niedziela, 29 czerwca 2014

Isthmus XIV


-Kapitan na mostku! Załoga- baczność!
Potężny głos oficera pokładowego przebił się przez zgiełk panujący w centrum dowodzenia okrętu. Umilkły ożywione rozmowy łącznościowców, nawigatorzy przerwali na chwilę wykrzykiwanie koordynatów. Nawet wszechobecny, nieznający odpoczynku szum pracujących maszyn odpowiedzialnych za prawidłowe funkcjonowanie gigantycznego krążownika, jakby odrobinę przygasł z szacunku do człowieka, który dowodził „Mors Intercepta”. Komandor był wysokim, postawnym mężczyzną z gęstą grzywą siwiejących już włosów i siatką blizn niemal całkowicie zniekształcającą jego rysy. W jego prawym oczodole świecił przytłumioną czerwienią bioniczny implant, zastępujący biologiczne oko, które stracił podczas akcji abordażowej.
Również obie dłonie oraz większość lewego przedramienia stanowiły stalowe wszczepy, upodabniające go do członka Adeptus Mechanicus. Miał na sobie standardowy, ciemnobłękitny mundur najwyższego oficera Imperialnej Floty, ozdobiony licznymi odznaczeniami, z których każde upamiętniało zwycięską kampanię. Absforth skinął twardo głową w odpowiedzi na honory okazywane mu przez załogę, i nie tracąc czasu na czcze rozmowy, skierował się sprężystym krokiem w stronę oficera łącznościowego. Podkute metalem buty odbijały się echem od marmurowej posadzki mostka, niczym uderzenia serca bijącego w piersi olbrzymiego statku. Zniecierpliwiony ciszą i bezruchem, komandor zatrzymał się w swoim marszu.
-Możecie już wrócić do swoich zadań!
Słowa te zadziałały jak patyk szturchający wypełniony pszczołami ul i już po chwili ogromne pomieszczenie na nowo wypełniło się rojem rozmów i popiskiwaniami niezliczonych sensorów i urządzeń pomiarowych. Zadowolony, mężczyzna ruszył dalej. Stawiał sobie za punkt honoru utrzymywanie wśród podwładnych atmosfery absolutnego posłuszeństwa, albowiem tylko w ten sposób można było służyć Boskiemu Imperatorowi. Pytania i wątpliwości cechowały słabe, pozbawione wiary umysły, a on nie życzył sobie takich na swoim okręcie. Wspomnienie potężnego krążownika zawsze wywoływało na twarzy komandora przepełniony dumą uśmiech. „Mors Intercepta”. Jakże wspaniałe, wyrażające jasne przesłanie imię. Może i trzyipółkilometrowa, obleczona grubym na dwa metry pancerzem z adamantium fregata nie należała do największych jakie na swych usługach miało Imperium, ale z całą pewnością, w swojej trwającej niemal pięć tysięcy lat kampanii wojennej, wsławiła się jako waleczna i śmiertelnie niebezpieczna dla wrogów Imperatora jednostka.
Sam Absforth dowodził nią już ponad osiemdziesiąt lat, i dzięki wszelkiego rodzaju operacjom i cudom techniki powstającym w marsjańskich laboratoriach, miał nadzieję robić to przez kolejne sto. Na swoim koncie miał kilka widowiskowych zwycięstw, które przyniosły mu tak ogromny rozgłos, że słuchy o jego wyczynach dotarły do uszu samego Wielkiego Mistrza zakonu Szkarłatnych Pięści. Bycie jednym z milionów wyższych oficerów Imperium to niewątpliwy zaszczyt, jednak służba pod rozkazami legendarnych niemalże Kosmicznych Marines była czymś, o czym marzył każdy kto ukończył Schola Progenia, ośrodek szkolący kadry dowódcze rozsyłane później na wszystkie imperialne fronty. Przenosząc poszczególne oddziały Adeptus Astartes pomiędzy kolejnymi splugawionymi przez herezję lub najazdy Xenos światami, komandor miał mnóstwo okazji do udowodnienia swoich umiejętności bojowych.
Walczył przeciwko hordom Chaosu, które zgrupowały się wokół systemu Celaphon. Tę bitwę pamiętał ze wszystkimi szczegółami. Samo dotarcie do zajętego przez zdrajców układu stanowiło nie lada wyzwanie. Kultyści zwrócili się o pomoc do swoich mrocznych Panów, którzy zrobili wszystko, aby uniemożliwić  wiernym sługom Imperatora sprowadzenie na heretyków Jego świętego gniewu. Podczas tranzytu przez Osnowę, kadłub krążownika trząsł się i przeraźliwie skrzypiał, jakby rozdzierały go ogromne pazury. Rozpętany przez demony sztorm, pozabijał wszystkich nawigatorów na pokładzie, skazując załogę „Mors Intercepta” na straszliwą śmierć w otchłani Empireum. Pozbawieni drogowskazu, jakim był Astronomicon, ślepi i głusi na otaczające ich szaleństwo Osnowy, niezdolni do obrania właściwego kierunku, błąkali się przez pustkowia Wielkiego Oceanu, w którym czaiły się hordy potworów, czekających tylko aby zacząć żerować na bezbronnych duszach uwięzionych na okręcie nieszczęśników. Wydawało się, że koniec jest bliski.
 Pole Gellera, które podczas niebezpiecznej przeprawy przez Osnowę chroniło załogę przed polującymi na ludzi demonami zaczynało słabnąć. Zdarzały się przypadki opętania, zwłaszcza w gorzej chronionych, niższych pokładach, gdzie pracowali głównie skazańcy przydzieleni do odpokutowania swoich grzechów poprzez służbę na okręcie. Dochodziło do straszliwych rzezi, podczas których potwornie zdeformowani, wyzuci z człowieczeństwa i całkowicie oddani Chaosowi ludzie dosłownie rozrywali swoich byłych towarzyszy na strzępy. Gdyby nie obecność na pokładzie oddziału Szkarłatnych Pięści pod dowództwem kapitana Abiddusa, statek z pewnością skończyłby jako kolejny kosmiczny wrak, nawiedzany przez piekielne istoty i dusze poległych w służbie Imperium. Marines utrzymywali porządek, wlewając nadzieję w serca swoimi słowami o wytrwałości i nieustającej opiece Imperatora, a jeśli zachodziła taka potrzeba- również za pomocą bolterów i mieczy łańcuchowych. Sam Absforth zaczynał odczuwać wątpliwości gdy przybyło wybawienie.
