobiegł mnie dźwięk
zbliżającej się syreny strażackiej. Ktoś powiadomił władze o pożarze. Co się
stanie jeśli dzielni ratownicy zastaną walczącą na zgliszczach parę aniołów
wymachujących świetlistymi mieczami? Michał zdawał sienie zwracać na to uwagi,
całkowicie skupiony na próbach zabicia mnie. Był dobry. Zawsze był lepszy w
szermierce. Jego jedyną słabą stroną było zbyt podręcznikowe podejście do
p[pojedynków.
Nigdy nie mógł się zdobyć na
niehonorowy chwyt, tylko po to by zwyciężyć. Za to ja, doskonale wiedziałem ,ze
jeśli sprawa jest słuszna najważniejsza jest wygrana, a nie sposób w jaki się
ją osiągnie. Dlatego też, pchany desperacją odsłoniłem jedno ze swoich skrzydeł
na cios. Poczułem przenikliwy, chłodny dotyk stali, kiedy miecz archanioła
przecinał mięśnie i zagłębiał się w kość. Migoczące płomienie przeskoczyły na długie,
białe jak śnieg pióra, które zaczęły się kurczyć i zwęglać wydzielając przy tym
nieprzyjemny zapach. Jednak żeby moje poświęcenie nie poszło na marne, musiałem
przezwyciężyć ból. Zagryzłem zęby, i spojrzałem w twarz brata. Oblicze Michała
wyrażało ponurą determinację, ani śladu satysfakcji czy radości cechującej
sługi Otchłani przy odbieraniu życia. Może jeszcze nie całe dobro w nim umarło?
Tak czy inaczej nie miałem wyboru. Znowu poczułem, że słone łzy znajdują sobie
drogę do kącików moich oczu.
-Przepraszam
bracie.-wyszeptałem.
Klinga
z sykiem zagłębiła się w ciało archanioła. Trysnęła złocista krew. Miecz wypadł
z omdlałej dłoni mojego brata, a on sam zachwiał się niepewnie i runął w moje
objęcia. Ostrożnie przyklęknąłem przy nim i złożyłem jego ciało na swoich
kolanach. Czule pogładziłem jego długie, jasne włosy, teraz pozlepiane krwią
tryskającą z rany w brzuchu. Spróbowałem ją wytrzeć, ale tylko bardziej ją
rozmazałem. Twarz Michała miała teraz zaskoczony ale spokojny wraz. Zupełnie
jakby pogodził się ze swoim losem. Kilka łez spłynęło z moich policzków na jego
blednące czoło.
-Dlaczego
bracie? Dlaczego? Czyż nasz Ojciec nie dał ci wszystkiego, czego mogłeś chcieć?
Cóż takiego obiecała ci Bestia?
Archanioł
poruszył się niespokojnie. Z jego ust wydobyły się strużki złocistej krwi.
-To nie
ja…zdradziłem…Abaddonie….Spójrz…Spójrz co zrobiłeś.
Mówiąc to, wciągnął osłabioną
dłoń, i przycisnął ją do mojego czoła. Poczułem jak zalewa mnie strumień
Światłości, prawdziwej Światłości, nie tej, którą czułem od kiedy zostałem
odesłany z misją na Ziemię. Coś ciężkiego i czarniejszego od otaczającej nas
nocy oderwało się ode mnie i z przeraźliwym skrzekiem odleciało w Ciemność,
łopocąc skórzastymi skrzydłami. Opuściła mnie owa dziwna potrzeba działania, którą
odczuwałem od tak dawna, a moje myśli w końcu wróciły pod moje władanie. I
wtedy zobaczyłem. Klęczałem na brukowanym placku przed płonącym kościołem.
Przed szeroko otwartymi drzwiami leżało kilkanaście ciał noszących na sobie
ślady miecza. Mojego miecza. Walczyłem nim niezliczoną ilość razy i zadane
przez niego rany były dla mnie niczym odręczny podpis. Mój odręczny podpis.
Uwolnione od panowania Demona, moje wspomnienia powróciły. Szybko przesuwające
się przed oczami obrazy, których nie pamiętałem, nie mogłem pamiętać.
Stałem przed Stwórcą, oskarżony o
wpuszczenie Węża do Ogrodu…Mój Ojciec skazujący mnie na wygnanie pomiędzy
ludzi, których zdradziłem… Bestia szepcząca mi do ucha…Ludzie, dziesiątki,
setki, miliony niewinnych, których posłałem do Otchłani, ku uciesze zamieszkującej
ją Ohydy. Zrozumiałem całą okrutną prawdę. Myślałem, że poluję na Żniwiarzy,
podczas gdy tak naprawdę byłem jednym z nich. Nie, nie jednym z nich…Najlepszym.
Dostarczyłem Bestii rzesze dusz, na których mogła żerować, a teraz dołączyła do
nich potężna Moc spoczywająca w Michale. Popatrzyłem ze łzami przerażenia w
oczach na lezące w moich rękach martwe ciało wiernego Sługi Światłości, którego
złożyłem na ołtarzu Czeluści. Z mojej piersi wyrwał się przeraźliwy skowyt,
który trwał i trwał bez końca. Wyrzucałem z siebie pokłady nienawiści do samego
siebie, skruchy i nieodwracalności czynów, których się dopuściłem. Po raz
ostatni zgiąłem kolana przed stojącym przed płonącym kościołem krzyżem. Wisząca
na nim figura, oświetlana buchającym od ognia żarem, spoglądała na mnie z
niemym wyrzutem. Rozległ się śpiew wznoszonego ostrza.
