-Kapitan na mostku! Załoga-
baczność!
Potężny głos oficera pokładowego
przebił się przez zgiełk panujący w centrum dowodzenia okrętu. Umilkły ożywione
rozmowy łącznościowców, nawigatorzy przerwali na chwilę wykrzykiwanie
koordynatów. Nawet wszechobecny, nieznający odpoczynku szum pracujących maszyn
odpowiedzialnych za prawidłowe funkcjonowanie gigantycznego krążownika, jakby
odrobinę przygasł z szacunku do człowieka, który dowodził „Mors Intercepta”.
Komandor był wysokim, postawnym mężczyzną z gęstą grzywą siwiejących już włosów
i siatką blizn niemal całkowicie zniekształcającą jego rysy. W jego prawym
oczodole świecił przytłumioną czerwienią bioniczny implant, zastępujący
biologiczne oko, które stracił podczas akcji abordażowej.
Również obie dłonie oraz większość
lewego przedramienia stanowiły stalowe wszczepy, upodabniające go do członka
Adeptus Mechanicus. Miał na sobie standardowy, ciemnobłękitny mundur
najwyższego oficera Imperialnej Floty, ozdobiony licznymi odznaczeniami, z
których każde upamiętniało zwycięską kampanię. Absforth skinął twardo głową w
odpowiedzi na honory okazywane mu przez załogę, i nie tracąc czasu na czcze
rozmowy, skierował się sprężystym krokiem w stronę oficera łącznościowego.
Podkute metalem buty odbijały się echem od marmurowej posadzki mostka, niczym
uderzenia serca bijącego w piersi olbrzymiego statku. Zniecierpliwiony ciszą i
bezruchem, komandor zatrzymał się w swoim marszu.
-Możecie już wrócić do swoich
zadań!
Słowa te zadziałały jak patyk
szturchający wypełniony pszczołami ul i już po chwili ogromne pomieszczenie na
nowo wypełniło się rojem rozmów i popiskiwaniami niezliczonych sensorów i
urządzeń pomiarowych. Zadowolony, mężczyzna ruszył dalej. Stawiał sobie za
punkt honoru utrzymywanie wśród podwładnych atmosfery absolutnego
posłuszeństwa, albowiem tylko w ten sposób można było służyć Boskiemu
Imperatorowi. Pytania i wątpliwości cechowały słabe, pozbawione wiary umysły, a
on nie życzył sobie takich na swoim okręcie. Wspomnienie potężnego krążownika
zawsze wywoływało na twarzy komandora przepełniony dumą uśmiech. „Mors
Intercepta”. Jakże wspaniałe, wyrażające jasne przesłanie imię. Może i
trzyipółkilometrowa, obleczona grubym na dwa metry pancerzem z adamantium
fregata nie należała do największych jakie na swych usługach miało Imperium,
ale z całą pewnością, w swojej trwającej niemal pięć tysięcy lat kampanii
wojennej, wsławiła się jako waleczna i śmiertelnie niebezpieczna dla wrogów
Imperatora jednostka.
Sam Absforth dowodził nią już
ponad osiemdziesiąt lat, i dzięki wszelkiego rodzaju operacjom i cudom techniki
powstającym w marsjańskich laboratoriach, miał nadzieję robić to przez kolejne
sto. Na swoim koncie miał kilka widowiskowych zwycięstw, które przyniosły mu
tak ogromny rozgłos, że słuchy o jego wyczynach dotarły do uszu samego
Wielkiego Mistrza zakonu Szkarłatnych Pięści. Bycie jednym z milionów wyższych
oficerów Imperium to niewątpliwy zaszczyt, jednak służba pod rozkazami
legendarnych niemalże Kosmicznych Marines była czymś, o czym marzył każdy kto
ukończył Schola Progenia, ośrodek szkolący kadry dowódcze rozsyłane później na
wszystkie imperialne fronty. Przenosząc poszczególne oddziały Adeptus Astartes
pomiędzy kolejnymi splugawionymi przez herezję lub najazdy Xenos światami,
komandor miał mnóstwo okazji do udowodnienia swoich umiejętności bojowych.
Walczył przeciwko hordom Chaosu,
które zgrupowały się wokół systemu Celaphon. Tę bitwę pamiętał ze wszystkimi
szczegółami. Samo dotarcie do zajętego przez zdrajców układu stanowiło nie lada
wyzwanie. Kultyści zwrócili się o pomoc do swoich mrocznych Panów, którzy
zrobili wszystko, aby uniemożliwić
wiernym sługom Imperatora sprowadzenie na heretyków Jego świętego
gniewu. Podczas tranzytu przez Osnowę, kadłub krążownika trząsł się i przeraźliwie
skrzypiał, jakby rozdzierały go ogromne pazury. Rozpętany przez demony sztorm,
pozabijał wszystkich nawigatorów na pokładzie, skazując załogę „Mors
Intercepta” na straszliwą śmierć w otchłani Empireum. Pozbawieni drogowskazu,
jakim był Astronomicon, ślepi i głusi na otaczające ich szaleństwo Osnowy,
niezdolni do obrania właściwego kierunku, błąkali się przez pustkowia Wielkiego
Oceanu, w którym czaiły się hordy potworów, czekających tylko aby zacząć
żerować na bezbronnych duszach uwięzionych na okręcie nieszczęśników. Wydawało
się, że koniec jest bliski.
Pole Gellera, które podczas niebezpiecznej
przeprawy przez Osnowę chroniło załogę przed polującymi na ludzi demonami
zaczynało słabnąć. Zdarzały się przypadki opętania, zwłaszcza w gorzej
chronionych, niższych pokładach, gdzie pracowali głównie skazańcy przydzieleni
do odpokutowania swoich grzechów poprzez służbę na okręcie. Dochodziło do
straszliwych rzezi, podczas których potwornie zdeformowani, wyzuci z
człowieczeństwa i całkowicie oddani Chaosowi ludzie dosłownie rozrywali swoich byłych
towarzyszy na strzępy. Gdyby nie obecność na pokładzie oddziału Szkarłatnych
Pięści pod dowództwem kapitana Abiddusa, statek z pewnością skończyłby jako
kolejny kosmiczny wrak, nawiedzany przez piekielne istoty i dusze poległych w
służbie Imperium. Marines utrzymywali porządek, wlewając nadzieję w serca
swoimi słowami o wytrwałości i nieustającej opiece Imperatora, a jeśli
zachodziła taka potrzeba- również za pomocą bolterów i mieczy łańcuchowych. Sam
Absforth zaczynał odczuwać wątpliwości gdy przybyło wybawienie.