Dosłownie znikąd, pojawił się inny imperialny krążownik, który pomógł im wydostać się z Osnowy. Jego kapitan, opowiedział potem oficerom „Mors Intercepta”, o dziwacznym śnie, w którym ukazał mu się olbrzym zakuty w złotą zbroje ozdobioną wizerunkiem dwugłowego orła i zesłał mu wizję uwięzionego w Empyreum statku. Twarz istoty otoczona była blaskiem tak jasnym, że mężczyzna nie był w stanie dostrzec jego rysów, jednak nikt nie miał wątpliwości komu należały się podziękowania za ratunek. Imperator strzeże, zawsze i wszędzie. Uskrzydleni świadomością, że sam Władca Ludzkości ocalił im życia, członkowie załogi „Mors Intercepta” z dziękczynnymi modlitwami na ustach rzucili się w wir walki o system Celaphon. Ich twarze rozpalone były ogniem świętej nienawiści do heretyków, którzy ośmielili odwrócić sie plecami do Złotego Tronu. Wszystko co robili, odznaczało się idealną wręcz precyzją, jakby ich poczynaniami kierowała boska ręka samego Imperatora.
Kultyści nie mieli najmniejszych szans w starciu z słusznym gniewem lojalistów. Każda salwa torped, każda wiązka potężnych baterii laserowych krążownika, oznaczała śmierć dla tysięcy zdrajców. Przestrzeń kosmiczna systemu Celaphon rozświetlona była setkami wybuchów, kiedy imperialna flota kierowała kolejne fale zagłady w stronę wyznawców Chaosu. Odłamki wraków latały we wszystkich kierunkach, czasami dawało się nawet dostrzec maleńkie punkciki dryfujące na tle czerni kosmosu- ciała. Miliony ciał. Bitwa trwała cały dzień i zakończyła się miażdżącym zwycięstwem sił Imperium. Flota heretyków została całkowicie zniszczona. Ponad dwa tysiące okrętów zamieniło się w płonące wraki, niemal cztery miliony zdrajców połączyło się z mrocznymi bóstwami, którym oddawali cześć. „Mors Intercepta” odnotował aż osiem potwierdzonych zniszczonych okrętów przeciwnika. W nagrodę, Rada Terry przyznała komandorowi Absforthowi prawo do umieszczenia na burcie krążownika ogromnego, złotego znaku Aquili, herbu samego Imperatora, świadczącego o zasługach oznaczonej nim jednostki.
Był to honor tak wielki, że zasłużył na osobiste gratulacje z ust Wielkiego Mistrza Szkarłatnych Pięści. To nie był jednak koniec, osiągnięć komandora. Niedługo później uczestniczył w oczyszczaniu kilku najbardziej wysuniętych systemów Imperium z plagi Orków, którzy w swych topornych, prymitywnie skonstruowanych z opuszczonych wraków innych ras statkach, szykowali się do zmasowanego ataku. Pomniejsze starcia z flotami Eldarów były tak liczne, że została im poświęcona cała ściana w Komnacie Pamięci. Złotymi zgłoskami zostały tam wyryte wszystkie osiągnięcia wojenne jednostki i jej kapitanów. Zawierała również listę poległych na jej pokładzie żołnierzy. Obecnie liczyła ona dokładnie miliard trzysta siedemdziesiąt milionów czterysta pięćdziesiąt osiem nazwisk. Wszyscy oni polegli w jedyny dopuszczalny dla wojownika sposób- wykonując wolę Imperatora.
Wspomnienia minionych bitew pogrążyły Absfortha w ponurym nastroju. Bynajmniej nie żałował zmarłych, wierzył, że nie zginęli na próżno. Odczuwał swego rodzaju zawód towarzyszący powierzonej sobie obecnie misji. Po tylu militarnych kampaniach, w których pokazał się z jak najlepszej strony, został skierowany do patrolowania Elpidy. Co prawda, nagłe pojawienie się elearskiego światostatku nieco osłodziło gorycz zawodu, ale solidnie uszkodzony pojazd nie był przeciwnikiem, którego pokonanie mógłby poczytywać sobie za honor. Czuł wewnętrzna potrzebę działania, adrenaliny pulsującej w żyłach i ekscytacji płynącej z taktycznego zmagania z dowódcą wrogiego statku. Wszystko wskazywało jednak na to, że w najbliższym czasie nie będzie mógł pofolgować swoim wrodzonym żądzom. Gdy tylko zbliżył się do łącznościowca, ten natychmiast zerwał się z fotela i wyprężył służbiście, składając na piersi znak Aquili ze skrzyżowanych dłoni. Absforth przyłożył dwa palce do swojej szerokiej, kapitańskiej czapki i wskazał oficerowi siedzenie, z którego ten przed chwilą zeskoczył. Mężczyzna niepewnie zajął swoje miejsce przed rozjarzonym migającymi lampkami panelem.
-Połącz mnie z Cytadelą Inkwizycji. Z samym Wielkim Mistrzem. Powiedz, że mam dla niego wiadomość od Lorda Inkwizytora Xendora Kestaha. Chodzi o niebezpieczny artefakt.
Łącznościowiec bez zbędnych pytań zaczął przebiegać palcami po pokrywających pulpit runach, i już po chwili rozległ się sygnał oznaczający wyszukiwanie kanału komunikacyjnego. Z uwagi na olbrzymią odległość dzielącą znajdującą się na Terze Cytadelę i „Mors Intercepta”, trwało to irytująco dla komandora długo. Z zaciętą miną wpatrywał się w ekran. Wyraz jego pokrytej bliznami twarzy był tak przerażający, że oficer łącznościowy skulił się w swoim fotelu, by prezentować sobą jak najmniejszy cel i nie rzucać się w oczy. Po jego szerokim czole spływały kropelki potu i skapywały na nieskazitelny mundur. Sekundy przepływały niemiłosiernie wolno, zamieniając się w minuty. Gdy znajdujący się w prawym rogu ekranu licznik wskazał pół godziny, rozległ się głośny pisk, zastąpiony chwilę później przez odległy szum, przerwany sporadycznymi trzaskami. Zaświeciła się zielona lampka kontrolna, i na monitorze ukazała się pozbawiona wyrazu twarz serwitora. Za jego głową splatały się dziesiątki cienkich kabli biegnących w głąb ciemnego pomieszczenia, w którym się znajdował. Jedynym źródłem światła były jarzące się na zielono sensory wstawione w miejsce oczu mechanicznego sługi.
