niedziela, 22 czerwca 2014

Semper fidelis

                Człowiek. Plugawa, żałosna imitacja jakże wspaniałych i potężnych istot, miotająca się pomiędzy codziennymi obowiązkami, a przyziemnymi przyjemnościami chwil wolnych, patrząca bezradnie jak bezlitosne ziarenka w klepsydrze Czasu przeciekają jej przez palce, kurczowo zaciśnięte w skazanej na porażce próbie przedłużenia nędznej egzystencji. Stworzenie, które przez własną pychę i butę, skazało niezliczone rzesze swojego potomstwa na sierocą tułaczkę po pozbawionym światła i majestatu Najwyższego świecie, w którym śmierć była wybawieniem od codziennych trosk i beznadziejności jałowego istnienia. Rodzaj ludzki od początku skazany był na potępienie. Wolna wola przeżerała „Koronę Stworzenia” od momentu, w którym oddech Życia został tchnięty w glinianą skorupę, a pierwsze przebłyski świadomości rozpaliły mroki umysłu dwunożnych zwierząt.
Była niczym rak, stopniowo rozwijający się z pozornie niegroźnego skupiska kilkunastu uszkodzonych komórek w tętniący własnym, niekontrolowanym życiem nowotwór stopniowo zabijający swojego nosiciela. Krok po kroku, człowiek zaczął tracić coś o wiele bardziej cennego niż zdrowie. Postępująca zgnilizna, która wyróżniała go wśród innych Istot, stopniowo odbierała mu Wiarę, przez co coraz bardziej oddalał się od Światłości i zapuszczał się w Mrok, w którym czaiła się Bestia, czekająca tylko by rzucić się na bezbronne ofiary i rozerwać je na strzępy swoimi ostrymi niczym klingi mieczy szponami i zębiskami. Początkowo, drapieżniki Otchłani czerpały okrutną, pozbawioną prawdziwego znaczenia tego odczucia radość z rozszarpywania Owieczek, które oddaliły się od reszty trzódki, jednak wkrótce, ulegając podszeptom płynącym z samego serca Ciemności, od Najwyższego Bluźniercy, postanowiły zadziałać w bardziej wyrafinowany sposób.
Korzystając z nieuwagi pomniejszego sługi Pasterza, przekradły się pomiędzy wciąż jeszcze będących wówczas w wiekuistym blasku Opatrzności ludzi, i knowaniami, zdradą oraz fałszywymi obietnicami sączyły swój jad w pozbawione pancerza absolutnego posłuszeństwa i wiary słabe umysły. Zanim ktokolwiek zdążył odkryć zarzewie zepsucia i zesłać na nie Gniew Boży, ziarenka rozsiane przez Bestię zaczęły kiełkować w sercach umiłowanych dzieci Najwyższego. Pozostałe Istoty, o wiele wspanialsze i bardziej godne Jego miłości niż owe zdradzieckie robactwo, robiące co mu się żywnie podobało, próbowały zwrócić uwagę Pasterza na zarazę, która zamieniała jego Owieczki w okryte wełnianą skórą wilki. On jednak, pomimo swej nieskończonej mądrości, nie potrafił, czy też może nie chciał uwierzyć, że jego Idealne Stworzenie, okazało się robaczywym jabłkiem. Dopiero gdy aura Otchłani stałą się niemalże namacalna, postanowił poddać Człowieka ostatecznej próbie.
To ja byłem Wężem, który podkusił Niewiastę do skosztowania Zakazanego Owocu. To ja, z bolącym sercem doniosłem Najwyższemu o przerażającym wyniku próby. To w końcu ja, zostałem wybrany na Narzędzie Jego Sprawiedliwości, i posłany w ślad za wygnaną ludzkością na zimną i odległą Ziemię, gdzie próżno starałem się skontaktować ze swoim Ojcem, by błagać go o możliwość zakończenia powierzonego mi zadania, i długo oczekiwany powrót do Jego Królestwa, gdzie mógłbym zetrzeć z siebie smród zdrady i odstępstwa, jakim przesycone było to zapomniane przez Światłość miejsce. Jednak nie ważne ile razy próbowałem, ile ofiar złożyłem ku chwale Jego imienia, jak bardzo starałem się zadośćuczynić boskiej woli, odpowiadała mi jedynie cisza, zupełnie jakby cała ta planeta została odcięta od Niebios, i nawet moje gorliwe wołania nie były w stanie przebić się przez otaczający ją kokon Gniewu Bożego. Zaiste wielkie były zbrodnie Ludzkości.
Nie poddawałem się jednak, bowiem w przeciwieństwie do tych słabych, wątłych istot, byłem jednym z Jego Aniołów, Wybrańcem obdarzonym niewyobrażalną Mocą Świętej Furii, Heroldem Zniszczenia. Nadano mi wiele imion, choć żadne z nich nie miało nic wspólnego z tym, które otrzymałem w momencie, w którym Chór Potęg powołał mnie do życia, doskonałą Istotę wyśpiewaną z samej materii Światłości, napędzaną niezłomną Wiarą i Oddaniem…Na Ziemi posługuję się tym, którego użył jeden ze świętych Pańskich, szczęśliwiec, któremu Bóg zechciał objawić tajemnicę Sądu Ostatecznego…Abaddon. Anioł Czeluści, Pan Zniszczenia przez Żydów niesłusznie wtrącony do Piekła i upchnięty w szeregi hord demonów i zdradzieckich psów, których niegdyś nazwałem braćmi. Bestie nadal grasowały pomiędzy cieniami dawnej Ludzkości, i ze wszystkich sił starały się zasiać w sercach swoich ofiar nienawiść do wszystkiego co dobre, przeinaczając, wypaczając i zakłamując każdy dostępny skrawek informacji o tym, co Człowiek utracił przez własną głupotę.
Korona Stworzenia… Pozbawieni dobroczynnej opieki Pana, uwolnieni spod cienia rzucanego przez Jego Laskę Pasterską, strzegącą czystości ich umysłów i serc, ludzie popadali w coraz większą ruinę, która okrawała już i tak niknące pozostałości ich nieśmiertelnych Dusz, gnijących pod piętrzącymi się gruzami Przyzwoitości i Wiary. Niemal nie było już w nich niczego, co mogłoby świadczyć o wielkich planach, które wiązał z nimi Stwórca kiedy po raz pierwszy kształtował te nieporadne z pozoru, bezwłose istoty, pozbawione niebiańskich mocy i żyjące żałośnie krótko. Nie przeszkadzało to jednak w rozwijaniu się wśród kłębiącego się i piętrzącego niczym chmara szarańczy zalewowi ludzkich mas przeświadczeniu, które stawiało Człowieka na piedestale wynoszącym go wysoko ponad wszystko co roztaczało się przed jego zaślepionymi przez egoizm oczami. Dumnie nazwali siebie Koroną Stworzenia i ogłaszali na wszystkie strony świata swoją dominację na tej nic nie znaczącej planetce.