Dosłownie znikąd, pojawił się
inny imperialny krążownik, który pomógł im wydostać się z Osnowy. Jego kapitan,
opowiedział potem oficerom „Mors Intercepta”, o dziwacznym śnie, w którym
ukazał mu się olbrzym zakuty w złotą zbroje ozdobioną wizerunkiem dwugłowego
orła i zesłał mu wizję uwięzionego w Empyreum statku. Twarz istoty otoczona
była blaskiem tak jasnym, że mężczyzna nie był w stanie dostrzec jego rysów,
jednak nikt nie miał wątpliwości komu należały się podziękowania za ratunek.
Imperator strzeże, zawsze i wszędzie. Uskrzydleni świadomością, że sam Władca
Ludzkości ocalił im życia, członkowie załogi „Mors Intercepta” z dziękczynnymi
modlitwami na ustach rzucili się w wir walki o system Celaphon. Ich twarze
rozpalone były ogniem świętej nienawiści do heretyków, którzy ośmielili
odwrócić sie plecami do Złotego Tronu. Wszystko co robili, odznaczało się
idealną wręcz precyzją, jakby ich poczynaniami kierowała boska ręka samego
Imperatora.
Kultyści nie mieli najmniejszych
szans w starciu z słusznym gniewem lojalistów. Każda salwa torped, każda wiązka
potężnych baterii laserowych krążownika, oznaczała śmierć dla tysięcy zdrajców.
Przestrzeń kosmiczna systemu Celaphon rozświetlona była setkami wybuchów, kiedy
imperialna flota kierowała kolejne fale zagłady w stronę wyznawców Chaosu.
Odłamki wraków latały we wszystkich kierunkach, czasami dawało się nawet
dostrzec maleńkie punkciki dryfujące na tle czerni kosmosu- ciała. Miliony
ciał. Bitwa trwała cały dzień i zakończyła się miażdżącym zwycięstwem sił
Imperium. Flota heretyków została całkowicie zniszczona. Ponad dwa tysiące
okrętów zamieniło się w płonące wraki, niemal cztery miliony zdrajców połączyło
się z mrocznymi bóstwami, którym oddawali cześć. „Mors Intercepta” odnotował aż
osiem potwierdzonych zniszczonych okrętów przeciwnika. W nagrodę, Rada Terry
przyznała komandorowi Absforthowi prawo do umieszczenia na burcie krążownika
ogromnego, złotego znaku Aquili, herbu samego Imperatora, świadczącego o
zasługach oznaczonej nim jednostki.
Był to honor tak wielki, że
zasłużył na osobiste gratulacje z ust Wielkiego Mistrza Szkarłatnych Pięści. To
nie był jednak koniec, osiągnięć komandora. Niedługo później uczestniczył w
oczyszczaniu kilku najbardziej wysuniętych systemów Imperium z plagi Orków, którzy
w swych topornych, prymitywnie skonstruowanych z opuszczonych wraków innych ras
statkach, szykowali się do zmasowanego ataku. Pomniejsze starcia z flotami
Eldarów były tak liczne, że została im poświęcona cała ściana w Komnacie
Pamięci. Złotymi zgłoskami zostały tam wyryte wszystkie osiągnięcia wojenne
jednostki i jej kapitanów. Zawierała również listę poległych na jej pokładzie
żołnierzy. Obecnie liczyła ona dokładnie miliard trzysta siedemdziesiąt
milionów czterysta pięćdziesiąt osiem nazwisk. Wszyscy oni polegli w jedyny
dopuszczalny dla wojownika sposób- wykonując wolę Imperatora.
Wspomnienia minionych bitew
pogrążyły Absfortha w ponurym nastroju. Bynajmniej nie żałował zmarłych,
wierzył, że nie zginęli na próżno. Odczuwał swego rodzaju zawód towarzyszący
powierzonej sobie obecnie misji. Po tylu militarnych kampaniach, w których
pokazał się z jak najlepszej strony, został skierowany do patrolowania Elpidy.
Co prawda, nagłe pojawienie się elearskiego światostatku nieco osłodziło gorycz
zawodu, ale solidnie uszkodzony pojazd nie był przeciwnikiem, którego pokonanie
mógłby poczytywać sobie za honor. Czuł wewnętrzna potrzebę działania,
adrenaliny pulsującej w żyłach i ekscytacji płynącej z taktycznego zmagania z
dowódcą wrogiego statku. Wszystko wskazywało jednak na to, że w najbliższym
czasie nie będzie mógł pofolgować swoim wrodzonym żądzom. Gdy tylko zbliżył się
do łącznościowca, ten natychmiast zerwał się z fotela i wyprężył służbiście,
składając na piersi znak Aquili ze skrzyżowanych dłoni. Absforth przyłożył dwa
palce do swojej szerokiej, kapitańskiej czapki i wskazał oficerowi siedzenie, z
którego ten przed chwilą zeskoczył. Mężczyzna niepewnie zajął swoje miejsce
przed rozjarzonym migającymi lampkami panelem.
-Połącz mnie z Cytadelą
Inkwizycji. Z samym Wielkim Mistrzem. Powiedz, że mam dla niego wiadomość od
Lorda Inkwizytora Xendora Kestaha. Chodzi o niebezpieczny artefakt.
Łącznościowiec bez zbędnych pytań
zaczął przebiegać palcami po pokrywających pulpit runach, i już po chwili
rozległ się sygnał oznaczający wyszukiwanie kanału komunikacyjnego. Z uwagi na
olbrzymią odległość dzielącą znajdującą się na Terze Cytadelę i „Mors
Intercepta”, trwało to irytująco dla komandora długo. Z zaciętą miną wpatrywał
się w ekran. Wyraz jego pokrytej bliznami twarzy był tak przerażający, że
oficer łącznościowy skulił się w swoim fotelu, by prezentować sobą jak
najmniejszy cel i nie rzucać się w oczy. Po jego szerokim czole spływały
kropelki potu i skapywały na nieskazitelny mundur. Sekundy przepływały
niemiłosiernie wolno, zamieniając się w minuty. Gdy znajdujący się w prawym
rogu ekranu licznik wskazał pół godziny, rozległ się głośny pisk, zastąpiony
chwilę później przez odległy szum, przerwany sporadycznymi trzaskami.