-Połączenie o sygnaturze Purpura. Niezbędny kod autoryzujący. Zidentyfikuj się.
Metaliczny głos wydobywał się z przymocowanych do gardła serwitora głośników. Komandor skrzywił się na jego nieprzyjemny, drażniący uszy dźwięk.
-Komandor Garviel Absforth, dowódca krążownika „Mors Intercepta” w służbie boskiego Imperatora! Kod dostępu sygnatury Purpura…-pochylił się i wprowadził na runicznej klawiaturze odpowiednią sekwencję- Proszę o rozmowę z Wielkim Mistrzem Vylese.
Rozpoznając wprowadzone hasło, serwitor bez dalszych słów przełączył komandora na inny kanał. Przez chwilę ekran był całkowicie czarny, i Absforth zaklął głośno, pewny, że połączenie zostało utracone. Jednak kolejny trzask rozwiał jego podejrzenia. Monitor zamigotał, i rozjaśnił się ponownie, ukazując wnętrze skromnie umeblowanej komnaty. Znajdowało się w niej jedynie twarde, okryte cienkim kocem łóżko, z rodzaju tych, na których spali więźniowie na jego statku i stojąca obok niego szafka uginająca się pod ciężarem złożonych na niej ksiąg. Przed ekranem siedział na równie skromnym, pozbawionym wszelkich ozdób krześle drobny mężczyzna z siwymi, sięgającymi ramion włosami. Jego oblicze było jakby zapadnięte w sobie, a obecny w nim smutek i odcisnął swoje piętno w postaci głębokich zmarszczek. Wielki Mistrz Vylese nie przypominał człowieka mającego tak potężną władzę. Wyglądał raczej jak zmęczony życiem staruszek, którego ktoś właśnie wyrwał z drzemki.
-Komandorze! Niech spłynie na ciebie łaska Imperatora. Jakie nowiny przynosisz?
Pomimo wątłego wyglądu, głos Wielkiego Inkwizytora był mocny i przepełniony niezłomną wolą, zdolną ugiąć kolana najbardziej zatwardziałego grzesznika. Absforth z wcześniejszych rozmów z Vylese wiedział już czego się spodziewać wiec nie wywarło to na nim zbyt wielkiego wrażenia, jednak wciąż nie mógł przyzwyczaić się do tego osobliwego tembru. Pospiesznie padł na jedno kolano, okazując w ten sposób szacunek temu, który był najwyższym narzędziem Woli Imperatora i skłonił nisko głowę.
-Mój panie! Lord Inkwizytor Kestah przesyła swoje pozdrowienia. Pragnie bym poinformował waszą świątobliwość o ważnym odkryciu, którego dokonał na wraku statku Eldarów.
-Cóż to za znalezisko, które może wymagać mojej uwagi?
-Niezwykle niebezpieczny artefakt, znany w przeklętym języku Xenos jako Isthmus. Kestah sądzi, że służy on do…
-Podróży pomiędzy odległymi punktami Wszechświata, szybszej i bezpieczniejszej niż ta wiodąca przez bramy Osnowy…
Komandor wcale nie był zdziwiony odkryciem, że Wielki Mistrz Inkwizycji wiedział o Isthmusie jeszcze zanim dotarł do niego raport Kestaha. Cytadela była prawdziwą skarbnicą wiedzy, a informacje, w których posiadaniu była, niejednokrotnie pozostawały sekretem nawet dla tych, którzy jej służyli. Tylko nieliczni mogli dostąpić zaszczytu wglądu we wszystkie zebrane przez Inkwizycję księgi.
-Tak, panie! Inkwizytor Kestah odkrył, że światostatek, który zestrzeliliśmy, poszukiwał tego przedmiotu, kiedy został zaatakowany i uszkodzony. Zdołał przechwycić współrzędne położenia Isthmusa. Pozwól, panie, że ci je prześlę.
Wielki Mistrz wpatrywał się jak urzeczony w wyświetlające się przed jego oczami rzędy cyfr oznaczających koordynaty w Segmentum Obscurum. Jego twarz zmieniła się nie do poznania. Nie był już zmęczonym staruszkiem, a tryskającym energią i chęcią działania dowódca Świętej Inkwizycji. Po chwili jednak zorientował się, że dał się ponieść emocjom, i na powrót przybrał swoją obojętną, niepozorną maskę.
-Przekaż Lordowi Kestahowi wyrazy mojego podziękowania. Nie ominie go nagroda za wierną służbę. Imperator nie zapomina o tych, którzy przyczyniają się do wynoszenia Jego imienia. Poinformuj go również, że moim życzeniem jest by…
Słowa Inkwizytora utonęły w ryku syren alarmowych, które nagle ożyły i wypluły z siebie ogłuszające wycie. Absforth natychmiast zerwał się na nogi i spojrzał w stronę głównego monitora mostka, przed którym stał tłum oficerów kontrolujących funkcje życiowe okrętu oraz obserwujących jego otoczenie w poszukiwaniu ewentualnego zagrożenia, które nagle zrobiło się bardzo realne. Komandor doskonale znał wydobywający się z głośników sygnał, i rozumiał z czym się on wiąże. Gdzieś w pobliżu otwarła się brama Osnowy, a to mogło oznaczać tylko jedno. Zbliżał się obcy statek. Nie mogło być mowy o pomyłce. Jednostka imperialna wysłała by wcześniej wiadomość, aby nie wszczynać niepotrzebnego alarmu. Zresztą sensory „Mors Intercepta” z łatwością rozpoznałyby sygnatury silników sprzymierzeńców. A jeśli zbliżający się obiekt nie należał do Imperium, walka była nieunikniona. Nieważne czy byli to Orkowie, Eldarzy, Tau, kultyści Chaosu, czy nawet przerażające biostatki Tyranidów… Ludzkość miała wielu wrogów, a każdy z nich z równą determinacją dążył do jej unicestwienia. Jednak zamiast odczuwać strach i niepewność, komandor uśmiechnął się tylko drapieżnie i skierował twarz w stronę Wielkiego Mistrza.
-Wybacz Lordzie Inkwizytorze, wygląda na to, że Eldarzy chcą pomścić swoich braci.