-Ojcze
Nasz, któryś jest w Niebie
Święć
się Imię Twoje, Przyjdź Królestwo Twoje
Bądź
Wola Twoja, jako w Niebie, tak i na Ziemi..
Słowa modlitwy paliły mnie żywym ogniem. Czułem się niegodny
wypowiadania ich, jakby Demon, który przejął nade mną kontrole, zostawił mnie
splugawionego i zbeszczeszczonego, pozbawionego Łaski.
-I
PRZEBACZ NAM NASZE WINY….PRZEBACZ NAM NASZE WINY…Przebacz mi…
Jam jest Abaddon. Bicz Boży, Herold Zagłady. Anioł
Zniszczenia i Bożego Gniewu. Jam jest Abaddon…Zdrajca. Klinga ze zgrzytem wbiła
się w moją pierś i przebiła serce. Z uśmiechem na ustach powitałem wyciągającą
ku mnie ręce Pustkę. A potem…Cisza.
Nawet nie wiem co to jest, wiem, że powinienem zaprząc dupę do pisania Wojny o Midgard, Isthmusa, albo Diabła z Jersey, ale ostatnio kiepsko z czasem. Dzisiaj wykroiłem trochę, ale tak jakoś naszła mnie ochota na taką mroczniejszą, klimatyczną (mam nadzieję) opowiastkę. Tak mnie natchnęło, poczułem podmuch weny w tym kierunku. To jest całość, nie będzie dalszych części taki one shot. P.S. Jak palnąłem w czymś gafę to wiecie, pisać, bo ja to tam wiem tyle co z religii z podstawówki i internetu więc...^^ A, i tak btw. pomysł mi wpadł jak czytałem opowiadanie "Dewotka" :D P.S.P.S. Nie wiem cóż to za czary tam przy pierwszym cytacie z Biblii, ale jakowyś biały prostokąt się objawił...Ale nie ucina tam żadnego tekstu, wiec nie narzekam...po prostu dziwnie wygląda. No...I Praise The Lord, bo oto już jutro nadchodzi egzamin zawodowy, niczym surmy Armaggedonu a mi się aniołki marzą :D
Klimat jak w filmie " Gabriel", mroczny, brutalny. Tam też anioły są pokazane z innej strony. Widzę też, że moje krótkie opo trochę Cię , hmm, poruszyło?
OdpowiedzUsuńAlbo "Legion", choć tam to anioły opętują ludzi. ^^ Tak, przy czytaniu mi wpadł pomysł, a przynajmniej zaczął się gdzieś tam kłębić, potem się z tym przespałem, i rano już miałem plan :D
UsuńPrzeczytałem, teraz muszę to przetrawić bo mój mòzg skapitulował gdzieś w połowie.
OdpowiedzUsuńA to dobrze, czy raczej źle? Weź, człowieku, zostawiasz mnie w niepewności :D
UsuńOsobiście nie przepadam za historiami o aniołach, gdyż przedstawiany w nich obraz Boga, zaświatów, duszy, itd. kłóci się z moimi wyobrażeniami. O tym mógłbym się rozpisać na parę stron, ale mi się nie chce, bo jestem po paru piwach X_x
OdpowiedzUsuńPrzynajmniej miałeś ciekawy zwrot akcji - bohater okazał się złoczyńcą. Tak przeczuwałem, że ten drugi anioł nie sprzedał się bestii, ale myślałem, że po prostu został wprowadzony w błąd co do Abaddon. Swoją drogą myślę, że Abaddon nie stał się zły, bo cały czas myślał, że likwiduje demony. Można powiedzieć, że był tak jakby pod hipnozą i nie mógł odpowiadać za swoje czyny.
I CZEKAM NA WOJNĘ O MIDGARD!!!
"Lojalność nie potrzebuje usprawiedliwienia. Zdrada na nie nie pozwala". Jednak Ben Counter to skarbnica cytatów :D Zresztą, na samym początku uległ podszeptom Ciemności, i to samo w sobie jest złem. Kolejne czyny to tylko następstwa...odstępstwa :D No a co ja mam powiedzieć o wyobrażeniu świata, pisząc to z perspektywy ateisty? ^^ Ale koncepcja jest całkiem fajna i klimatyczna. Szatan jest i zawsze był uosobieniem ludzkich lęków, dlatego idealnie nadaje się na horror i pochodne. A aniołowie to z kolei dobre cechy, które powinniśmy jako ludzie naśladować. Dla mnie wszystko w Biblii to po prostu alegorie, będące takim podręcznikiem bardziej moralnym niż duchowym. Ale to nie temat na forum publiczne, każdy ma swoje poglądy, a ja nie chce wszczynać wojen jak Ryfiński ^^ Wojna o Midgard powinna być jutro przed 22, zanim wyjdę do roboty to wrzucę, o ile po dzisiejszej nie będę padał na pysk i dam rade napisać ^^
UsuńNie zrozum mnie źle, nie jestem jakimś zagorzałym katolikiem. Zaś u mnie jutro powinien być dalszy ciąg opowiadania o wampirach :E
UsuńBędąc szczerym, do odwiedzenia Twojego bloga zachęcił mnie jego adres (jako, żem wielki fan wiedźmina). Wybrałem na chybił trafił któryś z Twoich oneshotów, żeby mieć ogólny pogląd na to, co piszesz. Wybór padł na ten.
OdpowiedzUsuńCzyta się dobrze. Narracja ciekawa, żywa i wciągajaca. Zawsze ciekawie jest spojrzeć na całą sprawę oczami tego złego, dowiedzieć się, co nim kierowało, skąd brała się determinacja. Twoje opowiadanie serwuje nam właśnie taką perspektywę, w dodatku w całkiem niezłym wydaniu.
Pozdrawiam