Zaświeciła się zielona lampka kontrolna, i na monitorze ukazała się pozbawiona
wyrazu twarz serwitora. Za jego głową splatały się dziesiątki cienkich kabli
biegnących w głąb ciemnego pomieszczenia, w którym się znajdował. Jedynym
źródłem światła były jarzące się na zielono sensory wstawione w miejsce oczu
mechanicznego sługi.
-Połączenie o sygnaturze Purpura.
Niezbędny kod autoryzujący. Zidentyfikuj się.
Metaliczny głos wydobywał się z
przymocowanych do gardła serwitora głośników. Komandor skrzywił się na jego
nieprzyjemny, drażniący uszy dźwięk.
-Komandor Garviel Absforth,
dowódca krążownika „Mors Intercepta” w służbie boskiego Imperatora! Kod dostępu
sygnatury Purpura…-pochylił się i wprowadził na runicznej klawiaturze
odpowiednią sekwencję- Proszę o rozmowę z Wielkim Mistrzem Vylese.
Rozpoznając wprowadzone hasło,
serwitor bez dalszych słów przełączył komandora na inny kanał. Przez chwilę
ekran był całkowicie czarny, i Absforth zaklął głośno, pewny, że połączenie
zostało utracone. Jednak kolejny trzask rozwiał jego podejrzenia. Monitor
zamigotał, i rozjaśnił się ponownie, ukazując wnętrze skromnie umeblowanej
komnaty. Znajdowało się w niej jedynie twarde, okryte cienkim kocem łóżko, z
rodzaju tych, na których spali więźniowie na jego statku i stojąca obok niego
szafka uginająca się pod ciężarem złożonych na niej ksiąg. Przed ekranem
siedział na równie skromnym, pozbawionym wszelkich ozdób krześle drobny
mężczyzna z siwymi, sięgającymi ramion włosami. Jego oblicze było jakby
zapadnięte w sobie, a obecny w nim smutek i odcisnął swoje piętno w postaci głębokich
zmarszczek. Wielki Mistrz Vylese nie przypominał człowieka mającego tak potężną
władzę. Wyglądał raczej jak zmęczony życiem staruszek, którego ktoś właśnie
wyrwał z drzemki.
-Komandorze! Niech spłynie na
ciebie łaska Imperatora. Jakie nowiny przynosisz?
Pomimo wątłego wyglądu, głos
Wielkiego Inkwizytora był mocny i przepełniony niezłomną wolą, zdolną ugiąć
kolana najbardziej zatwardziałego grzesznika. Absforth z wcześniejszych rozmów
z Vylese wiedział już czego się spodziewać wiec nie wywarło to na nim zbyt
wielkiego wrażenia, jednak wciąż nie mógł przyzwyczaić się do tego osobliwego
tembru. Pospiesznie padł na jedno kolano, okazując w ten sposób szacunek temu,
który był najwyższym narzędziem Woli Imperatora i skłonił nisko głowę.
-Mój panie! Lord Inkwizytor
Kestah przesyła swoje pozdrowienia. Pragnie bym poinformował waszą
świątobliwość o ważnym odkryciu, którego dokonał na wraku statku Eldarów.
-Cóż to za znalezisko, które może
wymagać mojej uwagi?
-Niezwykle niebezpieczny
artefakt, znany w przeklętym języku Xenos jako Isthmus. Kestah sądzi, że służy
on do…
-Podróży pomiędzy odległymi
punktami Wszechświata, szybszej i bezpieczniejszej niż ta wiodąca przez bramy
Osnowy…
Komandor wcale nie był zdziwiony
odkryciem, że Wielki Mistrz Inkwizycji wiedział o Isthmusie jeszcze zanim
dotarł do niego raport Kestaha. Cytadela była prawdziwą skarbnicą wiedzy, a
informacje, w których posiadaniu była, niejednokrotnie pozostawały sekretem
nawet dla tych, którzy jej służyli. Tylko nieliczni mogli dostąpić zaszczytu
wglądu we wszystkie zebrane przez Inkwizycję księgi.
-Tak, panie! Inkwizytor Kestah
odkrył, że światostatek, który zestrzeliliśmy, poszukiwał tego przedmiotu,
kiedy został zaatakowany i uszkodzony. Zdołał przechwycić współrzędne położenia
Isthmusa. Pozwól, panie, że ci je prześlę.
Wielki Mistrz wpatrywał się jak
urzeczony w wyświetlające się przed jego oczami rzędy cyfr oznaczających
koordynaty w Segmentum Obscurum. Jego twarz zmieniła się nie do poznania. Nie
był już zmęczonym staruszkiem, a tryskającym energią i chęcią działania dowódca
Świętej Inkwizycji. Po chwili jednak zorientował się, że dał się ponieść
emocjom, i na powrót przybrał swoją obojętną, niepozorną maskę.
-Przekaż Lordowi Kestahowi wyrazy
mojego podziękowania. Nie ominie go nagroda za wierną służbę. Imperator nie
zapomina o tych, którzy przyczyniają się do wynoszenia Jego imienia. Poinformuj
go również, że moim życzeniem jest by…
Słowa Inkwizytora utonęły w ryku
syren alarmowych, które nagle ożyły i wypluły z siebie ogłuszające wycie. Absforth
natychmiast zerwał się na nogi i spojrzał w stronę głównego monitora mostka,
przed którym stał tłum oficerów kontrolujących funkcje życiowe okrętu oraz
obserwujących jego otoczenie w poszukiwaniu ewentualnego zagrożenia, które
nagle zrobiło się bardzo realne. Komandor doskonale znał wydobywający się z
głośników sygnał, i rozumiał z czym się on wiąże. Gdzieś w pobliżu otwarła się
brama Osnowy, a to mogło oznaczać tylko jedno. Zbliżał się obcy statek. Nie
mogło być mowy o pomyłce. Jednostka imperialna wysłała by wcześniej wiadomość,
aby nie wszczynać niepotrzebnego alarmu. Zresztą sensory „Mors Intercepta” z
łatwością rozpoznałyby sygnatury silników sprzymierzeńców. A jeśli zbliżający
się obiekt nie należał do Imperium, walka była nieunikniona. Nieważne czy byli
to Orkowie, Eldarzy, Tau, kultyści Chaosu, czy nawet przerażające biostatki
Tyranidów… Ludzkość miała wielu wrogów, a każdy z nich z równą determinacją
dążył do jej unicestwienia. Jednak zamiast odczuwać strach i niepewność,
komandor uśmiechnął się tylko drapieżnie i skierował twarz w stronę Wielkiego
Mistrza.
-Wybacz Lordzie Inkwizytorze,
wygląda na to, że Eldarzy chcą pomścić swoich braci.