Starszy mężczyzna skinął w powadze głową.
-Niech wasza furia rozsławi imię Imperatora!
Ekran połączenia zgasł. Absforth rzucił ostre spojrzenie wciśniętemu w fotel łącznościowcowi.
-Natychmiast otwórz kanały z kapitanami pozostałych statków. Chcę mieć ich raporty o gotowości bojowej za pięć minut!
Oprócz ogromnego krążownika, wokół Elpidy krążyły jeszcze trzy inne okręty imperialne. Były to ciężkozbrojne, piekielnie szybkie fregaty dowodzone przez doświadczonych i zaprawionych w bojach oficerów, z którymi komandor już wielokrotnie miał możliwość służyć.  „Litania Wściekłości”, na której żelazną ręką panował kapitan Loxew, wyposażona w działo plazmowe o morderczym zasięgu i sile rażenia oraz załogę złożoną z samych weteranów wojen Gotyckich. Tuż obok niej, sunął niemal niewidoczny kształt najeżony wieżyczkami przeciwlotniczymi oraz wielkokalibrowymi bolterami, zdolnymi przeorać kilkudziesięciocentymetrowy pancerz- „Strażnik Terry”, dowodzony przez pułkownika Tots’a. Ostatnią jednostką była wypełniona po brzegi bombowcami i lekkimi myśliwcami głębokiej przestrzeni „Wiara”, której ciężka sylwetka  była kontrolowana przez bezpośrednio podłączonego do systemów sterowania komodora Virpla.
Wspomagane potężną siłą rażenia, którą zapewniała „Mors Intercepta”, mogły stanowić prawdziwą pięść zdolną zmiażdżyć większość nieprzyjaciół Imperium, dlatego też, Absforth nie niepokoił się nadchodzącą potyczką, wręcz przeciwnie, nie mógł się jej doczekać. Nie chcąc tracić czasu na oczekiwanie na raporty, podszedł do głównego monitora i przeszukiwał go wzrokiem chcąc dostrzec nowoprzybyłe statki, jednak były one jeszcze za daleko, lub też używały jakiejś technologii maskującej, nie mógł więc zorientować się w ich liczebności i rozmiarach. Rzucił pytające spojrzenie jednemu ze stojących przy pulpicie oficerów. Mężczyzna wyprężył się i zasalutował.
-Sir, nasze sensory nie wykryły jeszcze żadnych oznak obecności nieprzyjaciela. Wiemy jedynie, że cztery minuty i dwadzieścia osiem sekund temu, w odległości trzech milionów kilometrów, otwarła się brama Osnowy.
Cztery i pół minuty temu. Oznaczało to, że ich systemy ostrzegania zawiodły. Przeciwnik miał sporą przewagę, i mógł właśnie przygotowywać zasadzkę, a oni nie wiedzieli nawet z kim mają do czynienia. Wrogie statki mogły być wszędzie. Jakby tego było mało, wyprostowany oficer wyglądał jakby chciał powiedzieć coś, co jak wiedział, nie spodoba się jego dowódcy. Miał minę kogoś, kto zjadł coś nieświeżego, co zaszkodziło jego żołądkowi. Absforth uniósł brew i skinął ręką, udzielając mężczyźnie głosu.
-Sir…Brama Osnowy…Ona…Ona wciąż jest otwarta.
Komandor wpatrywał się jak oniemiały w twarz swojego asystenta, zupełnie jakby spodziewał się, że ten w każdej chwili roześmieje się i stwierdzi, że tylko żartował. To było niemożliwe! Jeśli rzeczywiście Brama była ciągle aktywna od pięciu minut…Byli w poważnych tarapatach. Jeden okręt wielkości „Mors Intercepta” potrzebował zaledwie dziesięciu sekund by opuścić Empreum…Pięć minut… Oznaczało to, że mają do czynienia z ogromną flotą wojenną.  Absforth pogrążył się w gorączkowych rozmyślaniach. Musiał jak najszybciej opracować strategię i rozesłać rozkazy. Ale żeby to zrobić, musiał najpierw zebrać więcej informacji. Nie mógł sobie pozwolić na podejmowanie decyzji w ciemno. Istniało niewiele ras, które mogłyby zgromadzić równie potężną siłę ale... Eldarowie byli zbyt zaangażowani w wewnętrzne konflikty, by zjednoczyć się przeciwko ludziom. Orkowie nie potrafiliby tak dobrze skoordynować swoich poczynań, każdy wódz klanu robiłby to na co akurat przyszłaby mu ochota, na pewno nie podporządkowaliby się jednemu dowódcy. Imperium Tau nie słynęło z kosmicznych flotylli, ich potęga leżała w naziemnych starciach, w których siłą ognia potrafili skłonić do odwrotu nawet Kosmicznych Marines.
 Również Tyranidzi nie wchodzili w rachubę, ponieważ przybycie ich roju poprzedzały zakłócenia w komunikacji. Rozmowa, którą odbywał z Wielkim Mistrzem w czasie rozpoczęcia najazdu, może i nie była najwyższej jakości, ale przebiegała bezproblemowo… Zatem kto to mógł być? Komandor skinął na stojącego w kącie pomieszczenia posłańca. Był to młody, chłopak, którego wytrzeszczone w przerażeniu oczy dobitnie świadczyły o tym, że wolałby być gdziekolwiek, byle nie na pokładzie jednego z walczących w pustce kosmosu statków. Mimo to, podszedł na chwiejnych nogach do swojego dowódcy by wsłuchać jego rozkazów.
-Znajdź sierżanta Lycana z Zakonu Szkarłatnych Pięści. Powinien przebywać w Aptecarium wraz z pozostałymi rannymi braćmi. Przekaż mu, że czeka nas walka, i że chętnie zasięgnę rady równie doświadczonego wojownika jak on. Ruszaj!
Chłopak pospiesznie skinął głową i wypadł pędem z mostka, byle tylko znaleźć się jak najdalej od tego wypełnionego zgiełkiem syren i gorączkowymi pokrzykiwaniami pomieszczenia pełnego ludzi szykujących się na śmiertelne starcie z czającym się gdzieś niewidocznym wrogiem.
-Imperatorze strzeż nas!