Zapominali, że korona choćby ociekająca złotem i drogimi kamieniami, nie czyni nikogo władcą. Bez reszty ciała, które podtrzymuje jej ciężar i pozwala jej posiadaczowi myśleć i wprowadzać owe myśli w czyn, jest ona jedynie bezwartościowym kawałkiem błyszczącego metalu, który z biegiem czasu przygaśnie i ulegnie korozji, by w końcu rozpaść się w proch u stóp tych, którzy przejmą panowanie. Proces zepsucia i erozji już był widoczny, a piasek w klepsydrze Królestwa przesypywał się powoli, ale nieubłaganie. Niespodziewająca się, że Stwórca już przed wiekami przyłożył swoją świętą Pieczęć do Zwoju Zagłady ludzkość bezwstydnie panoszyła się ze swoimi bluźnierstwami. Ateizm, Islam, Buddyzm, New Age, Gender…Otchłań rozpościerała nad bezbronnymi mieszkańcami tego padołu swoje kruczoczarne skrzydła i rzucała na nich niezgłębiony Mrok, który penetrował serca i sumienia, zamieniając znaczną część populacji w nieczułe, pozbawione moralności kukły, za których sznurki ze śmiechem pociągała Bestia.
 Za ich pustymi, wyzutymi ze współczucia oczami krył się ogień, którego żar zamieniał okaleczoną duszę nieszczęśników w zwęglony wrak, który powoli tonął w Czeluści, by w końcu spocząć na dnie Jeziora Ognia, gdzie będzie wrzeszczał po wsze czasy w nieustającej agonii, z poczuciem zdrady i świadomością, że sam zawiódł zaufanie złożone w nim przez Stwórcę. Tacy ludzie dopuszczali się prawdziwych okropieństw, byle tylko zadowolić czające się za ich plecami Cienie, które wił się w rozkoszy i ekstazie za każdym razem, gdy ich niewolnicy przelewali krew niewinnych. Gwałty, morderstwa, rzezie…Przez milenia, które spędziłem wśród potomków Adama i Ewy, widziałem wystarczająco dużo podobnych obrazów, by stwierdzić, że koniec zaiste się zbliżał. Zbrodnie stawały się coraz częstsze, coraz bardziej okrutne, popełniane z coraz większym zapałem, który nie płynął już z emanujących czystą esencją Zła demonów szepczących  na ucho, a z rozwijającej się przez pokolenia mrocznej części natury człowieka.
 Było tam od samego początku. Malutkie ziarenko Ciemności, kalające czystą jak łza nieśmiertelną dusze, z taką beztroską ignorowane przez zarówno Aniołów jak i samego Wszechmogącego. Skąd mogliśmy wiedzieć? Ufaliśmy naszemu Ojcu, nie mieliśmy prawa w Niego wątpić! Gdy mówił nam, że ten maleńki okruszek Otchłani nie będzie miał wpływu na dominującą w nowej Istocie Światłość, z radością kiwaliśmy głowami, gotowi z otwartymi ramionami przywitać kolejnych braci i siostry. Ale ja zawsze wiedziałem. To dlatego Bóg wybrał mnie na swojego Mściciela. Nigdy nie zaślepiła mnie miłość do Ludzi, zawsze podchodziłem do nich z dystansem, i jako pierwszy zauważyłem, że ta drobna skaza zaczyna rosnąć w miarę jak Człowiek robił coraz to więcej użytku ze swojej Wolnej Woli. Ale nawet ja przeraziłem się gdy po raz pierwszy spotkałem się z duszą niemal całkowicie pochłoniętą przez Mrok.
W miarę upływu czasu, było ich coraz więcej, a rzeczy których dopuszczali się ich posiadacze… Zwierzęta. Nigdy nie byli niczym innym niż zwykłymi wściekłymi psami, którym wystarczy poluzować łańcuch, by pozagryzały się nawzajem. Człowiek jednak dostał od Ojca dar, który wyróżniał go od innych mieszkańców Ziemi. Potrafił myśleć. Jednak zamiast wykorzystywać swój niezwykły talent do wzniosłych celów, zaprzągł go do pracy nad coraz to bardziej wyrafinowanymi sposobami szerzenia zagłady i śmierci. Zatem, czy naprawdę mogę porównywać go do zwierzęcia? Podstawowym celem życia większości istnień jest przetrwanie. Organizmy jedzą, polują, kopulują… Wszystko po to, by zapewnić trwałość gatunkowi. Potrzeba zabijania nie jest u nich czymś nadrzędnym jeśli nie chodzi o zapewnienie sobie pożywienia czy bezpieczeństwa. Zwierzęta nie planują mordów na masową skalę. Nie wyrzynają całej rodziny sąsiada, tylko dlatego, że ten ukradł im kawałek nogi jelenia, którego upolowali na kolację…
Człowiek swoim postępowaniem odbiega od zasad, które kierują wszystkimi innymi gatunkami. Zamiast dbać o bezpieczeństwo i dobro sobie podobnych istot, robi co może by w imię samolubnych zachcianek lub zemsty przyczynić się do ich upadku lub cierpienia. Ludzkość skazana jest na zagładę. Wyobrażają sobie, że nie mają żadnego naturalnego wroga, który mógłby im zagrażać, ale zapominają, że sami doskonale wypełniają ową lukę, będąc jednocześnie drapieżnikami i ofiarami własnych dążeń. I jesteśmy my- Armia Królestwa, nadprzyrodzone istoty przewyższające ich pod każdym względem, jak potężny jastrząb pikujący w dół na skulonego ze strachu królika. Mimo tych wszystkich wad, rażących niedoskonałości i zepsucia, które rozprzestrzenia sie pośród nich, ludzie nadal uważają się za coś wspaniałego, mają czelność nazywać się „Dziećmi Bożymi”.
Mówią o sobie jako o istotach duchowych, których niedościgniona doskonałość lśni niczym klejnot w całym dziele Stworzenia. Dla mnie są niczym. Wypadkowymi ohydnej, zwierzęcej żądzy kopulacji i przypadkowej reakcji biologicznej. Losowo dobranymi kombinacjami białek, ułożonych w wyniku rzutu Kostką Przeznaczenia. Dwumetrowymi powtarzającymi się do znudzenia łańcuchami DNA zamkniętymi w jądrach komórkowych, budujących oślizgłe, galaretowate wnętrzności, i tylko czekające by dać początek kolejnym abominacjom. W ich przyziemnych potrzebach nadal kierowała nimi czysta biologia, pomimo całej otoczki frazesów i ideologii, którą zdążyli sobie wypracować przez tysiąclecia. Dla istot takich jak ja i moi bracia, na zawsze będą zwierzętami.