Starszy mężczyzna skinął w
powadze głową.
-Niech wasza furia rozsławi imię
Imperatora!
Ekran połączenia zgasł. Absforth
rzucił ostre spojrzenie wciśniętemu w fotel łącznościowcowi.
-Natychmiast otwórz kanały z
kapitanami pozostałych statków. Chcę mieć ich raporty o gotowości bojowej za
pięć minut!
Oprócz ogromnego krążownika,
wokół Elpidy krążyły jeszcze trzy inne okręty imperialne. Były to
ciężkozbrojne, piekielnie szybkie fregaty dowodzone przez doświadczonych i
zaprawionych w bojach oficerów, z którymi komandor już wielokrotnie miał
możliwość służyć. „Litania Wściekłości”,
na której żelazną ręką panował kapitan Loxew, wyposażona w działo plazmowe o
morderczym zasięgu i sile rażenia oraz załogę złożoną z samych weteranów wojen
Gotyckich. Tuż obok niej, sunął niemal niewidoczny kształt najeżony wieżyczkami
przeciwlotniczymi oraz wielkokalibrowymi bolterami, zdolnymi przeorać
kilkudziesięciocentymetrowy pancerz- „Strażnik Terry”, dowodzony przez
pułkownika Tots’a. Ostatnią jednostką była wypełniona po brzegi bombowcami i
lekkimi myśliwcami głębokiej przestrzeni „Wiara”, której ciężka sylwetka była kontrolowana przez bezpośrednio
podłączonego do systemów sterowania komodora Virpla.
Wspomagane potężną siłą rażenia,
którą zapewniała „Mors Intercepta”, mogły stanowić prawdziwą pięść zdolną
zmiażdżyć większość nieprzyjaciół Imperium, dlatego też, Absforth nie niepokoił
się nadchodzącą potyczką, wręcz przeciwnie, nie mógł się jej doczekać. Nie
chcąc tracić czasu na oczekiwanie na raporty, podszedł do głównego monitora i
przeszukiwał go wzrokiem chcąc dostrzec nowoprzybyłe statki, jednak były one
jeszcze za daleko, lub też używały jakiejś technologii maskującej, nie mógł
więc zorientować się w ich liczebności i rozmiarach. Rzucił pytające spojrzenie
jednemu ze stojących przy pulpicie oficerów. Mężczyzna wyprężył się i
zasalutował.
-Sir, nasze sensory nie wykryły
jeszcze żadnych oznak obecności nieprzyjaciela. Wiemy jedynie, że cztery minuty
i dwadzieścia osiem sekund temu, w odległości trzech milionów kilometrów,
otwarła się brama Osnowy.
Cztery i pół minuty temu.
Oznaczało to, że ich systemy ostrzegania zawiodły. Przeciwnik miał sporą
przewagę, i mógł właśnie przygotowywać zasadzkę, a oni nie wiedzieli nawet z
kim mają do czynienia. Wrogie statki mogły być wszędzie. Jakby tego było mało,
wyprostowany oficer wyglądał jakby chciał powiedzieć coś, co jak wiedział, nie
spodoba się jego dowódcy. Miał minę kogoś, kto zjadł coś nieświeżego, co
zaszkodziło jego żołądkowi. Absforth uniósł brew i skinął ręką, udzielając
mężczyźnie głosu.
-Sir…Brama Osnowy…Ona…Ona wciąż
jest otwarta.
Komandor wpatrywał się jak
oniemiały w twarz swojego asystenta, zupełnie jakby spodziewał się, że ten w
każdej chwili roześmieje się i stwierdzi, że tylko żartował. To było
niemożliwe! Jeśli rzeczywiście Brama była ciągle aktywna od pięciu minut…Byli w
poważnych tarapatach. Jeden okręt wielkości „Mors Intercepta” potrzebował
zaledwie dziesięciu sekund by opuścić Empreum…Pięć minut… Oznaczało to, że mają
do czynienia z ogromną flotą wojenną.
Absforth pogrążył się w gorączkowych rozmyślaniach. Musiał jak
najszybciej opracować strategię i rozesłać rozkazy. Ale żeby to zrobić, musiał
najpierw zebrać więcej informacji. Nie mógł sobie pozwolić na podejmowanie
decyzji w ciemno. Istniało niewiele ras, które mogłyby zgromadzić równie
potężną siłę ale... Eldarowie byli zbyt zaangażowani w wewnętrzne konflikty, by
zjednoczyć się przeciwko ludziom. Orkowie nie potrafiliby tak dobrze
skoordynować swoich poczynań, każdy wódz klanu robiłby to na co akurat
przyszłaby mu ochota, na pewno nie podporządkowaliby się jednemu dowódcy.
Imperium Tau nie słynęło z kosmicznych flotylli, ich potęga leżała w naziemnych
starciach, w których siłą ognia potrafili skłonić do odwrotu nawet Kosmicznych
Marines.
Również Tyranidzi nie wchodzili w rachubę,
ponieważ przybycie ich roju poprzedzały zakłócenia w komunikacji. Rozmowa,
którą odbywał z Wielkim Mistrzem w czasie rozpoczęcia najazdu, może i nie była
najwyższej jakości, ale przebiegała bezproblemowo… Zatem kto to mógł być?
Komandor skinął na stojącego w kącie pomieszczenia posłańca. Był to młody,
chłopak, którego wytrzeszczone w przerażeniu oczy dobitnie świadczyły o tym, że
wolałby być gdziekolwiek, byle nie na pokładzie jednego z walczących w pustce
kosmosu statków. Mimo to, podszedł na chwiejnych nogach do swojego dowódcy by
wsłuchać jego rozkazów.
-Znajdź sierżanta Lycana z Zakonu
Szkarłatnych Pięści. Powinien przebywać w Aptecarium wraz z pozostałymi rannymi
braćmi. Przekaż mu, że czeka nas walka, i że chętnie zasięgnę rady równie
doświadczonego wojownika jak on. Ruszaj!
Chłopak pospiesznie skinął głową
i wypadł pędem z mostka, byle tylko znaleźć się jak najdalej od tego
wypełnionego zgiełkiem syren i gorączkowymi pokrzykiwaniami pomieszczenia
pełnego ludzi szykujących się na śmiertelne starcie z czającym się gdzieś
niewidocznym wrogiem.
-Imperatorze strzeż nas!