Pełen przerażenia, bliski paniki głos jednego z podwładnych zwrócił uwagę Absfortha. Pospiesznie ruszył w stronę, z której dobiegł krzyk i już po chwili musiał przeciskać się przez zbity tłum oficerów, którzy z pobladłymi twarzami wpatrywali się w jeden z ekranów. Wszyscy wyglądali jakby już umarli. Ich oblicza były wykrzywione w paroksyzmie strachu, a bezkrwiste usta szeptały bezgłośne modlitwy o ocalenie. Nikt nie zważał na jego rangę, i komandor musiał użyć siły by przedrzeć się do pulpitu. Gdy tylko mu się to udało spojrzał na rozświetlony migoczącymi punktami monitor radaru i zamarł na chwilę. Zza krawędzi obszaru obejmowanego przez zasięg sensorów statku, powoli wyłaniały się kolejne czerwone znaczniki oznaczające okręty nieprzyjaciela. Systemy rozpoznawcze pracowały na najwyższych obrotach, jednak nie były w stanie rozpoznać typu zbliżających się jednostek. Jedno było pewne- większość z nich dorównywała wielkością „Litanii Wściekłości”. Pojedynczo, a nawet w liczącej pięć lub sześć statków grupie, nie stanowiłyby one żadnego zagrożenia dla „Mors Intercepta”.
Kłopot w tym, że na ekranie radaru pojawiało się ich coraz więcej i więcej. Komandor z przerażeniem naliczył dwadzieścia dwa, a ich liczba ciągle rosła. Nic jednak nie przygotowało go na szok, którego doznał chwilę później, kiedy za swoimi mniejszymi braćmi, pojawił się większy cień, przy którym nawet wspaniały krążownik imperialny wydawał się dziecinną zabawką. Nieprzyjacielski okręt musiał mieć przynajmniej osiem kilometrów długości i półtora szerokości. Ta latająca forteca z pewnością uzbrojona była w wszelkiego rodzaju narzędzia zagłady, zdolne zredukować całą planetę do rozmiaru pyłku. Ponownie rozległy się strwożone okrzyki zgromadzonej załogi. Absforth jeszcze przez chwilę wpatrywał się w zbliżającą się nieubłaganie zagładę, a następnie odwrócił się i podszedł ponownie do łącznościowca. Ten zdążył już nawiązać połączenia z pozostałymi okrętami. Ekran podzielony był na trzy części, z których spoglądały na niego ponure twarze pozostałych kapitanów. Najwyraźniej oni również ujrzeli obcą flotę. Gdy dostrzegli komandora, zasalutowali mu oficjalnie. Absforth uśmiechnął się w duchu. Nawet w obliczu śmierci ci ludzie pamiętali o swoich obowiązkach. Czuł się dumny mogąc dowodzić tak znakomitymi żołnierzami.
-Meldunki, panowie?
Jako pierwszy odezwał się kapitan Virpl, otoczony przez plątaninę kabli i tub, które łączyły go ze wszystkimi systemami „Wiary”. Dawało mu to możliwość niezwykle precyzyjnego dowodzenia okrętem, jednak miało też swoje skutki uboczne- każdy cios jaki przyjął statek, sterujący nim dowódca odczuwał jakby był on wymierzony w jego ciało. Nie wróżyło mu to najlepiej w obliczu zmasowanego ataku przeciwników.
-Wszystkie załogi bombowców i myśliwców kończą właśnie tankowanie i uzupełnianie zapasów amunicji. Za sześć minut będą gotowe do startu. „Wiara” czeka na rozkazy.
-Wszystkie silniki pracują na mocy bitewnej, reaktor plazmowy otrzymuje właśnie ostatnie konsekracje z rąk Kapłanów Maszyny. Działo podłączone i gotowe do użycia. „Litania Wściekłości” czeka na rozkazy.
-Rakiety Doomsday załadowane do luków torpedowych, działa lotnicze obsadzone. Żadnych aktywnych usterek. „Strażnik Terry” czeka na rozkazy.
Komandor skinął głową, zadowolony z tego co usłyszał. Nie spodziewał się niczego innego po równie doświadczonych dowódcach. Może i tego dnia było pisane im zginąć, ale nie stanie się to w wyniku błędów na szczeblach dowódczych.
-Wyłączyć syreny i uaktywnić połączenia do głośników na wszystkich statkach!
Odczekał chwile aż jego rozkazy zostaną spełnione. Uniesiony do góry kciuk łącznościowca dał mu znak, że może zaczynać.
-Tu komandor Absforth. Zwracam się do każdego członka załogi, od oficerów po zakutych w kajdany skazańców. Nie mam zamiaru was oszukiwać czy zatajać przed wami prawdy. Stoimy na skraju zagłady… Leżący pod nami świat, stoi na skraju zagłady… Zdradzieccy Xenos postanowili najechać święte ziemie należące do Imperium, i tylko my stoimy im na drodze. Dlatego pytam was…Czy pozwolimy, by uszło im to bezkarnie? Będziemy kulić się w oczekiwaniu na śmierć, czy też pokażemy im, że nikt i nic nie stoi ponad gniewem Imperatora i że nie boimy się oddać życia z Jego boskim imieniem na ustach? Wielu z was pamięta Jego cudowna opiekę, którą obdarzył nas podczas gdy błąkaliśmy się w pustce Osnowy. Uratował nam życia, a wiec nalezą one do Niego! Teraz nadchodzi pora aby zwrócić Mu to, co do niego należy. Nikt kto ginie w Jego służbie, nie ginie na próżno, pamiętajcie o tym i zróbcie wszystko, żeby te skurwysyny pożałowały dnia, w którym wiatry Empyreum przygnały ich w strony, które znajdują się pod naszą protekcją! Niech Imperator nie ma litości nad ich przeklętymi duszami, jak my, nie będziemy jej mieć nad ich ciałami! Za Imperatora!
-Za Imperatora!
Potężnemu głosowi zza pleców towarzyszył głuchy odgłos stalowej rękawicy uderzającej w napierśnik. Zaskoczony komandor odwrócił się i stanął twarzą w twarz z bratem Lycanem. Oblicze Kosmicznego Marines płonęło gorączka bitewną i rozkoszą, którą w przypadku Astartes mogła dać tylko chwalebna śmierć w służbie Imperium i jego boskiemu władcy.
-Dobrze cię widzieć lordzie-sierżancie! Czeka nas piekielnie trudna walka!
Lycan spojrzał na rój znaczników oznaczających pozycję i ilość nieprzyjaciół. Jego twarz wyrażała pogardę dla wszystkiego co było Xenos.