Szokujące odkrycie, które pokazywało, że genom ludzki i małpi mają prawie 99% zgodności tylko potwierdziło to co wiedziałem już od dawna. Znaleźli się tacy, którzy twierdzili, że ów brakujący 1% to właśnie to, co czyni Człowieka Człowiekiem, sugerując, że jest to genetyczny zapis nieśmiertelnej duszy, duchowego radia łączącego zagubioną we Wszechświecie ludzkość z Bogiem i pozwalającym na obopólną komunikację, ja jednak znałem prawdę. To była luka, przez którą wdarła się Otchłań. Furtka, dzięki której Bestia mogła zasiać niezgodę pomiędzy Ojcem a Jego Dziećmi. To właśnie ten niewielki ułamek potężnej machiny odpowiadał za posiadanie Wolnej Woli i Świadomości. Kontrolował zachodzenie w mózgu Człowieka reakcji chemicznych, które dawały mu możliwość łączenia łańcucha wydarzeń w logiczną całość, co przez niektórych nazywane jest Wyobraźnią. Dzięki temu mógł on niejako przewidywać następstwa swoich czynów, a co za tym idzie, zmieniać swoje postępowanie by osiągnąć zamierzony skutek. Jedynym czym Ludzie różnili się w tej kwestii od Aniołów było to, że my jako istoty pozbawione wolnej woli, nie mogliśmy postąpić wbrew rozkazom, nawet jeśli wydarzenia mogłyby doprowadzić do naszej zguby.
Skazany na samotną tułaczkę po tym opuszczonym przez wszystko co Dobre miejscu, całkowicie odizolowany od Głosu swojego Stwórcy, nie wiedziałem czy moja misja dobiegła już końca. Nie wiedziałem, czy życzy On sobie, bym zaczął kolejną. Żelazne zasady, które jeszcze nigdy mnie nie zawiodły, nakazywały mi w takich sytuacjach kontynuować  to czym zajmowałem się już od czterdziestu dwóch tysięcy sześćset trzydziestu czterech lat. Tropieniem i eliminowaniem największego zagrożenia jakim dla Królestwa były Żniwiarze. Anioły nie posiadały duszy, jako istoty stworzone z Jasności, nie potrzebowały niczego co łączyło by je ze Stwórcą. Natomiast ludzie nie mogliby bez nich słyszeć Jego słów. Dusze, czy też Krople Wiary, były maleńkimi cząstkami niewyobrażalnej Mocy, czerpanej z samego serca Stworzenia, czystą energią, która ożywiała wszystko z czym miała kontakt.
 W Królestwie, przed samym Pałacem Opatrzności, biło niewyczerpane źródło tego cennego surowca, i jedynie sam Bóg miał prawo z niego czerpać. Dniem i Nocą, strzegł owej niebiańskiej fontanny cały eszelon najprzedniejszej kawalerii, złożonej z sześcioskrzydłych serafinów. Nikt i nic nie mogło przedostać się niezauważonym obok anielskiej gwardii. Jednak gdy cząstki tej nieprzebranej Mocy rozproszyły się po całym Raju, zagnieżdżone w kruchych i podatnych na pokusę ciałach Ludzi, nowe zagrożenie podniosło łeb i czujnym okiem zaczęło obserwować nowe porządki panujące w Królestwie. Usłyszawszy radosną nowinę, Bestia podniosła się ze swego usypanego z pogruchotanych kości leża, i posłała swe najprzebieglejsze sługi, by te wykradły ludziom ich dusze, i przelał ich Moc w czeluści Otchłani, by zwiększyć siłę jej piekielnego władcy. Hord kryjących się w cieniach kreatur wychynęły spod powierzchni, gdzie dotychczas pełzały i rozpoczęły wielkie Żniwa Dusz.
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jakie to może być niebezpieczne. Owszem, wysyłaliśmy szwadrony, by tępiły to nowe plugastwo, nie mogąc znieść ich kalającej obecności w granicach Królestwa. Prawdziwe kłopoty zaczęły się, gdy na jaw wyszła zdrada Człowieka, i został on zesłany na Ziemię, gdzie nie mogły go chronić Zastępy. Na szczęście, wcześniej udało nam się wygnieść zdecydowaną większość tych pasożytniczych robaków, jednak zagrożenie wciąż istniało. Dlatego to właśnie Bóg wezwał mnie do siebie, i powierzył mi zadanie, bym nie dopuścił, aby Żniwiarze zebrali zbyt obfity plon. Skutki mogły być katastrofalne, zarówno dla Ludzi, jak i dla Królestwa. W obliczu nadciągającej wojny z Otchłanią, każdy eszelon się liczył, i dlatego wyruszyłem samotnie. By uniknąć alarmu, który w obozie wroga mogliby podnieść szpiedzy, jeśli dowiedzieliby się o mojej misji, opuściłem swoją Ojczyznę w przebraniu i z wielkim pośpiechem, nie żegnając się z nikim. Wzbudziło to oczywiste podejrzenia, i właśnie dlatego, jestem powszechnie uważany za Zdrajcę. Banitę. Odstępcę. Ja jednak wiedziałem, że jestem Jego najwierniejszym żołnierzem. On też to wiedział, i tylko to było dla mnie ważne.
                Wtopiłem się w zalegające na parkingu ciemności. Znajome, dziwnie krzepiące odgłosy nocy otaczały mnie ze wszystkich stron. Przekradałem się bezszelestnie pomiędzy ustawionymi gęsto samochodami, czując jak lekki, letni podmuch targał moją czarną peleryną. Gdyby ktoś był na tyle nieostrożny by w absolutnych ciemnościach zapuścić się na niestrzeżony i nieoświetlony, betonowy plac w tej słynącej z kiepskiej reputacji dzielnicy, zobaczyłby mnie jedynie jako ciemniejszą plamę na tle mrocznego nieba, rozmazany kształt, bardziej przypominający lodowaty oddech niż człowieka. Dużo uwagi poświeciłem na kamuflowanie się w ten sposób, by ludzie widzieli we mnie jednego ze swoich. Skróciłem włosy, wytworzyłem iluzję ukrywającą skrzydła i zgasiłem zloty blask bijący z moich oczu. W świetle dnia byłem zwyczajnym czarnowłosym mężczyzną z nieco zbyt wyraźnie zarysowanymi mięśniami i odrobinę za bardzo odstającym od normy wzroście, ale nie było to nic czym musiałbym się przejmować.
 Zwykli, szarzy obywatele unikali mojego spojrzenia, mając mnie za kolejnego tępego osiłka, gotowego pchnąć ich nożem za marne grosze, które z takim trudem zdołali zgromadzić w przetartych portfelach. Nie przeszkadzało mi to. Kontakty z tymi bezwłosymi małpami nie były czymś za czym bym tęsknił i do czego bym dążył. Starałem się je ograniczać do niezbędnego minimum. Oznaczało to mniej więcej tyle, że żaden z tych niczego nie podejrzewających robaków nie widział mojej twarzy do momentu, w którym postanowiłem, że oto nadszedł kres jego nędznego żywota. Wówczas również ujawniałem swą prawdziwą naturę. Niemałą satysfakcję dawały mi przerażone miny zatwardziałych grzeszników, którym dane było oglądać ogrom swoich przewinień, odbity w moim anielskim obliczu niczym oddech w lustrze przystawionym do ust umierającego.