Pełen przerażenia, bliski paniki
głos jednego z podwładnych zwrócił uwagę Absfortha. Pospiesznie ruszył w
stronę, z której dobiegł krzyk i już po chwili musiał przeciskać się przez
zbity tłum oficerów, którzy z pobladłymi twarzami wpatrywali się w jeden z
ekranów. Wszyscy wyglądali jakby już umarli. Ich oblicza były wykrzywione w
paroksyzmie strachu, a bezkrwiste usta szeptały bezgłośne modlitwy o ocalenie.
Nikt nie zważał na jego rangę, i komandor musiał użyć siły by przedrzeć się do
pulpitu. Gdy tylko mu się to udało spojrzał na rozświetlony migoczącymi
punktami monitor radaru i zamarł na chwilę. Zza krawędzi obszaru obejmowanego
przez zasięg sensorów statku, powoli wyłaniały się kolejne czerwone znaczniki
oznaczające okręty nieprzyjaciela. Systemy rozpoznawcze pracowały na
najwyższych obrotach, jednak nie były w stanie rozpoznać typu zbliżających się
jednostek. Jedno było pewne- większość z nich dorównywała wielkością „Litanii
Wściekłości”. Pojedynczo, a nawet w liczącej pięć lub sześć statków grupie, nie
stanowiłyby one żadnego zagrożenia dla „Mors Intercepta”.
Kłopot w tym, że na ekranie
radaru pojawiało się ich coraz więcej i więcej. Komandor z przerażeniem
naliczył dwadzieścia dwa, a ich liczba ciągle rosła. Nic jednak nie
przygotowało go na szok, którego doznał chwilę później, kiedy za swoimi
mniejszymi braćmi, pojawił się większy cień, przy którym nawet wspaniały
krążownik imperialny wydawał się dziecinną zabawką. Nieprzyjacielski okręt
musiał mieć przynajmniej osiem kilometrów długości i półtora szerokości. Ta
latająca forteca z pewnością uzbrojona była w wszelkiego rodzaju narzędzia
zagłady, zdolne zredukować całą planetę do rozmiaru pyłku. Ponownie rozległy
się strwożone okrzyki zgromadzonej załogi. Absforth jeszcze przez chwilę
wpatrywał się w zbliżającą się nieubłaganie zagładę, a następnie odwrócił się i
podszedł ponownie do łącznościowca. Ten zdążył już nawiązać połączenia z
pozostałymi okrętami. Ekran podzielony był na trzy części, z których spoglądały
na niego ponure twarze pozostałych kapitanów. Najwyraźniej oni również ujrzeli
obcą flotę. Gdy dostrzegli komandora, zasalutowali mu oficjalnie. Absforth
uśmiechnął się w duchu. Nawet w obliczu śmierci ci ludzie pamiętali o swoich
obowiązkach. Czuł się dumny mogąc dowodzić tak znakomitymi żołnierzami.
-Meldunki, panowie?
Jako pierwszy odezwał się kapitan
Virpl, otoczony przez plątaninę kabli i tub, które łączyły go ze wszystkimi
systemami „Wiary”. Dawało mu to możliwość niezwykle precyzyjnego dowodzenia
okrętem, jednak miało też swoje skutki uboczne- każdy cios jaki przyjął statek,
sterujący nim dowódca odczuwał jakby był on wymierzony w jego ciało. Nie
wróżyło mu to najlepiej w obliczu zmasowanego ataku przeciwników.
-Wszystkie załogi bombowców i
myśliwców kończą właśnie tankowanie i uzupełnianie zapasów amunicji. Za sześć
minut będą gotowe do startu. „Wiara” czeka na rozkazy.
-Wszystkie silniki pracują na
mocy bitewnej, reaktor plazmowy otrzymuje właśnie ostatnie konsekracje z rąk
Kapłanów Maszyny. Działo podłączone i gotowe do użycia. „Litania Wściekłości”
czeka na rozkazy.
-Rakiety Doomsday załadowane do
luków torpedowych, działa lotnicze obsadzone. Żadnych aktywnych usterek.
„Strażnik Terry” czeka na rozkazy.
Komandor skinął głową, zadowolony
z tego co usłyszał. Nie spodziewał się niczego innego po równie doświadczonych
dowódcach. Może i tego dnia było pisane im zginąć, ale nie stanie się to w
wyniku błędów na szczeblach dowódczych.
-Wyłączyć syreny i uaktywnić
połączenia do głośników na wszystkich statkach!
Odczekał chwile aż jego rozkazy
zostaną spełnione. Uniesiony do góry kciuk łącznościowca dał mu znak, że może
zaczynać.
-Tu komandor Absforth. Zwracam
się do każdego członka załogi, od oficerów po zakutych w kajdany skazańców. Nie
mam zamiaru was oszukiwać czy zatajać przed wami prawdy. Stoimy na skraju
zagłady… Leżący pod nami świat, stoi na skraju zagłady… Zdradzieccy Xenos
postanowili najechać święte ziemie należące do Imperium, i tylko my stoimy im
na drodze. Dlatego pytam was…Czy pozwolimy, by uszło im to bezkarnie? Będziemy
kulić się w oczekiwaniu na śmierć, czy też pokażemy im, że nikt i nic nie stoi
ponad gniewem Imperatora i że nie boimy się oddać życia z Jego boskim imieniem
na ustach? Wielu z was pamięta Jego cudowna opiekę, którą obdarzył nas podczas
gdy błąkaliśmy się w pustce Osnowy. Uratował nam życia, a wiec nalezą one do
Niego! Teraz nadchodzi pora aby zwrócić Mu to, co do niego należy. Nikt kto
ginie w Jego służbie, nie ginie na próżno, pamiętajcie o tym i zróbcie
wszystko, żeby te skurwysyny pożałowały dnia, w którym wiatry Empyreum
przygnały ich w strony, które znajdują się pod naszą protekcją! Niech Imperator
nie ma litości nad ich przeklętymi duszami, jak my, nie będziemy jej mieć nad
ich ciałami! Za Imperatora!
-Za Imperatora!
Potężnemu głosowi zza pleców
towarzyszył głuchy odgłos stalowej rękawicy uderzającej w napierśnik.
Zaskoczony komandor odwrócił się i stanął twarzą w twarz z bratem Lycanem.
Oblicze Kosmicznego Marines płonęło gorączka bitewną i rozkoszą, którą w
przypadku Astartes mogła dać tylko chwalebna śmierć w służbie Imperium i jego
boskiemu władcy.
-Dobrze cię widzieć
lordzie-sierżancie! Czeka nas piekielnie trudna walka!
Lycan spojrzał na rój znaczników
oznaczających pozycję i ilość nieprzyjaciół. Jego twarz wyrażała pogardę dla
wszystkiego co było Xenos.
-Światłość Złotego Tronu czuwa
nad tymi, którzy nie boją się za niego ginąć. Boisz się, komandorze?
Absforth wejrzał w głąb siebie
szukając odpowiedzi na postawione pytanie. Ku swojemu zaskoczeniu znalazł tam
jedynie ogromne pokład nienawiści do plugawych obcych oraz chęć zabrania ze
sobą w zaświaty tak wielu jak tylko będzie mu to dane. Nie było tam niczego, co
choć odrobinę przypominałoby strach. Wyszczerzył zęby w upiornym uśmiechu. Brat
Lycan odpowiedział mu tym samym grymasem szaleńca.
-Zabijmy kilku tych skurwieli!
-Nie wiem jak ty, komandorze, ale
ja wolałbym posłać do piekła znacznie więcej.
Obaj wybuchli śmiechem, który
gdyby tylko mógł dotrzeć do załóg wrogich okrętów, z pewnością zmusiłby je do
odwrotu, tak bardzo był złowieszczy. Był to śmiech, który mogą wydać z siebie
tylko ludzie pogodzeni z własnym losem i zdeterminowani, by podzielić go ze
swoimi przeciwnikami.
Razem z sierżantem Szkarłatnych
Pięści i dowódcami pozostałych statków, komandor Absforth zaczął pospiesznie
ustalać plan przebiegu bitwy, który zakładał zadanie wrogom jak najdotkliwszych
strat, bez względu na koszty i starty własne. Gdy wszystko było już niemal
uzgodnione, ostrzegawczy krzyk jednego z młodszych oficerów przykuł ich uwagę.
-Komandorze! Nieprzyjaciel w
zasięgu wzroku! Odległość pół miliona kilometrów i maleje!
Absforth natychmiast pobiegł w
kierunku przeszklonej, przedniej części mostka, z której roztaczał się widok na
oświetloną rozbłyskami tysięcy gwiazd pustkę kosmosu, w której daleko przed
nimi czaiło się niebezpieczeństwo. Przeniósł spojrzenie na ekran, na którym
wyświetlał się przybliżony fragment przestrzeni, z doskonale już widoczną
sylwetką pierwszego wrogiego statku. Miał on dziwaczny, przypominający
półksiężyc kształt, z którego szczerzyły się groźnie liczne lufy baterii
laserowych. Zdobiły go gęsto kopulaste wypustki, które musiały być stanowiskami
lżejszej broni. Lśniący, fioletowy pancerz pokryty był złowieszczo
wyglądającymi runami, które komandorowi kojarzyły się z eldarskimi, jednak było
w nich coś innego, mroczniejszego i jakby dzikszego. Cały mostek w milczeniu
obserwował nieznanego przeciwnika, z którym już za chwilę przyjdzie się im
zmierzyć.
-Szykuje się niezła zabawa,
komandorze. Wiesz do kogo należą te statki?
Absforth spojrzał na Lycana i
przepraszająco potrząsnął głową. Potężny wojownik Astartes wykrzywił się
wściekle, jakby przypominając sobie o jakimś wyjątkowo nieprzyjemnym przeżyciu.
-Prymulowie. Dwemerzy. Mroczni
Eldarowie. –niemal wypluł to słowo, zupełnie jakby samo jego wypowiadanie było
czymś bardzo nieprzyjemnym- Słyszałeś o nich?
Komandor zbladł. Teraz odkrył, że
jednak ma w sobie ukryty strach, który nagle wypłynął na powierzchnię i
zaczynał przejmować kontrolę nad jego ciałem i umysłem. O Mrocznych Eldarach
krążyły przerażające legendy i pogłoski, na których wspomnienie włosy jeżyły mu
się na karku, a po plecach spływały strumienie zimnego potu. Ta tajemnicza,
jeszcze do niedawna nieznana ludzkości rasa słynęła z wyjątkowego okrucieństwa,
przejawiającego się w bezlitosnym torturowaniu schwytanych nieszczęśników, dla
samej płynącej z tego przyjemności. Ich pojawienie się oznaczało dla każdego,
kto wpadł w ich ręce niewyobrażalne męczarnie, trwające nawet całymi latami.
Pamiętał opowieść o zagubionym, zamieszkałym przez ludzi świecie, który
rokrocznie był obiektem inwazji Prymulów.
Zjawiali się zawsze nocą, i
lądowali na powierzchni wybranej planety. Hordy spragnionych krwi, odurzonych
narkotykami wojowników z dzikim śmiechem przelatywało nad miastami i wioskami
na swoich antygrawitacyjnych motocyklach i zaganiały przerażonych mieszkańców
na rynek niczym bydło prowadzone na rzeź. Następnie, nowe zabawki były pakowane
do statków i wysyłane na orbitę do największego okrętu, na którym poddawane
były męczarniom. Dopiero pojawienie się Floty Ekspedycyjnej Imperium, i
oddziału Kosmicznych Wilków, położyło kres najazdom Mrocznych Eldarów.
Uratowani nieszczęśnicy, którzy stali się wrakami ludzi, opowiadali
przerażające historie o swoich oprawcach.
Dwemerowie posiadali specjalną
kastę specjalizującą się w zadawaniu przemyślnych tortur, tak zwanych
Haemonculus. Były to szkieletowate, obleczone przeraźliwie bladą skórą istoty o
wydłużonych cylindrycznie czaszkach, i bionicznie wszczepionych w opuszki
palców ostrzach skalpelów. Zapewniały one krwawą rozrywkę spragnionym bólu i
wrzasków Mrocznym Eldarom. Ich przedstawienia, polegające na obdzieraniu
człowieka ze skóry, mięśni i ścięgien, gromadziły całe rzesze pijanych
torturami Dwemerów. Umiejętności tych karykaturalnych chirurgów były tak
wielkie, że potrafili oni utrzymywać swoje ofiar przy życiu nawet wtedy, gdy
leżały całkowicie obrane z wszelkich tkanek. Wówczas to, następowała nowa
zabawa, polegająca na „składaniu” elementów wijącej się i wyjącej z bólu
układanki ociekającej krwią, w coś zupełnie innego, w niczym
nieprzypominającego człowieka, którym niegdyś było. Szeptano opowieści o
dziwacznych, sześcionożnych makabrycznych pupilach krążących wokół nóg
Haemonculusów, na których ludzkich co prawda twarzach, próżno było się
doszukiwać ludzkich odczuć. Prymulowie, w przeciwieństwie do swoich kuzynów-
Eldarów, nadal zamieszkiwali planety, na których wznosili swoje poświęcone
plugawym bogom miasta z kości. Ich przybycie zwiastowało cierpienie i śmierć,
której okropieństwa trudno było wyrazić słowami.
-Niech Imperator zlituje się nad
naszymi duszami!
Sierżant zaśmiał się wesoło.
-Łaska jest dla tych, którzy
walczyli dzielnie w Jego imieniu. Tchórze giną w hańbie.
-W takim razie, zasłużmy na Jego
przychylność!- Absforth wziął się w garść, nie chcąc by, któryś z jego
podwładnych zobaczył, że ich kapitan stracił wolę walki.- Opuścić osłony!
„Wiara”, „Strażnik Terry”, „Litania Wściekłości”…Wiecie co macie robić! Pokażmy
naszym zagubionym gościom drogę do piekła!
I pamiętajcie…Imperium jest wieczne!
-„Wiara” przyjęła! Niech
Imperator kieruje naszymi działami!
-„Litania”, przyjęła! Za Terrę!
-„Strażnik”…”Litania”, to moja
kwestia! A niech cię… „Strażnik” przyjął! Na chwałę Imperatora!
Z rozmieszczonych po całym
okręcie głośników zaczęły się wydobywać odczytywane spokojnym głosem
Eklezjarchy słowa modlitwy do Imperatora.
„Ci, którzy przeciwstawiają się
Twojej świętej Woli,
Poznają smak gniewu Twych dzieci.
Pola i lasy rozpalą się ogniem
Twej zemsty
A morza i oceany powstaną, by ich
pochłonąć
Wichry rozedrą ich naród,
I zostaną starci z powierzchni
ziemi
Gromy spadną na nich z
przestworzy.
I będą wołać do swych fałszywych
bożków
Lecz odpowie im cisza.
Ciężkie, adamantowe osłony, z
cichym szumem opadły na przeszkloną część mostka by dodatkowo ochronić
przebywających na nim oficerów, którzy teraz byli zdani jedynie na
elektroniczne sensory okrętu. Kilku Adeptów Maszyny, spowitych w szkarłatne
szaty, kręciło się wokół poszczególnych urządzeń i skrapiało je świętymi
olejkami oraz okadzało je, błagając Ducha Maszyny o ich niezawodność. Absforth
odwrócił od nich wzrok i utkwił go w ekranie radaru. Widział jak z pokładu
„Wiary” wysypuje się rój lekkich myśliwców i opasłych bombowców. Ich zadaniem
było jak najszybsze uszkodzenia jak największej ilości stanowisk broni nieprzyjaciela
i błyskawiczne wycofanie się po uzupełnienia na pokład fregaty. Komandor z
zapartym tchem obserwował jak naprzeciw imperialnym statkom, wyruszają inne,
które wyhynęły z brzucha jednego ze statków Mrocznych Eldarów. Obie chmary
spotkały się w połowie drogi. Chociaż ludzkich samolotów było zdecydowanie
mniej, ich piloci nadrabiali swoją liczebność doskonałym wyszkoleniem.
Dodatkowo, ich pojazdy były znacznie lepiej opancerzone i uzbrojone. W pustce
kosmosu rozegrało się pierwsze starcie pomiędzy flotą komandora Absfortha a tą
należącą do Dwemerów.
Aazav mocno szarpnął za drążek, i
napędzany wektorowymi silnikami lekki myśliwiec posłusznie wykonał ostry skręt
w lewo, akurat by uniknąć zderzenia z resztkami czegoś, co kiedyś było pojazdem
obcych. Bezpośrednie trafienie w kokpit było niezawodnym sposobem na
wyeliminowanie każdego kosmicznego statku, nieważne jak bardzo zaawansowana
byłaby jego technologia, choć z tego co widział, w przypadku tych dziwnych
przeciwników, nie prezentowała się ona zbyt okazale. Wystrzeliwane przez
fioletowe myśliwce nieprzyjaciół smugi laserów, odbijały się nieszkodliwie od
cienkiego przecież pancerza imperialnych samolotów. Widział co prawda kilku ze
swoich towarzyszy-pilotów zamienionych w eksplodujące kule, ale efekt ten był
powodowany głównie trafieniami w newralgiczny punkt, jakim były silniki.
Z kolei te księżycowate miniatury
dużych okrętów, z których wnętrzności wyleciały, a których ogromna chmara
znajdowała się wszędzie dookoła niego, wybuchały niemal przy każdej serii z
ciężkiego boltera przymocowanego do podwozia jego myśliwca typu „Delta V”.
Rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnego przeciwnika, którego mógłby posłać w
zaświaty. Przez grubą, wykonaną z pancernego szkła szybę kokpitu miał doskonały
widok na toczącą się przed nim batalię. Ze wszystkich stron, z góry, z dołu, z
lewej i prawej, a także z różnorakich wariacji tych czterech kierunków pikowały
zarówno imperialne jak i wrogie samoloty, podświetlane przez rozbłyski amunicji
i strugi laserów. Od czasu do czasu, kula jaśniejszego światła świadczyła o
tym, że bitwa zakończyła się dla kolejnego pilota. Za każdym razem Aazav miał
nadzieję, że owym pechowym skurwysynem jest któryś z Obcych. Zmienił kierunek
nie chcąc zbyt długo lecieć tym samym torem.
Pierwsza zasada lotnictwa-
zmieniaj wektor lotu. Jeśli tego nie robisz, równie dobrze możesz zawisnąć w
miejscu poczekać aż ktoś cię zestrzeli. Zobaczył cel. Jakiś kilometr przed nim,
migotały ognie z silników wrogiego pojazdu. Wcisnął stopą przepustnicę,
zwiększając moc silnika. Gwałtowne uderzenie mocy cisnęło samolotem do przodu,
nadając mu tempa. Zatrzymał przepływ energii. W pozbawionym siły ciążenia
kosmosie, nie było sensu by napęd pracował przez cały czas. Pojedynczy impuls
nadawał pojazdom prędkość, i wprawiał je w ruch, który mógł trwać
nieprzerwanie. Wektorowe, osadzone na ruchomym wale silniki, pozwalały
kontrolować kierunek tego impulsu i w razie potrzeby zwiększać, lub zmniejszać
prędkość. Teraz widział już swoją zwierzynę czysto i wyraźnie. Siedział jej na ogonie,
a mało było pilotów, którzy potrafiliby go wymanewrować gdy już ustawił się w
odpowiedniej pozycji. Był pewien, że te xenoskie ścierwa nie mają nawet
jednego, któremu udała by się ta sztuka.