-Światłość Złotego Tronu czuwa nad tymi, którzy nie boją się za niego ginąć. Boisz się, komandorze?
Absforth wejrzał w głąb siebie szukając odpowiedzi na postawione pytanie. Ku swojemu zaskoczeniu znalazł tam jedynie ogromne pokład nienawiści do plugawych obcych oraz chęć zabrania ze sobą w zaświaty tak wielu jak tylko będzie mu to dane. Nie było tam niczego, co choć odrobinę przypominałoby strach. Wyszczerzył zęby w upiornym uśmiechu. Brat Lycan odpowiedział mu tym samym grymasem szaleńca.
-Zabijmy kilku tych skurwieli!
-Nie wiem jak ty, komandorze, ale ja wolałbym posłać do piekła znacznie więcej.
Obaj wybuchli śmiechem, który gdyby tylko mógł dotrzeć do załóg wrogich okrętów, z pewnością zmusiłby je do odwrotu, tak bardzo był złowieszczy. Był to śmiech, który mogą wydać z siebie tylko ludzie pogodzeni z własnym losem i zdeterminowani, by podzielić go ze swoimi przeciwnikami.
Razem z sierżantem Szkarłatnych Pięści i dowódcami pozostałych statków, komandor Absforth zaczął pospiesznie ustalać plan przebiegu bitwy, który zakładał zadanie wrogom jak najdotkliwszych strat, bez względu na koszty i starty własne. Gdy wszystko było już niemal uzgodnione, ostrzegawczy krzyk jednego z młodszych oficerów przykuł ich uwagę.
-Komandorze! Nieprzyjaciel w zasięgu wzroku! Odległość pół miliona kilometrów i maleje!
Absforth natychmiast pobiegł w kierunku przeszklonej, przedniej części mostka, z której roztaczał się widok na oświetloną rozbłyskami tysięcy gwiazd pustkę kosmosu, w której daleko przed nimi czaiło się niebezpieczeństwo. Przeniósł spojrzenie na ekran, na którym wyświetlał się przybliżony fragment przestrzeni, z doskonale już widoczną sylwetką pierwszego wrogiego statku. Miał on dziwaczny, przypominający półksiężyc kształt, z którego szczerzyły się groźnie liczne lufy baterii laserowych. Zdobiły go gęsto kopulaste wypustki, które musiały być stanowiskami lżejszej broni. Lśniący, fioletowy pancerz pokryty był złowieszczo wyglądającymi runami, które komandorowi kojarzyły się z eldarskimi, jednak było w nich coś innego, mroczniejszego i jakby dzikszego. Cały mostek w milczeniu obserwował nieznanego przeciwnika, z którym już za chwilę przyjdzie się im zmierzyć.
-Szykuje się niezła zabawa, komandorze. Wiesz do kogo należą te statki?
Absforth spojrzał na Lycana i przepraszająco potrząsnął głową. Potężny wojownik Astartes wykrzywił się wściekle, jakby przypominając sobie o jakimś wyjątkowo nieprzyjemnym przeżyciu.
-Prymulowie. Dwemerzy. Mroczni Eldarowie. –niemal wypluł to słowo, zupełnie jakby samo jego wypowiadanie było czymś bardzo nieprzyjemnym- Słyszałeś o nich?
Komandor zbladł. Teraz odkrył, że jednak ma w sobie ukryty strach, który nagle wypłynął na powierzchnię i zaczynał przejmować kontrolę nad jego ciałem i umysłem. O Mrocznych Eldarach krążyły przerażające legendy i pogłoski, na których wspomnienie włosy jeżyły mu się na karku, a po plecach spływały strumienie zimnego potu. Ta tajemnicza, jeszcze do niedawna nieznana ludzkości rasa słynęła z wyjątkowego okrucieństwa, przejawiającego się w bezlitosnym torturowaniu schwytanych nieszczęśników, dla samej płynącej z tego przyjemności. Ich pojawienie się oznaczało dla każdego, kto wpadł w ich ręce niewyobrażalne męczarnie, trwające nawet całymi latami. Pamiętał opowieść o zagubionym, zamieszkałym przez ludzi świecie, który rokrocznie był obiektem inwazji Prymulów.
Zjawiali się zawsze nocą, i lądowali na powierzchni wybranej planety. Hordy spragnionych krwi, odurzonych narkotykami wojowników z dzikim śmiechem przelatywało nad miastami i wioskami na swoich antygrawitacyjnych motocyklach i zaganiały przerażonych mieszkańców na rynek niczym bydło prowadzone na rzeź. Następnie, nowe zabawki były pakowane do statków i wysyłane na orbitę do największego okrętu, na którym poddawane były męczarniom. Dopiero pojawienie się Floty Ekspedycyjnej Imperium, i oddziału Kosmicznych Wilków, położyło kres najazdom Mrocznych Eldarów. Uratowani nieszczęśnicy, którzy stali się wrakami ludzi, opowiadali przerażające historie o swoich oprawcach.
Dwemerowie posiadali specjalną kastę specjalizującą się w zadawaniu przemyślnych tortur, tak zwanych Haemonculus. Były to szkieletowate, obleczone przeraźliwie bladą skórą istoty o wydłużonych cylindrycznie czaszkach, i bionicznie wszczepionych w opuszki palców ostrzach skalpelów. Zapewniały one krwawą rozrywkę spragnionym bólu i wrzasków Mrocznym Eldarom. Ich przedstawienia, polegające na obdzieraniu człowieka ze skóry, mięśni i ścięgien, gromadziły całe rzesze pijanych torturami Dwemerów. Umiejętności tych karykaturalnych chirurgów były tak wielkie, że potrafili oni utrzymywać swoje ofiar przy życiu nawet wtedy, gdy leżały całkowicie obrane z wszelkich tkanek. Wówczas to, następowała nowa zabawa, polegająca na „składaniu” elementów wijącej się i wyjącej z bólu układanki ociekającej krwią, w coś zupełnie innego, w niczym nieprzypominającego człowieka, którym niegdyś było. Szeptano opowieści o dziwacznych, sześcionożnych makabrycznych pupilach krążących wokół nóg Haemonculusów, na których ludzkich co prawda twarzach, próżno było się doszukiwać ludzkich odczuć. Prymulowie, w przeciwieństwie do swoich kuzynów- Eldarów, nadal zamieszkiwali planety, na których wznosili swoje poświęcone plugawym bogom miasta z kości. Ich przybycie zwiastowało cierpienie i śmierć, której okropieństwa trudno było wyrazić słowami.