Starannie wybierałem swoje cele, i jak dotąd jeszcze nigdy nie popełniłem błędu. Za dnia przemierzałem bezkresne zdawałoby się ulice wielkich i małych miast, próbując wyłowić z otaczającego mnie morza twarzy te, za którymi czaiły się skrzydlate cienie uzbrojone w śmiercionośne pazury. Opętany przez Żniwiarza człowiek nie zdawał sobie sprawy z obecności swojego Mrocznego Towarzysza. Słyszał jednie śpiew ostrza ślizgającego się po skórze, słodką muzykę krwi tętniącej w żyłach i irytujący niczym brzęczenie komara, miarowy dźwięk uderzeń serca. Demon wcale nie musiał szeptać, nie musiał podsycać morderczej wyobraźni swojego nosiciela krwawymi obrazami rzezi. Wystarczyło, że poluzował odrobinę łańcuchy strzegące bramy do ciemniejszej stron natury swojego żywiciela, a reszta działa się sama. Wbrew powszechnemu przekonaniu panującemu wśród księży, to nie Szatan był sprawcą grzechu.
On tylko stwarzał sprzyjające mu okoliczności. To człowiek, istota posiadająca Wolną Wolę, decydował się na odstępstwo. Na początku są to drobne rzeczy. Niewinne z pozoru kłamstewko, kradzież puszki piwa z supermarketu…Skaza na duszy staje się coraz bardziej widoczna, a furtka, przez którą przedostają się do świadomości ofiary podszepty Bestii, otwiera się coraz szerzej. W końcu coś, co niegdyś wydawało się czymś nie do pomyślenia, zamienia się w chleb powszedni, a człowiek całkowicie oddaje się pod władanie swoich mrocznych instynktów, które zupełnie nie liczą się z innymi. Przystanąłem na moment. Naprzeciwko parkingu, przy zaśmieconym i podziurawionym chodniku stał rząd niewielkich, zaniedbanych domów, z których płaty tynku odpadały niczym trąd. Doskonała analogia oddająca charakter ludzi, którzy w nim mieszkali, i toczące ich zepsucie.
Każde miasto ma biedniejsze dzielnice, w których prawo, zarówno boże jak i ludzkie przegrywa w walce z trudną rzeczywistością wymagającą nieraz podjęcia drastycznych kroków. Jakby na przekór, to właśnie w takich miejscach mieszkali ludzie, u których wiara stanowiła wytyczną całego życia. Zupełnie jakby starali się zrekompensować swoje przestępcze życie gorliwością w oddawaniu czci Bogu. To jednak nie było jedno z takich miejsc. Zapuszczanie się po zmroku na teren, na których się obecnie znajdowałem, równało się w przypadku zwykłych śmiertelników w najlepszym wypadku z ciężkim pobiciem. Obecnie cicha, niemal sielankowa sceneria była świadkiem niejednej zbrodni popełnionej przez gnieżdżących się na niej członków jednego z licznych gangów nazywających siebie „Ręką Śmierci”.
 Nazwa jak najbardziej adekwatna do tego czym się zajmowali. Gdyby rozprowadzali narkotyki albo wymuszali haracze od właścicieli sklepów dałbym im spokój. Sęk w tym, że ich branża mieściła się w wąskiej grupie moich zainteresowań. Członkowie gangu krążyli po najbardziej obskurnych i opuszczonych częściach miasta, wyłapując każdego, kogo mogli bezkarnie porwać i poćwiartować maczetami. Ich ofiarami padali głównie narkomani, bezdomni a czasem nastolatki, które postanowiły uciec z domu, nie wiedząc, że poza jego murami czeka na nich coś o wiele bardziej przerażającego niż esej z historii. Jak już wspomniałem, nie lubię ludzi, i gdyby Ręka Śmierci zabijała dla samej płynącej z tego aktu adrenaliny, nie trudziłbym się z wymierzeniem im kary. Jednak w tym przypadku, chodziło o coś więcej.
Przez jakiś czas obserwowałem poszczególnych członków gangu chcąc dowiedzieć się czegoś więcej przed podjęciem bardziej drastycznych działań. Doprowadzili mnie oni na kilka miejsc zbrodni, których wygląd odbiegał od przeciętnej krwawej łaźni urządzonej przez szaleńca z piłą łańcuchową. Ciała były zawsze starannie ułożone, a na skórze ofiar wycięto bluźniercze symbole, które dla moich niebiańskich oczu płonęły przeklętym żarem Otchłani. Patrząc na nie, słyszałem odległy śmiech Bestii, która rosła w siłę wraz z każdą kolejną duszą zasilającą jej bezdenny apetyt. Nie mogło być mowy o zbiegu okoliczności, czy nieporadnym naśladownictwie. Aby przelać esencję człowieka do Czeluści, niezbędny był odpowiedni rytuał, który dodatkowo musiał być odprawiany przez jednego z jej popleczników. To zadanie od początku istnienia ludzkości należało do Żniwiarz.
To odkrycie niezmiernie mnie ucieszyło, ponieważ zbliżyło mnie ono o kolejny krok do wypełnienia powierzonego mi zadania oczyszczenia Ziemi z tych plugawych istot. Nie miałem co prawda pojęcia ile z nich wciąż snuło się pomiędzy bezbronną, niegdysiejszą Trzódką naszego Pana, nie oznaczało to, że powinienem czekać z założonymi rękami aż ustawią się w kolejce do pchnięcia nożem. Zaniedbany chodnik oświetlony był mdłym, pomarańczowym światłem sodowych lamp. W rzucanym przez nie blasku, mogłem z łatwością dostrzec ciemny kształt przemykający się ukradkiem wzdłuż ściany jednego z domów. Nie chcąc spłoszyć swojej zwierzyny, zamarłem w bezruchu, i tylko moje oczy śledziły mroczną sylwetkę, za którą niczym potworny cień, ciągnęła się chmura Ciemności, mogąca oznaczać tylko jedno. Żniwiarz.
Wyostrzone anielskie zmysły pozwoliły mi bliżej przyjrzeć się mężczyźnie, z którym już wkrótce zamierzałem zawrzeć bliższą znajomość. Czterdziestodwuletni Latynos, z mocno wysuniętą, kwadratową szczęką okoloną gęstwiną siwiejącej brody. Potężnie zbudowany, niemal dorównujący mi wzrostem, mógłby stanowić zagrożenie, gdybym oczywiście był człowiekiem. Oprócz siły fizycznej, dysponowałem również wieloma innymi talentami, z którymi nie mógł się mierzyć, nawet z pomocą swojego piekielnego władcy. Miał na sobie biały bezrękawnik, na którego przodzie czerniała lepka plama krwi ściekającej z długiego noża, który ściskał w garści. Szybkimi krokami, mężczyzna skierował się do sąsiedniego domu. Najwyraźniej znał właściciela, albo przynajmniej śledził go na tyle długo by wiedzieć gdzie ten trzyma zapasowy klucz, gdyż schylił się pewnie, i podniósł jedną ze stojących przy ścianie doniczek.