-Widzisz skubańca, Ibram?
-Ay, szefie! Cel namierzony!
-Poślij mu pozdrowienia od
Imperatora!
Zaterkotał ciężki karabin
maszynowy i po chwili seria wielkokalibrowych pocisków przetoczyła się po
powłoce półksiężycowego samolotu. Skrzydła zajęły się ogniem, a po chwili cały
pojazd zniknął w bezgłośnym wybuchu. Aazav spojrzał na podświetlony na zielono
licznik u dołu przedniej szyby. Cyfry zamigotały i zmieniły się. 05. Jeśli tak
dalej pójdzie, zasłuży na złotą rozetkę.
Nagle, coś potężnie uderzyło w bok myśliwca. Pilot poczuł jak siła
impetu ciska go w kąt kokpitu, i gdyby nie przytrzymujące go pasy, wyleciałby z
fotela. Poczuł jak mocujące go zabezpieczenia boleśnie wbijają się w jego
ciało.
-Co to do cholery było?
-Ay, szefie…Wygląda na to, że
straciliśmy jednego bombowca.
Aazav zerknął na radar wskazujący
pozycje sojuszniczych jednostek. Rzeczywiście, jeden z oznaczonych trójkątami
bombowców podświetlał się na czerwono.
-Kurwa!
Co tam się dzieje?
Na
monitorze widział jak eskadra przeciwników krąży wokół pozostałych samolotów
bombowych niczym stado padlinożerców wokół dogorywającej ofiary. Nawet z tak
grubym opancerzeniem, nie mogły one wytrzymać równie skoncentrowanego ognia.
Trzeba było im pomóc.
-Tu
Apostoł 1, słyszycie mnie?
Po
kolei odzywali się wszyscy członkowie jego jednostki. Z ulgą stwierdził, że póki
co nie brakowało żadnego z nich. Nawet Yakoh, fajtłapowaty Yakoh jakimś cudem
jeszcze nie dał się zabić.
-Wygląda
na to, że nasze owieczki mają kłopoty z dostarczeniem wełny! Zbierać dupy i za
mną!
Wprawnie
manewrując pomiędzy latającymi dookoła szczątkami, Aazav zawrócił samolot i
skierował go w stronę odległego oblężenia eskadry bombowców. Opasłe, ciężkie i
powolne, stanowiły one znakomity cel dla zwrotnych myśliwców. Miały co prawda
stanowiska ciężkiej broni, jednak szanse, że uda się za ich pomocą coś
zestrzelić, były znikome. Do obrony miały seszelon Apostołów. Ponownie spojrzał
na radar. Za nim, w podręcznikowej wręcz formacji diamentu, ustawili się jego
podwładni. Uśmiechnął się z zadowoleniem i natarł na najbliższy wrogi pojazd.
Wystarczyła jedna seria oddana przez Ibrama, by posłać dookoła jego szczątki.
Dookoła widział jak kolejne samoloty ulegają zniszczeniu, skoszone ogniem
pozostałych Apostołów. Zdołał zaliczyć jeszcze jedno trafienie, i było już po
wszystkim. Przynajmniej jeśli chodzi o bombowce.
-Formować
szwadron ochronny wokół tych maleństw! Odprowadzimy je do domu!
Od
najbliższego krążownika nieprzyjaciela dzieliło ich już niewiele, a na ich
drodze stanęło zaledwie kilka myśliwców, z którymi poradzili sobie bez
większych problemów. Jednak gdy tylko zbliżyli się na odległość, wyznaczaną
przez zasięg baterii przeciwlotniczych umieszczonych na ogromnym kadłubie
okrętu, zaczęło się piekło. Potężne salwy laserów sprawiały, że trafione nimi
jednostki dosłownie wyparowywały. Apostołowie starali się lawirować pomiędzy
wiązkami światła, jednak na niewiele to sie zdało. Również bombowce zaczęły
padać jak muchy, i już wkrótce ich liczba została zredukowana do zaledwie
dziesięciu. Aazav próbował zniszczyć działa statku za pomocą rakiet, w które był
wyposażony jego myśliwiec, jednak choć mu się to udało, nie mógł juz cofnąć
strat, jakie poczyniły w jego eskadrze. Mógł za to mieć swoją zemstę.
Z ponurą satysfakcją patrzył jak
bombowce przelatują ponad kadłubem fioletowego okrętu i zrzucają na niego dziesiątki
bomb, które eksplodowały i odrywały z niego fragmenty poszycia. Któraś z nich
musiała przedrzeć się do komory reaktora, lub składu amunicji, ponieważ
krążownik zniknął w nagłej eksplozji światła, zabierając ze sobą dwóch ze
swoich niszczycieli. Pilot pozwolił sobie na odrobinę tryumfu, który jednak
natychmiast zgasł, gdy porównał go do poniesionych strat. Udało im się
zniszczyć jeden krążownik, tracąc przy tym ponad połowę eskadry bombowców, i
cztery myśliwce. Przez szybę kokpitu doskonale widział flotę składającą się z
blisko trzydziestu podobnych okrętów podczas gdy oni nie mieli więcej
samolotów. Ta bitwa była skazana na porażkę.
Przeczytałem! Nie napisze ci długiego komenta, bo takie klimaty to nie moje kręgi zainteresowania, ale przeczytałem :D Głównie na złość twojemu blogowi, który mnie tu wpuścić nie chciał -,-
OdpowiedzUsuńNo patrz, a miał rozszarpać, nieposłuszna bestyja :/ Jak to nie wpuścił? :o Widzisz, zostawić samego na dzień i już swawoli.. I mimo wszystko cieszę sie, że przeczytałeś. Dla mnie pisanie tego opowiadania to 100% radocha ^^
UsuńByłam, przeczytałam, pozachwycałam się i uciekam, bo jak on ma rzeczywiście rozszarpywać to jeszcze będę musiała posprzątać .
OdpowiedzUsuń36 years old Help Desk Operator Hedwig Hanna, hailing from Dauphin enjoys watching movies like Joe and Sculpting. Took a trip to Historic City of Sucre and drives a Ferrari 333 SP. skocz do tych gosci
OdpowiedzUsuń52 years old Web Designer III Gerianne Capes, hailing from Courtenay enjoys watching movies like Investigating Sex (a.k.a. Intimate Affairs) and Parkour. Took a trip to Yin Xu and drives a Ferrari 250 SWB California Spider. kliknij ten
OdpowiedzUsuń