-Niech Imperator zlituje się nad naszymi duszami!
Sierżant zaśmiał się wesoło.
-Łaska jest dla tych, którzy walczyli dzielnie w Jego imieniu. Tchórze giną w hańbie.
-W takim razie, zasłużmy na Jego przychylność!- Absforth wziął się w garść, nie chcąc by, któryś z jego podwładnych zobaczył, że ich kapitan stracił wolę walki.- Opuścić osłony! „Wiara”, „Strażnik Terry”, „Litania Wściekłości”…Wiecie co macie robić! Pokażmy naszym zagubionym gościom drogę do piekła!  I pamiętajcie…Imperium jest wieczne!
-„Wiara” przyjęła! Niech Imperator kieruje naszymi działami!
-„Litania”, przyjęła! Za Terrę!
-„Strażnik”…”Litania”, to moja kwestia! A niech cię… „Strażnik” przyjął! Na chwałę Imperatora!
Z rozmieszczonych po całym okręcie głośników zaczęły się wydobywać odczytywane spokojnym głosem Eklezjarchy słowa modlitwy do Imperatora.
„Ci, którzy przeciwstawiają się Twojej świętej Woli,
Poznają smak gniewu Twych dzieci.
Pola i lasy rozpalą się ogniem Twej zemsty
A morza i oceany powstaną, by ich pochłonąć
Wichry rozedrą ich naród,
I zostaną starci z powierzchni ziemi
Gromy spadną na nich z przestworzy.
I będą wołać do swych fałszywych bożków
Lecz odpowie im cisza.
Ciężkie, adamantowe osłony, z cichym szumem opadły na przeszkloną część mostka by dodatkowo ochronić przebywających na nim oficerów, którzy teraz byli zdani jedynie na elektroniczne sensory okrętu. Kilku Adeptów Maszyny, spowitych w szkarłatne szaty, kręciło się wokół poszczególnych urządzeń i skrapiało je świętymi olejkami oraz okadzało je, błagając Ducha Maszyny o ich niezawodność. Absforth odwrócił od nich wzrok i utkwił go w ekranie radaru. Widział jak z pokładu „Wiary” wysypuje się rój lekkich myśliwców i opasłych bombowców. Ich zadaniem było jak najszybsze uszkodzenia jak największej ilości stanowisk broni nieprzyjaciela i błyskawiczne wycofanie się po uzupełnienia na pokład fregaty. Komandor z zapartym tchem obserwował jak naprzeciw imperialnym statkom, wyruszają inne, które wyhynęły z brzucha jednego ze statków Mrocznych Eldarów. Obie chmary spotkały się w połowie drogi. Chociaż ludzkich samolotów było zdecydowanie mniej, ich piloci nadrabiali swoją liczebność doskonałym wyszkoleniem. Dodatkowo, ich pojazdy były znacznie lepiej opancerzone i uzbrojone. W pustce kosmosu rozegrało się pierwsze starcie pomiędzy flotą komandora Absfortha a tą należącą do Dwemerów.
Aazav mocno szarpnął za drążek, i napędzany wektorowymi silnikami lekki myśliwiec posłusznie wykonał ostry skręt w lewo, akurat by uniknąć zderzenia z resztkami czegoś, co kiedyś było pojazdem obcych. Bezpośrednie trafienie w kokpit było niezawodnym sposobem na wyeliminowanie każdego kosmicznego statku, nieważne jak bardzo zaawansowana byłaby jego technologia, choć z tego co widział, w przypadku tych dziwnych przeciwników, nie prezentowała się ona zbyt okazale. Wystrzeliwane przez fioletowe myśliwce nieprzyjaciół smugi laserów, odbijały się nieszkodliwie od cienkiego przecież pancerza imperialnych samolotów. Widział co prawda kilku ze swoich towarzyszy-pilotów zamienionych w eksplodujące kule, ale efekt ten był powodowany głównie trafieniami w newralgiczny punkt, jakim były silniki.
Z kolei te księżycowate miniatury dużych okrętów, z których wnętrzności wyleciały, a których ogromna chmara znajdowała się wszędzie dookoła niego, wybuchały niemal przy każdej serii z ciężkiego boltera przymocowanego do podwozia jego myśliwca typu „Delta V”. Rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnego przeciwnika, którego mógłby posłać w zaświaty. Przez grubą, wykonaną z pancernego szkła szybę kokpitu miał doskonały widok na toczącą się przed nim batalię. Ze wszystkich stron, z góry, z dołu, z lewej i prawej, a także z różnorakich wariacji tych czterech kierunków pikowały zarówno imperialne jak i wrogie samoloty, podświetlane przez rozbłyski amunicji i strugi laserów. Od czasu do czasu, kula jaśniejszego światła świadczyła o tym, że bitwa zakończyła się dla kolejnego pilota. Za każdym razem Aazav miał nadzieję, że owym pechowym skurwysynem jest któryś z Obcych. Zmienił kierunek nie chcąc zbyt długo lecieć tym samym torem.
Pierwsza zasada lotnictwa- zmieniaj wektor lotu. Jeśli tego nie robisz, równie dobrze możesz zawisnąć w miejscu poczekać aż ktoś cię zestrzeli. Zobaczył cel. Jakiś kilometr przed nim, migotały ognie z silników wrogiego pojazdu. Wcisnął stopą przepustnicę, zwiększając moc silnika. Gwałtowne uderzenie mocy cisnęło samolotem do przodu, nadając mu tempa. Zatrzymał przepływ energii. W pozbawionym siły ciążenia kosmosie, nie było sensu by napęd pracował przez cały czas. Pojedynczy impuls nadawał pojazdom prędkość, i wprawiał je w ruch, który mógł trwać nieprzerwanie. Wektorowe, osadzone na ruchomym wale silniki, pozwalały kontrolować kierunek tego impulsu i w razie potrzeby zwiększać, lub zmniejszać prędkość. Teraz widział już swoją zwierzynę czysto i wyraźnie. Siedział jej na ogonie, a mało było pilotów, którzy potrafiliby go wymanewrować gdy już ustawił się w odpowiedniej pozycji. Był pewien, że te xenoskie ścierwa nie mają nawet jednego, któremu udała by się ta sztuka.