 Chwilę później, zniknął w ciemnym wnętrzu. Tak, z pewnością to właśnie jego tropiłem od tygodnia. Moja misja stawała się coraz trudniejsza. Z każdym kolejnym zabitym Żniwiarzem, pozostali robili się coraz bardziej czujni. Już od dawna wiedzieli, że ktoś na nich poluje, przez co znalezienie kolejnych celów zajmowało coraz więcej czasu. Obawiałem się, że z ostatnim będę bawił się w chowanego przez setki lat. Ale to zmartwienia na później. Zarzuciłem na głowę kaptur, który całkowicie zakrywał moją twarz i ruszyłem w kierunku domu, do którego weszła moja zwierzyna. Bezszelestnie przeciąłem ulicę, i unikając plam światła rzucanych przez latarnie, podkradłem się do drzwi wejściowych. Nie czyniąc niepotrzebnego hałasu, przekręciłem klamkę i wślizgnąłem się do środka. Znalazłem się w krótkim, mrocznym korytarzu, na który wychodziło troje drzwi. Zdawszy się całkowicie na swój myśliwski instynkt, odczytałem wiszącą w powietrzu ciężką aurę Otchłani tak niepodobną do niczego innego.
 Podążając jej śladem naparłem ciałem na drugie drzwi po prawej i delikatnie je uchyliłem. Na korytarz wypadła smuga światła, a wraz z nią dotarła do mnie mruczana cicho w bluźnierczym języku mantra, której słowa przyprawiły mnie o dreszcze. Rytuał Przyzwania. Najwyraźniej Żniwiarz próbował zwerbować sobie kolejnego pomocnika, lub coś o wiele gorszego. Nie mogłem na to pozwolić. Sięgnąłem za plecy, i wyciągnąłem stamtąd długi, jarzący się pomarańczowym światłem Świętej Furii miecz, o rękojeści rzeźbionej na kształt rozpostartych skrzydeł. Kopnąłem drzwi, i wpadłem do niewielkiego pokoiku. Jego ściany wymazane były potwornymi hieroglifami naniesionymi krwią. Jej ogromna kałuża błyszczała złowrogo z podłogi, a pośrodku niej leżały dwa zmasakrowane ciała, u których nie dało się już określić płci. Nad nimi, klęczał z głową przytkniętą do czarnego ołtarzyka Latynos, którego śledziłem i nadal mruczał swoją świętokradczą litanię.
 Powietrze było gęste od zapachu krwi i fiołków, co nie wróżyło zbyt dobrze. Ludzie wyobrażali sobie Piekło jako miejsce śmierdzące siarką i spalenizną… Jak zareagowaliby, gdyby odkryli, że to właśnie fiołki upodobała sobie Bestia? Takiego właśnie koloru były oczy mojego upadłego brata…Mogłem niemal słyszeć jego mrożący krew w żyłach śmiech przebijający się do tego świata poprzez most wzniesiony przez ofiarowane dusze i daninę krwi. Musiałem się pospieszyć. Z całych sił uderzyłem głownią miecza w czaszkę klęczącego przede mną mężczyzny. Głuchy odgłos padającego na podłogę ciała przerwał monotonny zaśpiew i zakończył Rytuał. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie było za późno. Ułożyłem nieruchome ciało na podłodze, stopami w kierunku wschodnim, następnie dokładnie spętałem nieprzytomnego za pomocą uświęconych sznurów z palmy jerozolimskiej. Żniwiarza nie wystarczy pchnąć mieczem. Żeby go zabić, potrzeba odprawić specjalny egzorcyzm, który wiązał się z potwornym bólem dla opętanego.
                - Spodobało się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem. Jeśli On wyda swe życie na ofiarę za grzechy, ujrzy potomstwo, dni swe przedłuży a wola Pańska spełni się przez Niego. 
         Niemal skończyłem przygotowania, gdy mężczyzna zamrugał powiekami i odzyskał przytomność. Nadal otępiały, próbował się poruszyć, a gdy wyczuł krępujące go więzy zaczął się szarpać i naprężać muskuły w bezowocnej próbie oswobodzenia się. Jego oczy błądziły obłąkanie po całym pomieszczeniu, aż w końcu spoczęły na mnie, zakapturzonym cieniu stojącym w blasku światła. Stwierdziłem, że już czas. Powolnym ruchem, obserwując jego reakcję, opuściłem kaptur, i jednocześnie wygasiłem iluzje, za którą kryły się moje złote źrenice. Przez sekundę, twarz Latynosa zamieniła się w maskę przerażenia, i wydawało się, że sam mój widok pozbawi go zmysłów, jeśli nie życia. Zamiast tego, padające na niego światło żarówki z zawieszonego pod sufitem żyrandolu znacznie przygasło, jakby zostało wessane przez żerującą na jego duszy ciemność. Oblicze gangstera wykrzywiło się tak bardzo, że przestało już przypominać ludzkie rysy. Zęby wysunęły się mu z ust i zaostrzyły jak u dzikiego kota. Oczy przybrały szkarłatną, krwistą barwę, a głos, który wydobył się z gardła mężczyzny, już nie należał do niego.
                -Anioł!- przepełniony odwieczną nienawiścią syk brzmiał niczym skwierczenie przypalanego na ogniu mięsa- Przybyłeś za późno! ON jest w drodze!
                Nie przejąłem się jego groźbami. Żniwiarze byli zwykłymi sługusami Bestii, i wątpiłem by dbała ona o nich bardziej niż ludzie o zużyte chusteczki do nosa. Zwłaszcza jeśli byli na tyle nieskuteczni, by dać się złapać. Prawdopodobieństwo, że COŚ niebezpiecznego może rzeczywiście pojawić się na wezwanie tego robaka, było znikome. Kłamał, bym darował mu życie. Na jego nieszczęście moje rozkazy nie przewidywały łaski. Pstryknięciem palców uciszyłem wyjącą kreaturę, i przystąpiłem do dzieła. Sięgnąłem do przypasanej do biodra sakiewki i wyciągnąłem stamtąd garść ziół, która wrzuciłem do niewielkiego, żelaznego kadzidła. Kolejnym pstryknięciem podpaliłem skruszone liście. Aromatyczny dym rozlał się nad wijącą się w więzach postacią, której czerwone oczy wrażały teraz jednie strach i ból. Odstawiłem naczynie tak, by nadal okadzało demona, i chwyciłem rękojeść miecza.
                - A inny anioł, trzeci, przyszedł w ślad za nimi, mówiąc donośnym głosem: ”Jeśli kto wielbi Bestię, i obraz jej, i bierze sobie jej znamię na czoło lub rękę, ten również będzie pić wino zapalczywości Boga przygotowane, nierozcieńczone, w kielichu Jego gniewu; i będzie katowany ogniem i siarką wobec świętych aniołów i wobec Baranka.”
                Otwarte w niemym krzyku usta potwora wrażały całą gamę uczuć, od nienawiści i żądzy mordu, po błaganie o życie i wszechogarniający ból. Nie sprawiało mi to przyjemności. Wykonywałem rozkazy. Opuściłem miecz, i wprawnym ruchem rozciąłem bezrękawnik, pozwalając mu opaść po obu stronach wyrywającego się ciała. Zaintonowałem pierwsze wersy egzorcyzmu, i przycisnąłem klingę do odsłoniętej skóry opętanego. Delikatnie, żeby zbyt wcześnie nie uszkodzić żadnych ważnych narządów, przesunąłem ostrze w dół, a potem w poprzek, tworząc znak krzyża, z którego natychmiast zaczął wydobywać się czarny dym pachnący fiołkami. Żniwiarz nadal próbował poluzować więzy, jednak nie było siły, która zdolna byłaby zerwać sznur z jerozolimskiej palmy.
Ciągle śpiewając, ponownie otworzyłem sakwę, i wyjąłem z niej srebrną buteleczkę, w której trzymałem krew jednorocznego baranka. Wylałem kilka kropel na ranę opętanego i ponownie zakorkowałem naczynie, odkładając je na miejsce. Niewinna krew zmieszała się ze splugawioną obecnością Bestii. Wypływający z rany szkarłat zaczął się pienić i kipieć niczym wzburzone fale morskie uderzające o skały. Mroczny cień czający się za Latynosem wił się w konwulsjach, i jakby zapadał w sobie. Znowu opuściłem miecz, wykonując kolejne nacięcia na nadgarstkach i kostkach. Zamoczoną w wodzie święconej igłą przekłułem węzły chłonne opętanego, ulubione siedlisko sług Otchłani. W końcu, gdy zakończyłem już swoją litanię, nadszedł czas na ostateczną fazę egzorcyzmu. Oblałem rzucające się i krwawiące ciało mężczyzny olejem zmieszanym z benzyną i podpaliłem, jednocześnie zdjąłem blokadę założoną na gardło Żniwiarza, bowiem jedynie przez nie, zły duch mógł opuścić ciało nieszczęśnika i powrócić do Pustki, z której przybył, pozbawiony swoich mocy.
Nieludzki wrzask, od którego rozprysły się szyby i pękła żarówka, przeszył powietrze. W Pokoju zgasło światło, ale płonący mężczyzna dawał dostatecznie dużo światła. Trwałem w bezruchu, niewzruszenie przyglądając się zwęglającemu się powoli kawałkowi mięsa, który wydawał z siebie potępieńcze wrzaski. Kiedy umilkły, szybkim ciosem odciąłem ciągle spowitą grzywą płomieni głowę. Potoczyła się po dywanie rozsiewając po drodze pomarańczowe języki, które łapczywie rzuciły się na włochatą wykładzinę. Odwróciłem się by opuścić budynek, który wkrótce zostanie strawiony przez pożar. Chciałem zniknąć zanim pojawią się ludzie. Przestąpiłem przez próg, i wpadłem w ramiona wysokiej i dziwnie znajomej postaci. Otaczała ją aura moc i chwały, zupełnie inna od tej, którą emanował Żniwiarz. Przez chwilę stałem oniemiały w obliczu oślepiającego majestatu. Nie wiedziałem nawet kiedy upadłem na kolana. Niewyraźna postać zatrzepotała dwoma parami szerokich, jarzących się złotem skrzydeł.
                -Michał? Czy to naprawdę ty, bracie?
                Archanioł zbliżył się do mnie i przygasił nieco swoją aurę, bym mógł spojrzeć mu w twarz. Tak, to z całą pewnością był Michał. Czyżby to było możliwe? Moje zadanie dobiegło końca, i Bóg wysłał swojego emisariusza by ten przywiódł mnie z powrotem do Królestwa? Zacząłem gorąco się modlić aby to była prawda. Jednak mój brat wydawał się jakoś dziwnie smutny biorąc pod uwagę fakt, że spotykamy się po raz pierwszy od tysięcy lat. Chodziło o wojnę? Czy Bestia wygrała? Sama myśl o podobnym okropieństwie przyprawiła mnie o dreszcze paniki, której anioł nie powinien odczuwać.
                -Tak to ja Abaddonie. Ale nie jestem  twoim bratem. Już nie. Po tym co zrobiłeś, nie ma dla ciebie miejsca wśród wiernych stworzeń Pana. Zdradziłeś Go. Zdradziłeś mnie. Zdradziłeś wszystkich…
                Nie mogłem wypowiedzieć ani jednego słowa, zbyt zdumiony tym co słyszałem, by wykonać choć najdrobniejszy gest. Jak śmie nazywać mnie zdrajcą? Mnie, najwierniejszego sługę Światłości, który w jej imieniu oczyszczał zepsuty i zdemoralizowany świat ludzkości z pomiotów Czeluści, skazując się tym samym na oddalenie od wszystkiego co było mi drogie…Brzmiało to tak absurdalnie, że rozwiązanie mogło być tylko jedno. Z przeraźliwym smutkiem rozdzierającym mi serce, sięgnąłem po miecz i wyjąłem go z pochwy. Czubek ostrej jak brzytwa klingi mierzył teraz w pierś Michała. Mój wewnętrzny instynkt podpowiadał mi, że mój brat przeszedł na stronę Bestii. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że próbuje nastawić mnie przeciwko reszcie Królestwa, wmawiając mi, że w ich oczach jestem zdrajcą? Widząc mój gest, archanioł cofnął się nieco zaskoczony, i zdecydowanym ruchem wyszarpnął swój ognisty miecz. Języki białych płomieni rozświetliły noc.
                -Abaddonie, nie zmuszaj mnie żebym z tobą walczył. Byłeś moim bratem, i nie chcę cie zabić. Udaj się ze mną przed do Pałacu Opatrzności, a Pan przebaczy ci twoje grzechy! Nie pogarszaj swojej sytuacji!