-Widzisz skubańca, Ibram?
-Ay, szefie! Cel namierzony!
-Poślij mu pozdrowienia od Imperatora!
Zaterkotał ciężki karabin maszynowy i po chwili seria wielkokalibrowych pocisków przetoczyła się po powłoce półksiężycowego samolotu. Skrzydła zajęły się ogniem, a po chwili cały pojazd zniknął w bezgłośnym wybuchu. Aazav spojrzał na podświetlony na zielono licznik u dołu przedniej szyby. Cyfry zamigotały i zmieniły się. 05. Jeśli tak dalej pójdzie, zasłuży na złotą rozetkę.  Nagle, coś potężnie uderzyło w bok myśliwca. Pilot poczuł jak siła impetu ciska go w kąt kokpitu, i gdyby nie przytrzymujące go pasy, wyleciałby z fotela. Poczuł jak mocujące go zabezpieczenia boleśnie wbijają się w jego ciało.
-Co to do cholery było?
-Ay, szefie…Wygląda na to, że straciliśmy jednego bombowca.
Aazav zerknął na radar wskazujący pozycje sojuszniczych jednostek. Rzeczywiście, jeden z oznaczonych trójkątami bombowców podświetlał się na czerwono.
                -Kurwa! Co tam się dzieje?
                Na monitorze widział jak eskadra przeciwników krąży wokół pozostałych samolotów bombowych niczym stado padlinożerców wokół dogorywającej ofiary. Nawet z tak grubym opancerzeniem, nie mogły one wytrzymać równie skoncentrowanego ognia. Trzeba było im pomóc.
                -Tu Apostoł 1, słyszycie mnie?
                Po kolei odzywali się wszyscy członkowie jego jednostki. Z ulgą stwierdził, że póki co nie brakowało żadnego z nich. Nawet Yakoh, fajtłapowaty Yakoh jakimś cudem jeszcze nie dał się zabić.
                -Wygląda na to, że nasze owieczki mają kłopoty z dostarczeniem wełny! Zbierać dupy i za mną!
                Wprawnie manewrując pomiędzy latającymi dookoła szczątkami, Aazav zawrócił samolot i skierował go w stronę odległego oblężenia eskadry bombowców. Opasłe, ciężkie i powolne, stanowiły one znakomity cel dla zwrotnych myśliwców. Miały co prawda stanowiska ciężkiej broni, jednak szanse, że uda się za ich pomocą coś zestrzelić, były znikome. Do obrony miały seszelon Apostołów. Ponownie spojrzał na radar. Za nim, w podręcznikowej wręcz formacji diamentu, ustawili się jego podwładni. Uśmiechnął się z zadowoleniem i natarł na najbliższy wrogi pojazd. Wystarczyła jedna seria oddana przez Ibrama, by posłać dookoła jego szczątki. Dookoła widział jak kolejne samoloty ulegają zniszczeniu, skoszone ogniem pozostałych Apostołów. Zdołał zaliczyć jeszcze jedno trafienie, i było już po wszystkim. Przynajmniej jeśli chodzi o bombowce.
                -Formować szwadron ochronny wokół tych maleństw! Odprowadzimy je do domu!
                Od najbliższego krążownika nieprzyjaciela dzieliło ich już niewiele, a na ich drodze stanęło zaledwie kilka myśliwców, z którymi poradzili sobie bez większych problemów. Jednak gdy tylko zbliżyli się na odległość, wyznaczaną przez zasięg baterii przeciwlotniczych umieszczonych na ogromnym kadłubie okrętu, zaczęło się piekło. Potężne salwy laserów sprawiały, że trafione nimi jednostki dosłownie wyparowywały. Apostołowie starali się lawirować pomiędzy wiązkami światła, jednak na niewiele to sie zdało. Również bombowce zaczęły padać jak muchy, i już wkrótce ich liczba została zredukowana do zaledwie dziesięciu. Aazav próbował zniszczyć działa statku za pomocą rakiet, w które był wyposażony jego myśliwiec, jednak choć mu się to udało, nie mógł juz cofnąć strat, jakie poczyniły w jego eskadrze. Mógł za to mieć swoją zemstę.

Z ponurą satysfakcją patrzył jak bombowce przelatują ponad kadłubem fioletowego okrętu i zrzucają na niego dziesiątki bomb, które eksplodowały i odrywały z niego fragmenty poszycia. Któraś z nich musiała przedrzeć się do komory reaktora, lub składu amunicji, ponieważ krążownik zniknął w nagłej eksplozji światła, zabierając ze sobą dwóch ze swoich niszczycieli. Pilot pozwolił sobie na odrobinę tryumfu, który jednak natychmiast zgasł, gdy porównał go do poniesionych strat. Udało im się zniszczyć jeden krążownik, tracąc przy tym ponad połowę eskadry bombowców, i cztery myśliwce. Przez szybę kokpitu doskonale widział flotę składającą się z blisko trzydziestu podobnych okrętów podczas gdy oni nie mieli więcej samolotów. Ta bitwa była skazana na porażkę. 

5 komentarzy:

  1. Przeczytałem! Nie napisze ci długiego komenta, bo takie klimaty to nie moje kręgi zainteresowania, ale przeczytałem :D Głównie na złość twojemu blogowi, który mnie tu wpuścić nie chciał -,-

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No patrz, a miał rozszarpać, nieposłuszna bestyja :/ Jak to nie wpuścił? :o Widzisz, zostawić samego na dzień i już swawoli.. I mimo wszystko cieszę sie, że przeczytałeś. Dla mnie pisanie tego opowiadania to 100% radocha ^^

      Usuń
  2. Byłam, przeczytałam, pozachwycałam się i uciekam, bo jak on ma rzeczywiście rozszarpywać to jeszcze będę musiała posprzątać .

    OdpowiedzUsuń
  3. 36 years old Help Desk Operator Hedwig Hanna, hailing from Dauphin enjoys watching movies like Joe and Sculpting. Took a trip to Historic City of Sucre and drives a Ferrari 333 SP. skocz do tych gosci

    OdpowiedzUsuń
  4. 52 years old Web Designer III Gerianne Capes, hailing from Courtenay enjoys watching movies like Investigating Sex (a.k.a. Intimate Affairs) and Parkour. Took a trip to Yin Xu and drives a Ferrari 250 SWB California Spider. kliknij ten

    OdpowiedzUsuń