                Z mojego gardła wydobył się posępny, pozbawiony wesołości śmiech, w którym pobrzmiewały nuty ogromnego żalu. On naprawdę myślał, że mu uwierzę? Zawiodłem się na nim. Jego słowa to zwodnicza muzyka, którą chce mnie zwabić do siedliska Bestii, której służy. To wszystko nie miało sensu. Michał, najwierniejszy z wiernych, zagorzały miłośnik Człowieka…odwraca się od wszystkiego co było dla niego święte, aby sprzymierzyć się z zaprzysiężonym wrogiem? Czterdzieści dwa tysiące lat… Przez tak długi czas wiele mogło sie zmienić. Gorączkowo starałem się znaleźć inne wytłumaczenie tej groteskowej sytuacji, ale sprawy przedstawiały się jasno- któryś nas dwóch był zdrajcą. Co do siebie nie miałem żadnych zastrzeżeń. Nie uchylałem się od bożych rozkazów, nie okazywałem opieszałości, nie kwestionowałem… Najwyższy czas pogodzić się z prawdą.
Poczułem jak po policzkach spływają mi łzy żalu. Mój umiłowany brat, zdrajcą…Nie mogąc dłużej znieść poczucia starty oraz widoku stojącego przede mną Michała, pchnąłem mieczem licząc na szybkie zakończenie pojedynku. Jednak moim przeciwnikiem był sam książe wojska niebieskiego, jeden z najlepszych szermierzy Królestwa, i naiwnością byłoby się spodziewać, że zaskoczy go podobna sztuczka. Zrobił błyskawiczny krok w lewo i sztych przeciął powietrze dobre kilka centymetrów od jego boku. Archanioł trzepnął skrzydłem w moją wyciągniętą rękę, próbując wytrącić mi oręż z dłoni, ja jednak, spodziewając się tego, rzuciłem się na ziemię i uniknąłem ciosu. Szybki przewrót pozwolił mi ponownie stanąć na nogi, dokładnie na czas by stanąć twarzą w twarz z odwracającym się w zawrotnym tempie Michałem. Jego płonąca klinga zatoczyła niemal niewidoczny łuk i opadła na moje lewe ramie. Uniosłem swoją broń, i rozległ się metaliczny brzęk zderzającej się stali. Wyrzuciłem do przodu prawą nogę, i kopnąłem przeciwnika w kolano, próbując wtrącić go z równowagi. Udało mi się to, ale upadając, archaniołowi udało się podciąć mi nogi, i ja również wylądowałem na plecach.
Natychmiast, wiedząc, że pozostawanie zbyt długo nieruchomo oznacza śmierć, podkurczyłem biodra i wrzuciłem je do przodu, ponownie ustawiając się w pionie. Zamachnąłem się skrzydłami, teraz już nie musiałem ukrywać ich pod maską iluzji, i trafiłem archanioła w twarz, zostawiając na jego policzku czerwone ślady jak po smagnięciu batem.  Michał wtarł spływającą po wardze złocistą krew, i runął na mnie wściekle wymachując mieczem. Błyskawiczne ciosy zepchnęły mnie do obrony, mogłem jednie parować i modlić się, by moje zastawy okazały się szczelne. Z oddali dobiegł mnie dźwięk zbliżającej się syreny strażackiej. Ktoś powiadomił władze o pożarze. Co się stanie jeśli dzielni ratownicy zastaną walczącą na zgliszczach parę aniołów wymachujących świetlistymi mieczami? Michał zdawał sienie zwracać na to uwagi, całkowicie skupiony na próbach zabicia mnie. Był dobry. Zawsze był lepszy w szermierce. Jego jedyną słabą stroną było zbyt podręcznikowe podejście do p[pojedynków.
Nigdy nie mógł się zdobyć na niehonorowy chwyt, tylko po to by zwyciężyć. Za to ja, doskonale wiedziałem ,ze jeśli sprawa jest słuszna najważniejsza jest wygrana, a nie sposób w jaki się ją osiągnie. Dlatego też, pchany desperacją odsłoniłem jedno ze swoich skrzydeł na cios. Poczułem przenikliwy, chłodny dotyk stali, kiedy miecz archanioła przecinał mięśnie i zagłębiał się w kość. Migoczące płomienie przeskoczyły na długie, białe jak śnieg pióra, które zaczęły się kurczyć i zwęglać wydzielając przy tym nieprzyjemny zapach. Jednak żeby moje poświęcenie nie poszło na marne, musiałem przezwyciężyć ból. Zagryzłem zęby, i spojrzałem w twarz brata. Oblicze Michała wyrażało ponurą determinację, ani śladu satysfakcji czy radości cechującej sługi Otchłani przy odbieraniu życia. Może jeszcze nie całe dobro w nim umarło? Tak czy inaczej nie miałem wyboru. Znowu poczułem, że słone łzy znajdują sobie drogę do kącików moich oczu.
                -Przepraszam bracie.-wyszeptałem.
                Klinga z sykiem zagłębiła się w ciało archanioła. Trysnęła złocista krew. Miecz wypadł z omdlałej dłoni mojego brata, a on sam zachwiał się niepewnie i runął w moje objęcia. Ostrożnie przyklęknąłem przy nim i złożyłem jego ciało na swoich kolanach. Czule pogładziłem jego długie, jasne włosy, teraz pozlepiane krwią tryskającą z rany w brzuchu. Spróbowałem ją wytrzeć, ale tylko bardziej ją rozmazałem. Twarz Michała miała teraz zaskoczony ale spokojny wraz. Zupełnie jakby pogodził się ze swoim losem. Kilka łez spłynęło z moich policzków na jego blednące czoło.
                -Dlaczego bracie? Dlaczego? Czyż nasz Ojciec nie dał ci wszystkiego, czego mogłeś chcieć? Cóż takiego obiecała ci Bestia?
                Archanioł poruszył się niespokojnie. Z jego ust wydobyły się strużki złocistej krwi.
                -To nie ja…zdradziłem…Abaddonie….Spójrz…Spójrz co zrobiłeś.
Mówiąc to, wciągnął osłabioną dłoń, i przycisnął ją do mojego czoła. Poczułem jak zalewa mnie strumień Światłości, prawdziwej Światłości, nie tej, którą czułem od kiedy zostałem odesłany z misją na Ziemię. Coś ciężkiego i czarniejszego od otaczającej nas nocy oderwało się ode mnie i z przeraźliwym skrzekiem odleciało w Ciemność, łopocąc skórzastymi skrzydłami. Opuściła mnie owa dziwna potrzeba działania, którą odczuwałem od tak dawna, a moje myśli w końcu wróciły pod moje władanie. I wtedy zobaczyłem. Klęczałem na brukowanym placku przed płonącym kościołem. Przed szeroko otwartymi drzwiami leżało kilkanaście ciał noszących na sobie ślady miecza. Mojego miecza. Walczyłem nim niezliczoną ilość razy i zadane przez niego rany były dla mnie niczym odręczny podpis. Mój odręczny podpis. Uwolnione od panowania Demona, moje wspomnienia powróciły. Szybko przesuwające się przed oczami obrazy, których nie pamiętałem, nie mogłem pamiętać.
Stałem przed Stwórcą, oskarżony o wpuszczenie Węża do Ogrodu…Mój Ojciec skazujący mnie na wygnanie pomiędzy ludzi, których zdradziłem… Bestia szepcząca mi do ucha…Ludzie, dziesiątki, setki, miliony niewinnych, których posłałem do Otchłani, ku uciesze zamieszkującej ją Ohydy. Zrozumiałem całą okrutną prawdę. Myślałem, że poluję na Żniwiarzy, podczas gdy tak naprawdę byłem jednym z nich. Nie, nie jednym z nich…Najlepszym. Dostarczyłem Bestii rzesze dusz, na których mogła żerować, a teraz dołączyła do nich potężna Moc spoczywająca w Michale. Popatrzyłem ze łzami przerażenia w oczach na lezące w moich rękach martwe ciało wiernego Sługi Światłości, którego złożyłem na ołtarzu Czeluści. Z mojej piersi wyrwał się przeraźliwy skowyt, który trwał i trwał bez końca. Wyrzucałem z siebie pokłady nienawiści do samego siebie, skruchy i nieodwracalności czynów, których się dopuściłem. Po raz ostatni zgiąłem kolana przed stojącym przed płonącym kościołem krzyżem. Wisząca na nim figura, oświetlana buchającym od ognia żarem, spoglądała na mnie z niemym wyrzutem. Rozległ się śpiew wznoszonego ostrza.
                -Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie
                Święć się Imię Twoje, Przyjdź Królestwo Twoje
                Bądź Wola Twoja, jako w Niebie, tak i na Ziemi..
Słowa modlitwy paliły mnie żywym ogniem. Czułem się niegodny wypowiadania ich, jakby Demon, który przejął nade mną kontrole, zostawił mnie splugawionego i zbeszczeszczonego, pozbawionego Łaski.
                -I PRZEBACZ NAM NASZE WINY….PRZEBACZ NAM NASZE WINY…Przebacz mi…

Jam jest Abaddon. Bicz Boży, Herold Zagłady. Anioł Zniszczenia i Bożego Gniewu. Jam jest Abaddon…Zdrajca. Klinga ze zgrzytem wbiła się w moją pierś i przebiła serce. Z uśmiechem na ustach powitałem wyciągającą ku mnie ręce Pustkę. A potem…Cisza.

Nawet nie wiem co to jest, wiem, że powinienem zaprząc dupę do pisania Wojny o Midgard, Isthmusa, albo Diabła z Jersey, ale ostatnio kiepsko z czasem. Dzisiaj wykroiłem trochę, ale tak jakoś naszła mnie ochota na taką mroczniejszą, klimatyczną (mam nadzieję) opowiastkę. Tak mnie natchnęło, poczułem podmuch weny w tym kierunku. To jest całość, nie będzie dalszych części taki one shot. P.S. Jak palnąłem w czymś gafę to wiecie, pisać, bo ja to tam wiem tyle co z religii z podstawówki i internetu więc...^^ A, i tak btw. pomysł mi wpadł jak czytałem opowiadanie "Dewotka" :D P.S.P.S. Nie wiem cóż to za czary tam przy pierwszym cytacie z Biblii, ale jakowyś biały prostokąt się objawił...Ale nie ucina tam żadnego tekstu, wiec nie narzekam...po prostu dziwnie wygląda. No...I Praise The Lord, bo oto już jutro nadchodzi egzamin zawodowy, niczym surmy Armaggedonu a mi się aniołki marzą :D 

8 komentarzy:

  1. Klimat jak w filmie " Gabriel", mroczny, brutalny. Tam też anioły są pokazane z innej strony. Widzę też, że moje krótkie opo trochę Cię , hmm, poruszyło?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Albo "Legion", choć tam to anioły opętują ludzi. ^^ Tak, przy czytaniu mi wpadł pomysł, a przynajmniej zaczął się gdzieś tam kłębić, potem się z tym przespałem, i rano już miałem plan :D

      Usuń
  2. Przeczytałem, teraz muszę to przetrawić bo mój mòzg skapitulował gdzieś w połowie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to dobrze, czy raczej źle? Weź, człowieku, zostawiasz mnie w niepewności :D

      Usuń
  3. Osobiście nie przepadam za historiami o aniołach, gdyż przedstawiany w nich obraz Boga, zaświatów, duszy, itd. kłóci się z moimi wyobrażeniami. O tym mógłbym się rozpisać na parę stron, ale mi się nie chce, bo jestem po paru piwach X_x
    Przynajmniej miałeś ciekawy zwrot akcji - bohater okazał się złoczyńcą. Tak przeczuwałem, że ten drugi anioł nie sprzedał się bestii, ale myślałem, że po prostu został wprowadzony w błąd co do Abaddon. Swoją drogą myślę, że Abaddon nie stał się zły, bo cały czas myślał, że likwiduje demony. Można powiedzieć, że był tak jakby pod hipnozą i nie mógł odpowiadać za swoje czyny.
    I CZEKAM NA WOJNĘ O MIDGARD!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Lojalność nie potrzebuje usprawiedliwienia. Zdrada na nie nie pozwala". Jednak Ben Counter to skarbnica cytatów :D Zresztą, na samym początku uległ podszeptom Ciemności, i to samo w sobie jest złem. Kolejne czyny to tylko następstwa...odstępstwa :D No a co ja mam powiedzieć o wyobrażeniu świata, pisząc to z perspektywy ateisty? ^^ Ale koncepcja jest całkiem fajna i klimatyczna. Szatan jest i zawsze był uosobieniem ludzkich lęków, dlatego idealnie nadaje się na horror i pochodne. A aniołowie to z kolei dobre cechy, które powinniśmy jako ludzie naśladować. Dla mnie wszystko w Biblii to po prostu alegorie, będące takim podręcznikiem bardziej moralnym niż duchowym. Ale to nie temat na forum publiczne, każdy ma swoje poglądy, a ja nie chce wszczynać wojen jak Ryfiński ^^ Wojna o Midgard powinna być jutro przed 22, zanim wyjdę do roboty to wrzucę, o ile po dzisiejszej nie będę padał na pysk i dam rade napisać ^^

      Usuń
    2. Nie zrozum mnie źle, nie jestem jakimś zagorzałym katolikiem. Zaś u mnie jutro powinien być dalszy ciąg opowiadania o wampirach :E

      Usuń
  4. Będąc szczerym, do odwiedzenia Twojego bloga zachęcił mnie jego adres (jako, żem wielki fan wiedźmina). Wybrałem na chybił trafił któryś z Twoich oneshotów, żeby mieć ogólny pogląd na to, co piszesz. Wybór padł na ten.
    Czyta się dobrze. Narracja ciekawa, żywa i wciągajaca. Zawsze ciekawie jest spojrzeć na całą sprawę oczami tego złego, dowiedzieć się, co nim kierowało, skąd brała się determinacja. Twoje opowiadanie serwuje nam właśnie taką perspektywę, w dodatku w całkiem niezłym wydaniu.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń