Wersja zremasterowana.
Za brak padaczki, bezsenności i innych przypadłości związanych z napotykaniem się na błędy, podziękowania należą się:
Coś zimnego i
lepkiego dotknęło jego policzka, przywracając chłopakowi przytomność ze
skutecznością kubła lodowatej wody. Gwałtownie otworzył oczy i poderwał się do
pozycji siedzącej, biorąc głębokie, spazmatyczne oddechy, zupełnie jak
człowiek, który cudem uniknął śmierci w morskich odmętach. Nagły ruch
spowodował, że wciąż otumaniony omdleniem organizm młodzieńca stanowczo
zaprotestował, dając upust swojemu niezadowoleniu poprzez potężną falę mdłości
i zawrotów głowy. Zdezorientowany, Ivar obrzucił nieznane otoczenie
spanikowanym wzrokiem. Znajdował się na czymś w rodzaju dziedzińca wyłożonego
różnej wielkości kamieniami, po których walały się liczne, do cna obgryzione,
zwierzęce kości.
Część z nich była
zmiażdżona, inne nosił ślady sadzy… W powietrzu unosił się ciężki zapach
rozgrzanej skały i czegoś dziwnie znajomego, co wywoływało u chłopaka ciarki
niepokoju. Spojrzał w dół na swoje nierealne, jakby należące do kogoś innego
ciało, chcąc się upewnić, czy ono również nie zamieniło się w bielejący
szkielet, co zapewne tłumaczyłoby dziwną lekkość jaką odczuwał w kończynach. Ku
swemu zaskoczeniu stwierdził, że ma na sobie szkarłatno–brązowy pancerz…
Kolejny wdech podrażnił nozdrza młodzieńca metaliczną wonią rozlanej krwi.
Ostrożnie uniósł rękę. Musiał użyć całej siły woli by sprostać temu
niewykonalnemu zdałoby się zadaniu. W końcu zakuta w szkarłatny metal dłoń
pojawiła się w polu jego widzenia. Podniósł rękawicę do nosa…
Nagle, z
szybkością błyskawicy umysł Ivara wydobył na powierzchnię zamglone dotąd
wspomnienia ostatnich wydarzeń. Nie zważając na poprzednie doświadczenia
związane ze zbyt gwałtowną zmianą pozycji, chłopak zerwał się na równe nogi,
rozglądając się wokół w poszukiwaniu miecza. Niespodziewany ruch doczekał się
niemal natychmiastowej odezwy. Zza pleców młodzieńca rozległ się gniewny
warkot, a zaraz potem syk topiącej się skały. Zanim zdążył się odwrócić,
ponownie poczuł ten chłodny dotyk, tym razem wywołujący gęsią skórkę na jego
ramieniu. Spojrzał w kierunku źródła nieprzyjemnego doznania.
Na naramienniku
pokrytej zaschniętą krwią zbroi spoczywała delikatnie wsparta, połyskująca na
niebiesko dłoń Sigmunda. Ivar wzdrygnął się. Kontakt ze zjawą nie należał do
najprzyjemniejszych, dlatego też w przeszłości zarówno on, jak i Smokobójca
starali się go unikać. Rzucił przyjacielowi pytające spojrzenie.
– Uspokój się,
chłopcze. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ochłoń nieco zanim poznasz
naszą nową towarzyszkę.
Widząc tajemniczy
uśmiech błąkający się po twarzy ducha, młodzieniec powoli, by nie wzbudzić
wrogości smoczycy, odwrócił się w jej stronę. Nieco dalej od miejsca, w którym
stali, w szkarłatnej kałuży wypływającej z szerokiej rany na szyi, leżało
masywne cielsko granatowego samca. Jego partnerka przycupnęła tuż przy nim,
tuląc pod złożonym skrzydłem popiskującego boleśnie pisklaka. Malec trącał
pyskiem swojego ojca, jakby próbował go obudzić.
Ivar poczuł jak na
ten widok ogarniają go wyrzuty sumienia. Smok, którego zabił, nie zrobił nic
złego. Nie napadał na ludzkie osady, nie spopielał stad ani nie nękał
podróżnych… Mieszkał sobie spokojnie wraz ze swoją rodziną, nie wadząc światu i
w zamian oczekując jedynie tego samego. To nie jaszczur, a on sam był intruzem…
Zabójcą… Powrócił myślami ku wspomnieniom, które przekazał mu Saladyn.
Przypomniał sobie swoje własne odczucia towarzyszące utracie rodziny i domu.
Czy nienawiść, rozpalająca jego serce, której ogień zapłonął w dniu śmierci
jego rodziców nie spowodowała, że znajdował się w tym właśnie miejscu, z rękami
zbroczonymi niewinną krwią?
Owszem, gadowi
można było zarzucić, że pożarł wieśniaka na tyle głupiego, by zapuścić się do
jego leża. Trudno też było zaprzeczyć jego późniejszym ofiarom, czy jednak aż
tak bardzo różnił się od ludzi? Czyż mieszkańcy Astarothu nie atakowali i nie
zabijali każdego, kto wtargnął na ich terytorium? Wspomnienie nie tak przecież
odległej w czasie bitwy z Orkami było zbyt świeże by je ignorować.
A przecież, jeśli
wierzyć Saladynowi, to oni, ludzie, byli intruzami w tym świecie przez tysiące
lat przed ich przybyciem rządzonym przez smoki. Biorąc pod uwagę wydarzenia,
które doprowadziły do trwającej niemal pięć tysięcy lat niewoli tych
majestatycznych stworzeń, i udział jaki w nich miała rasa ludzka, pozbawienie
życia smoka, który nie zawinił nieuzasadnioną przemocą, było największą
zbrodnią, jakiej człowiek mógł się dopuścić.
Przez chwilę Ivar
miał ochotę rzucić się na kolana i błagać zielonołuską o przebaczenie, jednak
nienawiść płonąca w jej kocich oczach była gorętsza niż ogień, który trysnął z
szerokiej paszczy gdy tylko wykonał próbę zrobienia kroku w jej kierunku.
„Stój gdzie
stoisz, albo przysmażę cię tak, że ta paskudna zbroja stanie się częścią
twojego ciała!”
Chłopak pokiwał
tylko głową. Zdał sobie sprawę, że wszelkie próby przemówienia smoczycy do
rozsądku i przekonaniu jej o „większej sprawie”, której służyła śmierć jej
partnera są z góry skazane na porażkę. Zresztą co miał powiedzieć? „Tak
naprawdę nie chciałem go zabić”? Nie, to z pewnością nie przyniosłoby żadnych
efektów. Żeby osiągnąć cel, dla którego zostało już przelane tak wiele krwi,
musiał odłożyć na bok wszelkie swoje osobiste wahania i systemy wartości. Stał
w obliczu czegoś, co groziło zagładą całemu Midgardowi. Zapobiec temu mógł
tylko ktoś, kto pewnie podąża po ustalonej ścieżce, mając na widoku jasno
określony cel, a nie koszty jakie on za sobą niesie.
Ojciec zawsze
powtarzał mu, że tylko dobry przywódca wie, iż nie da się wygrać bitwy bez
strat w ludziach. Gdy ktoś temu zaprzecza i stara się uratować wszystkich,
powoduje więcej złego niż dobrego. Czasami trzeba poświęcić kilka istnień by
ocalić tysiące. Jaką bowiem ceną było życie jednego niewinnego smoka, jaką ceną
było życie samego Ivara, jeśli gra toczyła się o nieprzeliczone rzesze
przyszłych pokoleń, które będą mogły doczekać szczęśliwej starości, bez
wiszącej nad nimi groźby ze strony Mrocznego? Gdy tylko uświadomił sobie jak
mało ważne jest jego własne istnienie, i jaki owoc może przynieść poświęcenie
go na ołtarzu większego dobra, chłopak poczuł, że opuszczają go wszelkie
wątpliwości i strach. Życie jest kądzielą w rękach bogów, a ostrze noża już
dawno zostało do niego przyłożone. Śmierć była niewybredną kochanką, jedyną
pewną rzeczą w egzystencji każdego człowieka.
To, co pozostawało
w kwestii ludzkiego wyboru jeśli chodzi o koniec ziemskiej wędrówki, to sposób
w jaki stawia się jej czoła. Można uciekać przed nieuniknionym. Kryć się przed
chłodnym wzrokiem Przeznaczenia i drżeć ze strachu na najlżejszy dźwięk, w
obawie, że oto nadchodzi ostatnia godzina. Było to życie tchórza, niegodne
wojownika, niegodne synów i córek Midgardu. Dzieci tej twardej, nieugiętej
krainy od niemowlęctwa znosiły trudy przedłużających się zim i skwary
gwałtownych lat. Zginały karki nad nieurodzajną glebą i własnymi rękami wydzierały
każde ziarnko zboża z jej macoszego łona. Nie. Nie dla nich było ukrywanie się
w mrokach. Nie dla nich lodowe pustkowia Nilfheimu.
Istniała tylko
jedna ścieżka przez życie i ,mimo że nie należała ona do najłatwiejszych,
najeżona bowiem była niebezpieczeństwami i wyrzeczeniami, pozwalała podążającym
nią ludziom z dumnie uniesionym czołem spoglądać w rozkładające się oblicze
bogini Hel. Różnica pomiędzy bohaterem a tchórzem nie leżała w odwadze ani
determinacji… Zarówno jeden jak i drugi odczuwał strach. Heros jednak nie dawał
mu sobą zawładnąć i parł do przodu pomimo odniesionych ran i kolejnych
przeszkód.
Jeśli jego ojciec
potrafił wciąż cieszyć się życiem pomimo okropieństw, których świadkiem był w
dzieciństwie, jeśli jego matka nie roniła łez podczas szalejącego w
Astaroth’cie głodu i mężnie pokazywała synowi uśmiechniętą twarz… Czyż on nie
mógł znieść ukłucia wyrzutów sumienia? Czyż nie był w stanie porzucić strachu o
własne życie? Nie miał już przecież nikogo ani niczego do czego mógłby, do
czego chciałby wrócić… Wypełni zadanie powierzone mu przez Duchy, bez względu
na cenę.
Przywołał na
twarzy wyraz zaciętości. Schylił się po miecz i pewnie ścisnął go w garści, a
następnie rozejrzał się dookoła szukając hełmu. Leżał kilka kroków od niego.
Podszedł wolnym krokiem, kiwając po drodze na Sigmunda. Smokobójca z wysoko
podniesionymi przezroczystymi brwiami usłuchał prośby.
– Nie wtrącaj się
przyjacielu… Muszę to doprowadzić do końca po swojemu.
Wcisnął kanciastą
przyłbicę na głowę i nie zwracając uwagi na otwierającego już usta towarzysza,
odwrócił się w stronę smoczycy. Miecz wyciągnął przed siebie, kierując czubek
klingi w stronę gada. Ponownie poczuł nacisk jaki wywierały na jego umysł myśli
samicy.
„Powiedziałam ci,
żebyś się nie zbliżał!”
Jej wężowa szyja wygięła się do tyłu. Pokryte drobnymi łuskami wargi podwinęły
się w głośnym, ostrzegawczym syku, odsłaniając rzędy szpikulcowatych zębisk.
Ivar porównał je do tych, w które wyposażony był Saladyn i uśmiechnął się
niemal kpiąco, przysięgając sobie w duchu, że połamie te kruche igiełki przy
pierwszej nadążającej się okazji.
– Tak,
powiedziałaś. Ale to nie ty wydajesz tutaj rozkazy i najwyższa pora, żeby ktoś
ci o tym przypomniał.
Nie zważając na
wzmagający się syk i gniewne parskania, chłopak parł na przód. Smoczyca
przypominała teraz olbrzymiego kota. Jej grzbiet wygiął się w kabłąk, a
znajdujące się na nim luźne fałdy skóry wystrzeliły w górę, tworząc szmaragdowy
wachlarz.
„Sam tego
chciałeś!”
Gadzi łeb
wystrzelił do przodu z szybkością wypuszczonego z kuszy bełtu. Ivar zdążył
tylko ustawić klingę poziomo na wysokości twarzy. Zrobił to całkowicie
instynktownie, bez udziału myśli, jednak to właśnie ocaliło go przed utratą
wzroku, a może nawet i życia. Struga płomieni trysnęła z paszczy jaszczurzycy i
skąpała chłopaka w potoku płynnej esencji żywiołu ognia. Huczące jęzory lizały
zbroję. Pokrywająca pancerz warstwa krwi parowała z sykiem i skwierczeniem.
Rozszalałe inferno nie dosięgało jednak głowy młodzieńca. Tam, gdzie powinno
otaczać jego hełm, coś rozbijało je na dwa strumienie, które nieszkodliwie
opływały go po bokach, odbijając się od zielonkawej bańki otaczającej górną
połowę jego ciała.
Ku swojemu
zdziwieniu, młody wojownik nie odczuwał wcale gorąca, zupełnie jakby jego skóra
była odcięta od rozpętanego na powierzchni zbroi piekła. I wtedy doznał
olśnienia. Huggtand! Koniec końców, miecz ten był wykuty w konkretnym celu – by
nieść zgubę smokom. Wzmocniony dodatkowo przelaną w niego Aurą chłopaka, nabrał
własnej, prymitywnej świadomości, którą kierowało pragnienie uśmiercenia gada.
Smoczyca od
początku wiedziała, że jej słowa były tylko czczymi pogróżkami, znała siłę
swojego partnera i jeśli ów tajemniczy człowiek zdołał go pokonać, ona tym
bardziej nie miała szans w starciu z nim. Nie zamierzała jednak poddawać się
zbyt łatwo. Czuła ciepło przyciśniętego do jej boku pisklęcia, i dotyk ten
dodawał jej woli walki. Przesyłała kolejne i kolejne fale Aury by podtrzymać
skwierczące płomienie, ale pancerz koloru łusek jej samca nie wykazywał najmniejszych
oznak topnienia. Jego posiadacz robił kolejne kroki, chociaż przychodziło mu to
z pewnym wysiłkiem. Widać było, że stawianie czoła naporowi płomieni wyczerpuje
człowieka. Dodało jej to nieco otuchy.
Gdzieś na
obrzeżach świadomości wyczuwała jakąś subtelną zmianę w atakującym ją
wojowniku. Wcześniej odczuwała go jako jasny, zdecydowanie za jasny jak na
zwykłego człowieka umysł, jednak wciąż z całą pewnością noszący ślad tej
mizernej rasy. Gdy tylko zaatakowała, coś nowego obudziło się w napastniku, nie
była jednak do końca pewna czym było owo „coś”. Wyglądało to zupełnie jakby
młodzieniec nie był jedną osobą, a dwoma. Nie było to jednolite połączenie, o
nie. Obie świadomości mieszały się i kotłowały, jednak granica pomiędzy nimi
była zawsze wyraźna. Coś mrocznego i starożytnego wisiało nad tym niepozornym
na pierwszy rzut oka intruzem.
Nie miała jednak
czasu by się nad tym zastanawiać. Opuszczała ja energia magiczna. Przepływ
strug ognia słabł, zamieniając się z burzliwego potoku w rwący strumień,
chwilę później już był leniwie płynącą nitką, aż w końcu ustał zupełnie.
Wycieńczona smoczyca zamknęła paszczę i wzięła zamach pazurami, mierząc w
słabiej chronioną przez pancerz głowę człowieka, jednak zamiast na miękkie
ciało natrafiła na nadstawione ostrze, które wbiło się w jej łapę niczym cierń.
Krople krwi rozmiarów pięści pojawiły się na powierzchni lśniących łusek. Obcy
szarpnął za rękojeść, i przed oczami samicy zatańczyły błyskawice bólu kiedy
ostre krawędzie klingi podrażniły odsłonięte nerwy. Nie mogąc się powstrzymać,
zaryczała przeciągle.
Zew jaszczurzycy przypominał raczej wołanie rannego wołu niż złowieszcze wycie
polującej bestii. Ivar uniknął opadającej łapy, z której kapała gorąca posoka, i
podbiegł szybko do piersi gada przykładając czubek Huggtanda do lśniących
łusek. Gołym okiem było widać, że są one o wiele miększe niż te należące do
samca.
– Przestań!
Przestań walczyć, albo przeszyję cię na wylot!
Groźba była nieco
przesadzona – klinga była za krótka by przedrzeć się przez całą grubość
klatki piersiowej jaszczurzycy, ale wciąż dość długa, by sięgnąć serca. Jakby
zupełnie nie dbając o swoje życie, smoczyca wzięła kolejny zamach.
– Powiedziałem:
przestań! – Głos chłopaka przebił się ponad porykiwania rannego
stworzenia. – Nie zmuszaj mnie, żebym cię zabił! Jeśli do tego dojdzie,
następne będzie twoje młode!
Miał nadzieję, że
nie usłyszała wahania w jego głowie. Oczywiście, gdyby zabił samicę, pisklaka i
tak czekałaby śmierć głodowa, więc szybkie, precyzyjne pchnięcie Huggtandem
oszczędziłoby mu niepotrzebnych cierpień, jednak młodzieniec nie miał
najmniejszej ochoty by do tego doszło. Zresztą, uśmiercenie smoczycy wiązałoby
się z kolejnym kłopotem, polegającym na odszukaniu innych jaszczurów i
przekonaniu ich do udzielenia wsparcia…
Na szczęście
argument trafił do owładniętego wściekłością umysłu bestii, i po chwili opadła
na ziemię mrucząc cicho i oblizując zranioną łapę. Jej złożone skrzydła drgały
nerwowo, a szyja owinęła się opiekuńczo wokół przerażonego młodego. Tylko oczy
nie wyrażały gotowości do walki. Czaił się w nich strach i niema prośba.
Chłopak zacisnął
zęby, świadom roli, którą musi grać.
– Od tej chwili
robisz to, co ci każę. Nieposłuszeństwo oznacza karę. Dla ciebie, jak i dla
pisklaka… Rozumiesz?
Cichy pomruk i
skinienie potężnego łba.
– Dobrze. Na
początek… Jesteś w stanie unieść mnie na swoim grzbiecie w powietrze?
***
Pęd wichru
wyciskał mu łzy z oczu i zatykał nozdrza, tak, że nie był w stanie wziąć
pełnego oddechu, a od tej odrobiny tlenu, którą udało mu się złapać, płuca
paliły go tysiącami kryształków lodu. Wbrew sobie samemu zaczął marzyć o
gorącu, które towarzyszyło oblewającym go smoczym płomieniom. Próbował
przywołać magię miecza, aby choć trochę się rozgrzać, jednak tańczący po ostrzu
ogień nie dawał nawet znikomych śladów ciepła. Mamrocąc pod nosem przekleństwa,
które posłyszał jako dziecko w jaskiniach Astarothu, odłożył Huggtanda do
pochwy i ciaśniej otulił się kosmatym futrem. Po niemalże trzech godzinach podróży,
które dla przemarzniętego chłopaka wydawały się wiekami, zdążył się już
przyzwyczaić do bijącego od okrycia odoru piżma. Zapach był tak dominujący, że
wydawało mu się, iż wtula się we wciąż żywego niedźwiedzia.
Wystarczyło
jednak, że odlecieli z wioski Runolfa gdzie wstąpili po drodze by odstawić
kowala do domu, a nieprzyjemna woń przestała doskwierać młodzieńcowi. Wydawało
się, że na pewnych wysokościach nawet smród nie jest w stanie przetrwać i z czasem mijał. Podobnie jak strach
Początkowo, na widok krążącego nad osadą cienia Skjael, jej mieszkańcy zaczęli uciekać w popłochu w kierunku lasu, zostawiając za sobą przerażone zwierzęta i porozrzucany dobytek. Gdy w końcu Runolf i Ivar wylądowali, przywitał ich tylko wiatr hulający pomiędzy pustymi chatami z pootwieranymi szeroko drzwiami. Potrzeba było niemal dwóch godzin płomiennej przemowy w wykonaniu kowala,by przekonać wieśniaków, że olbrzymi jaszczur nie ma zamiaru ich pożreć. Runolf zagłębił się w las, i za pomocą opanowanego tonu wyjaśnił swoim pobratymcom całą sytuację.
Nie od razu jednak zdecydowali się oni podejść do jaszczurzycy na odległość mniejszą niż staja. Gromady mężczyzn, kobiet i dzieci stały na skraju puszczy i wpatrywały się szeroko otwartymi ze strachu oczami w stojące pośrodku ich osady zwierze, którego rodzaju nauczyli się obawiać. Widząc jednak, że nie spopiela ono ich domostw i nie rozszarpuje uciekającego w popłochu bydła, stopniowo zaczęli oswajać się z myślą, że obecnie nie grozi im większe niebezpieczeństwo.Nie oznaczało to jednak, że obdarzyli zielonołuską przyjaznymi uczuciami. Nadal posyłali jej nieufne, pełne nienawiści i przerażenia spojrzenia, jednak powrócili do swoich codziennych obowiązków, starając się trzymać przy tym jak najdalej od bestii. Obu stronom było to na rękę.
Początkowo, na widok krążącego nad osadą cienia Skjael, jej mieszkańcy zaczęli uciekać w popłochu w kierunku lasu, zostawiając za sobą przerażone zwierzęta i porozrzucany dobytek. Gdy w końcu Runolf i Ivar wylądowali, przywitał ich tylko wiatr hulający pomiędzy pustymi chatami z pootwieranymi szeroko drzwiami. Potrzeba było niemal dwóch godzin płomiennej przemowy w wykonaniu kowala,by przekonać wieśniaków, że olbrzymi jaszczur nie ma zamiaru ich pożreć. Runolf zagłębił się w las, i za pomocą opanowanego tonu wyjaśnił swoim pobratymcom całą sytuację.
Nie od razu jednak zdecydowali się oni podejść do jaszczurzycy na odległość mniejszą niż staja. Gromady mężczyzn, kobiet i dzieci stały na skraju puszczy i wpatrywały się szeroko otwartymi ze strachu oczami w stojące pośrodku ich osady zwierze, którego rodzaju nauczyli się obawiać. Widząc jednak, że nie spopiela ono ich domostw i nie rozszarpuje uciekającego w popłochu bydła, stopniowo zaczęli oswajać się z myślą, że obecnie nie grozi im większe niebezpieczeństwo.Nie oznaczało to jednak, że obdarzyli zielonołuską przyjaznymi uczuciami. Nadal posyłali jej nieufne, pełne nienawiści i przerażenia spojrzenia, jednak powrócili do swoich codziennych obowiązków, starając się trzymać przy tym jak najdalej od bestii. Obu stronom było to na rękę.
***
Potężne skrzydła
smoczycy biły nieprzerwanie od dłuższego czasu, a mimo to stworzenie nadal nie
wykazywało śladów zmęczenia. Pomimo dość mizernej wielkości (Ivar nie mógł się
powstrzymać od porównywania Skjeal – tak bowiem nazywała się samica – do
potężnego lewiatana jakim był Saladyn) stworzenie było niezwykle silne i
wytrzymałe. Chłopak oszczędził sobie nerwów i nie stawiał jej w szranki z
Mrocznym, który przewyższał nawet jednookiego smoka. Przebiegały go ciarki
kiedy myślał o jego wielkim jak wzgórze łbie i cielsku zakrywającym niebo
niczym cień samej Śmierci.
– Już dawno nie
czułem się tak… żywy!
Głos Smokobójcy
dochodzący zza pleców młodzieńca był zaskakująco czysty i wyraźny, pomimo że
zjawa wcale nie krzyczała. Ivar chciał mu odpowiedzieć, że on z kolei od dawna
nie czuł się tak martwy, ale gdy tylko otworzył usta, bezlitosny wiatr wepchnął
mu jeszcze nieukształtowane słowa z powrotem do gardła. Zamiast tego machnął
ręką. Gest ten z kolei utonął w zwałach futra i również umknął uwadze jego
towarzysza, który świetnie się bawił. Chłopak zastanawiał się, czy on sam też
będzie taki pełen wigoru gdy osiągnie swoje pięć tysięcy lat. Oczywiście, jeśli
dane mu będzie zostać zjawą, co, biorąc pod uwagę słodką bezcielesność i
związaną z nim beztroskę w obliczu tak przyziemnych spraw jak zimno czy upał,
wydawało mu się w tym momencie iście niebiańską wizją.
Rzucił szybkie
spojrzenie w dół. Pod nimi przesuwały się śnieżne pustkowia zlane w jedno,
ogromne pole przetykane gdzieniegdzie zielenią iglaków. Na szczęście dla
młodzieńca, pogoda miała się ku lepszemu wraz z postępującym latem i nie wpadli
prosto w środek zadymki, tak jak miało to miejsce poprzednim razem gdy
podróżowali do owego tajemniczego, zaznaczonego na mapie miejsca. Zmrużył
powieki żeby lepiej widzieć i wypatrywał.
***
Początkowy
entuzjazm związany z pozyskania ziejącego ogniem sojusznika prysnął jak bańka
mydlana, gdy tylko ponownie spotkał się z Runolfem, który czekał na niego w
otaczającym smocze leże lesie . Co prawda, kowal był wielce szczęśliwy, że jego
młody przyjaciel wyszedł z walki z bestią bez większych obrażeń, jednak w jego
obliczu można było wyczytać jakieś wątpliwości lub też obawy. Zapytany o powód
swoich zmartwień, początkowo milczał, jakby dobierając w myślach słowa, które
najlepiej przekażą jego obiekcje.
– Ivarze… Czy
zastanawiałeś się, jak odnajdziesz właściwe miejsce, siedząc na grzbiecie
smoka?
Chłopak poczuł jak
krew odpływa mu z twarzy. O tym nie pomyślał… Przypomniał sobie drogę przez
lodowe pustkowie, i nadzieja, która jeszcze przed chwilą płonęła w nim niczym
pochodnia, zgasła jak zalana kubłem wody. Miał przed oczami niekończący się
ocean bieli przetykany oprószonymi śniegiem drzewami… Z góry musiało to
wyglądać niezwykle monotonnie. Nie zapamiętał żadnych znaków szczególnych, a i
kowal zapytany o takie wzruszył jedynie bezradnie ramionami.
– Idąc pieszo mogę
polegać na odległości, którą przebyłem, położeniu słońca, a w ostateczności
potrafię rozpoznać niektóre miejsca ze względu na budowę krajobrazu… Ale z
powietrza? Nie, tam na pewno nie przydam się jako przewodnik.
Rozważyli
wszystkie opcje, jednak żadna inna nie wchodziła w rachubę. Dojście do
zamarzniętego jeziora trwałoby męcząco długo, a poza tym musieliby ciągnąć za
sobą zbuntowanego smoka, tylko czekającego na okazję by uciec. Jedynie na jej
grzbiecie chłopak mógł mieć pewnego rodzaju kontrolę nad bestią. W końcu
postanowili dotrzeć do wioski Runolfa i ponownie przestudiować mapę, w nadziei
na znalezienie wskazówek.
Ku ich ogromnemu
zaskoczeniu smoczyca, gdy tylko ujrzała zdobioną okładkę woluminu, wydała z
siebie zdziwione warknięcie, które przerodziło się w tryumfalny ryk. Podeszła
szybkim krokiem do trzymającego go kowala i uważnie obejrzała zdobiące
mężczyznę tatuaże. Ivar ostrzegawczo wyciągnął miecz i skierował go na gardło
jaszczurzycy, jednak Sigmund powstrzymał go przed zaatakowaniem jej. Smokobójca
wpatrywał się w gadzie oblicze, jakby w próbie odczytania jej intencji, jednak
to na młodzieńcu spoczęło spojrzenie kocich oczu.
„Teraz rozumiem.
Widziałam twoją zbroję, jednak nie poznałam jej… Myślałam, że starożytne
przepowiednie są tylko legendą… Czekaliśmy tak długo, by w końcu się ziściły,
że przestaliśmy wierzyć… Przestaliśmy być czujni.”
– O czym ty
mówisz? Kim jesteście „wy”?
Samica zdawała się
nie słyszeć jego pytania.
„Znaki były tak
oczywiste! Mroczny… Od dziesiątek tysięcy lat przekleństwo czarnego smoka nie
zamieszkało w Midgardzie… Ty jesteś wybrańcem! Tym, który ocali tę krainę,
który ocali smoki, ludzi i wszystko co żywe…”
Chłopak nie był
nawet w połowie tak bardzo zaskoczony jak byłby każdy inny człowiek na jego
miejscu. Powoli zaczynał mieć dość tych wszystkich przepowiedni wynoszących go
pod niebiosa. Chciał jednie zabić Mrocznego i odegnać wiszący nad jego krainą
cień zgrozy. Nie potrzebował do tego słów dawno nieżyjących wyroczni.
Potrzebował pomocy, która była tymczasowo niedostępna, ukryta głęboko pod
powierzchnią skutego lodem jeziora…
„Pomogę ci. Nie
dlatego, że lękam się śmierci, bowiem są rzeczy znacznie gorsze niż ona.
Powiedz mi tylko czego potrzebujesz, a zrobię wszystko co w mojej mocy by
przysłużyć się twojej sprawie!”
Nieco podniesiony
na duchu tym ostatnim stwierdzeniem, lecz wciąż czujny i zaniepokojony nagłą
zmianą w postawie smoczycy, młodzieniec wyjaśnił jej patową sytuację, w której
się znaleźli. Zielonołuska słuchała uważnie aż do momentu, w którym Ivar
smętnym głosem zaznajomił ją z najnowszym problemem i brakiem pomysłów na jego
rozwiązanie.
„Pokażcie mi tą
mapę”.
Z nieco sceptyczną
miną Runolf podsunął jej otwartą na ostatniej stronie księgę. Samica wpatrywała
się uważnie w naniesiony niewprawną ręką, bardzo schematyczny rysunek jakby
starając się go zapamiętać. Po chwili pochyliła łeb i musnęła stary pergamin
krawędzią szczęki. Zafalowało powietrze. Chłopak poczuł znajomy już zapach
uwalnianej w powietrze Aury. Ostra woń ozonu kojarzyła mu się z szalejącą
burzą, ale i spokojem, który po niej nastawał. Coś zaczęło się dziać.
Niewyraźne
kształty kłębiły się na powierzchni papieru, tworząc zawiłe wzory i labirynty
splotów. W pewnym momencie, unosząc się kilka centymetrów nad powierzchnią
księgi, w powietrzu zmaterializował się widmowy obraz, w którym Ivar rozpoznał
początkową część traktu, którym podróżował z Runolfem z tą różnicą, że
pozbawioną śniegu. Kolejne widoki przewijały się z szybkością zbyt dużą, by
mogło je zarejestrować ludzkie oko, jednak smoczyca najwyraźniej nie miała z
tym trudności, bowiem nie odrywała spojrzenia od pędzących krajobrazów.
Po kilku sekundach widmowe pustkowie zapadło siew sobie i ponownie wsiąkło w
pergamin.
– Co… Co to było?
Głos kowala drżał
od emocji, najwyraźniej był niezwykle przejęty faktem, że jego księga potrafi
dokonywać podobnych cudów.
„Każda istota żywa
odciska swój ślad na przedmiotach, z którymi ma kontakt, szczególnie jeśli
zetknięciu towarzyszą silne emocje. Jeśli posiada się odpowiednie zdolności,
tak jak w przypadku smoków, można odtworzyć wspomnienia związane z tą
rzeczą. Człowiek, który rysował mapę… Była ona dla niego niezwykle ważna.
Wiązał się z nią ogromny smutek i ból… Strata… Chciał zapamiętać to miejsce i
zachować je dla przyszłych pokoleń. Odtworzyłam tą trasę taką, jaką on ją
pamiętał. Wiem też, do czego prowadzi”.
Spojrzenia całej
trójki skierował się na zielonołuską. Wszystkie twarze wyrażały najwyższy
stopień zaciekawienia. Nie musieli nawet wypowiadać na głos pytania, wypisane
ono było bowiem na ich obliczach. Samica zaśmiała się perliście.
„Ta mapa prowadzi
do gwiazd”.
***
Skjeal zwolniła i
zaczęła opadać ku ośnieżonemu polu. Pomimo silnych uderzeń skrzydłami, które
miały za zadanie wyhamowanie tempa, z jakim ziemia pędziła im na spotkanie,
Ivar nie miał najlepszych przeczuć co do miękkości lądowania. Widział już
oczami wyobraźni jak zapadają się w biały puch, a mroźna otchłań zamyka się nad
nimi. Był przekonany, że sama waga smoczycy zakopie ją i pogrzebie żywcem. Nie
docenił jednak wytrzymałości nagromadzonych przez lata i zamieniających się w
zbity firn warstw śniegu.
Co prawda łapy
samicy zagłębiły się w podłoże niemalże do połowy, ale nie utrudniało jej to
poruszania w najmniejszym stopniu. Potężne mięśnie bez trudu pruły morze bieli.
Po przejściu kilku kroków, Skjeal zatrzymała się i powąchała znajdujący się
przed nią śnieg.
„To tutaj. A
przynajmniej tak wynika ze wspomnień rysownika mapy.”
Ivar rozejrzał się
uważnie, wypatrując czegoś znajomego, czegoś co ujrzał poprzednim razem, ale
oślepiony bijącym od podłoża blaskiem, szybko zrezygnował z tych bezowocnych
prób. Wzruszył ramionami dochodząc do wniosku, że zawsze mogą spróbować odkryć
większy obszar, jeśli tylko pozwoli na to Aura smoczycy. W ostateczności wrócą
do wioski i spróbują szczęścia następnego dnia, gdy samica odzyska siły. Chciał
to powiedzieć na głos, ale przeszkodził mu daleki dźwięk, od którego na jego
ustach zatańczył uśmiech pewności. Gdzieś poza zasięgiem wzroku stał olbrzymi
biały basior i wył, by dać mu do zrozumienia, że to właśnie to miejsce. Nie
mogło być mowy o pomyłce.
– Jestem pewien,
że to tutaj.
Skjeal kiwnęła
łbem.
„W takim razie
lepiej odsuń się na bezpieczna odległość. Ten lód stanie się grząski i
niebezpieczny”.
– „Odsuń się”… Czy
o mnie już nikt się nie troszczy? To, że jestem duchem, nie znaczy, że
nie mam uczuć!
Chłopak uśmiechnął
się do Sigmunda i ruszył przed siebie, jak najdalej od jaszczurzycy. Gdy uszedł
około pół mili, co wydało mu się wystarczającą odległością, uniósł obie ręce do
góry i zamachał nimi. Smoczyca miała doskonały wzrok i z łatwością zauważyła
jego znak. Bez zbędnych słów wzbiła się w powietrze kilkoma wymachami
błoniastych skrzydeł. Po chwili z jej pyska wytrysnęła fala płomieni. Buchnęła
chmura gęstej pary, a zalegający niżej lód wydał z siebie przeciągły jęk,
który brzmiał jak westchnienie ulgi wydobywające się z ust krainy, kiedy
odrobina ciężaru została zdjęta z jej kamiennych pleców.
Skjeal zatoczyła
kolejne koło, cały czas wypluwając w kierunku powiększającego się z każdą
sekundą krateru potoki piekielnego żaru. Jęzory ognia ścigały cofający się
przed nimi, jakby w panicznej ucieczce przed śmiercią, śnieg i zamieniały go w
wodę, która nie miała nawet czasu się rozlać, bowiem niemal natychmiast
przeistaczała się w parę, która w spiralnych obłokach płynęła ku przestworzom.
Magicznie wspomagany wzrok smoczycy pozwalał jej na orientację w owej gęstej
jak mleko mgle. Drążyła coraz niżej i niżej, jednak towarzyszący temu wysiłek
był ogromny. Musiała jednocześnie wyczerpywać energię magiczną jak i fizyczną,
co nigdy nie było dobrym rozwiązaniem.
Długi lot z Ivarem
na plecach, plus obecna zabawa w kotka i myszkę z własnym ogonem, powoli
zaczynały dawać się jej we znaki. Nie znosiła latać nisko nad powierzchnią.
Brakowało jej potężnych prądów powietrznych, na których mogła szybować niczym
smukła jaskółka. Wiedziała jednak, że to co robi, ma niezwykła znaczenie dla
jej krainy i pisklęcia, które miała nadzieję w niej wychować, z dala od groźby
ataku Mrocznego. Nie miała bowiem wątpliwości – gdy czarny smok utopi we
krwi i płomieniach cały rodzaj ludzki, zwróci się przeciwko swoim pobratymcom.
Dla takich jak on, nie istniało pojęcie pokoju. Były tylko mord i zniszczenie.
Skupiła się na
swoim zadaniu. Tam, na dnie, coś pobłyskiwało przepięknym odcieniem błękitu,
takim jakim pysznić się mogą tylko górskie lodowce. Nareszcie! Dotarła do
powierzchni jeziora. Praca nie była jeszcze skończona, ale zawsze był to jakiś
postęp. Czuła jednak, że nie będzie w stanie za jednym podejściem dostać się do
tego, co kryje się pośród zastygłej nieruchomo wody. Sącząca się z niej Aura
słabła , a wraz z nią słabły płomienie. Poirytowana Skjeal zrobiła
ostatnie kółko naruszając powierzchnię jeziora i robiąc w niej wyżłobienie
głębokie na pół metra, po czym podleciała w kierunku oczekujących na nią
człowieka i ducha.
Jeszcze przez
chwilę z szerokiej wyrwy w śnieżnej pokrywie unosiły się obłoki pary. Resztki
gorąca zamieniały bulgoczący lód w mleczne kłęby. Jednak pozbawione stałego
dopływu płomieni i osamotnione w starciu z mrozem, czyhającym tylko na odwrót
swojego największego wroga, pozostałe warstwy bieli szybko pokryły się
przezroczystą skorupą zamarzniętej wody. Była to jedyna przysługa, którą tutejszy
klimat wyświadczył Ivarowi. Dzięki temu ich praca nie szła na marne zawalona
przez hałdy rozmiękłego śniegu. Chłopak żałował trochę, że smoczyca nie była w
stanie od razu dać mu tego, czego szukał, ale nie miał do niej pretensji. W
końcu jej wyczerpanie było po części skutkiem walki, którą z nią stoczył. Nadal
utykała na zranioną łapę.
Potrzeba było
czterech godzin i mnóstwa stłumionych przekleństw młodzieńca by Skjeal
odzyskała siły. Ivar i Sigmund spędzili ten czas siedząc przed niewielkim
ogniskiem. Chłopak odkrył, że Huggtand znakomicie sprawdza się w roli siekiery
i pomimo burczenia ze strony Smokobójcy, któremu nie podobało się, że jego
miecz służy do tak prostackich celów, udało mu się za jego pomocą zebrać spory
zapas żywicznych gałęzi. Rozpalenie ich nie stanowiło żadnego wyzwania nawet
dla osłabionej jaszczurzycy, toteż po chwili młodzieniec cieszył się przyjemnym
ciepłem. Miał ze sobą niewielkie zawiniątko z żywnością, prezent pożegnalny od
Runolfa, ale był zbyt podekscytowany tym, co się działo by chociaż na nie
spojrzeć.
I znowu mroźne
powietrze przeszyły włócznie pary wodnej, przy wtórze jęków pękającego lodowca.
Czując drgania towarzyszące rozpadowi ogromnej masy zamarzniętego na kość
śniegu, Ivar przezornie odsunął się nieco dalej od miejsca, nad którym
pracowała zielonołuska. Z napięciem obserwował kolejne kręgi, które zataczała,
a gdy ponownie skierowała się w jego stronę, zacisnął zęby w irytacji.
Nagle zapragnął rzucić się twarzą w zalegający mu pod stopami śnieg i
wykrzyczeć w niego całą swoją złość i frustrację.
Dopiero gdy
lśniąca sylwetka Skjeal zbliżyła się tak, że mógł dostrzec ciemny kształt, na
którym zaciskały się jej szpony, poczuł wzbierającą falę nadziei. Wystarczyło
zaledwie dwadzieścia sześć uderzeń skrzydeł (nie mogąc się doczekać by
dokładnie obejrzeć co też smoczyca wydobyła z jeziora, ale także by skupić na
czymś rozpędzone myśli, chłopak dokładnie je policzył), by Skjeal z łomotem
wylądowała tuż obok niego. Szponiaste łapy zwolniły uścisk i u stóp młodzieńca
upadła solidna, zbita bryła koloru północnego nieba.
„Jest tam tego
znacznie więcej.”
Dotknął ostrożnie
przedmiotu, wyczuwając pod palcami każdą nierówność. Jego powierzchnia była
chropowata i pokryta sadzą, ale z całą pewnością metalowa. Młodzieniec nabrał
garść śniegu i ostrożnie, jakby bojąc się, że coś tak prozaicznego jak
czyszczenie uszkodzi przedmiot od tysięcy lat zamrożony pośrodku lodowego
jeziora, przetarł górną część bryły. Spodziewał się znaleźć jakieś zawiasy lub
inny mechanizm świadczący o tym, że tajemnicza Rzecz jest czymś w rodzaju
skrzynki. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógł szukać zwyczajnego kawałka
metalu.
Ku swojemu
rozczarowaniu nie dostrzegł żadnych śladów zamka, natrafił za to na ukryty pod
grubą warstwą brudu zawijas, który wywoływał u niego dziwne skojarzenia.
Wpatrywał się w niego przez chwilę, chcąc przypomnieć sobie z czym może się on
wiązać, jednak wszelkie próby spełzły na niczym. Spirala była gwałtownie zakończona,
zupełnie jakby była kiedyś częścią większej całości. Coś w umyśle młodzieńca
krzyczało, że tak właśnie było i że powinien kojarzyć nie tylko tajemniczą
rycinę, ale także metal, na którym została wykonana. Nim jednak sam odkrył
rozwiązanie tej zagadki, z pomocą przyszedł mu Sigmund.
– Na młot Thora! –
Głos Smokobójcy był cichszy od szeptu. – Nie widziałem tego od
pięciu tysięcy lat i nie spodziewałem się ujrzeć nigdy więcej…
Widząc pytające
spojrzenie chłopaka, spojrzał mu w oczy z powagą, która dziwnie nie pasowała do
wesołego zazwyczaj ducha.
– Nie rozpoznajesz
tego, młodzieńcze? Nie widzisz w tym surowca, z którego jest wykonana twoja
zbroja?
Oczy Ivara zrobił
się okrągłe jak spodki.
– Chcesz
powiedzieć, że to…
– Księżycowy
metal, tak. Jajo, z którego wykluła się ludzkość.
***
Skjeal odniosła
podekscytowanego Ivara i pogrążonego w nabożnym wręcz skupieniu Smokobójcę z
powrotem do wioski Runolfa, gdzie opowiedzieli kowalowi o swoim odkryciu.
Mężczyzna zapałał ogromnym entuzjazmem i wydawało się, że perspektywa
zobaczenia tego legendarnego materiału w stanie pierwotnym, nieprzetworzonym
wtłacza w niego nowe pokłady energii. Zaprosił obu przyjaciół do swojej chaty,
gdzie uraczył ich miodem i płatami suszonego mięsa. Długo potem jeszcze
siedzieli przy trzaskającym ogniu, snując plany i nadzieje związane ze
znaleziskiem. Jedno było pewne – ludzkość nie była już tak bardzo bezbronna w
starciu z Orkami i smokami. Wystarczyło dać jej trochę czasu.
Następnego dnia
rozpoczęła się gorączkowa krzątanina. Runolf, który jak większość kowali w tych
trudnych, cieszył się w osadzie niemałym poważaniem, zarządził szereg prac
mających usprawnić transport księżycowego metalu do wioski. Gromady drwali
wyruszyły do lasu by zebrać zapasy drewna, które było potrzebne w ogromnych
ilościach. To, które leżało już w porąbanych stertach, miejscowy smolarz
układał w mniejsze kupki i podłożywszy pod nie ogień, okrywał szczelnie darnią.
Dziesiątki dymiących kopczyków zasnuwało niebo nad wioską smolistym dymem, ale
nikt nie narzekał, pomimo czarnego pyłu, który osiadał na wszystkim i na
wszystkich. Węgiel drzewny był niezbędny do pracy kowala.
Cieśle trudzili
się nad konstrukcją wozów w swoich warsztatach wspomagani przez zastęp obdartej
młodzieży. Gotowe furmanki zaprzęgano do co lepszych koni i posyłano ku
traktowi, tak daleko w śnieżne pustkowie jak tylko pozwalały na to zaspy. Tam
czekały one aż nadleci smoczyca i załaduje na nie kolejne bryły granatowego
metalu. Był on lekki, dlatego też wystarczała para wierzchowców by zaciągnąć do
osady wypełniony po brzegi wóz. W ten sposób oszczędzano zielonołuską, która
nie musiała wykonywać nieustannych kursów w jedną i drugą stronę. Odległość
pomiędzy skupiskiem brył księżycowego metalu a miejscem załadunku była
stosunkowa niewielka i drogą powietrzną nie zajmowała dłużej niż pół godziny.
Dłużej trwał
oczywiście powrót czworonożnych a nie skrzydlatych koni do wioski, jednak nie
była to dla nich trasa nie do przebycia. Jedna za drugą, wyładowane furmanki
zaczęły powracać do osady. Księżycowy metal rozładowywano, wierzchowcom dawano
dzień wytchnienia i ponownie ruszano w drogę. W międzyczasie kamieniarze
znosili znad brzegów pobliskiej rzeki okrągłe, wypolerowane przez wodę
otoczaki. Ich żony w wielkich kadziach mieszały zaprawę sporządzaną z gliny i
sproszkowanego wapienia. Polanę przed wioską, służącą wcześniej jako pastwisko
dla skromnej trzódki osadników, dokładnie oczyszczono i rzemieślnicy wzięli się
do pracy.
Pod czujnym okiem
Runolfa i Sigmunda, który przestał być na chwilę potężnym herosem z legend i
ponownie stał się prostym kowalem, jak grzyby po deszczu wyrastały ogromne
piece hutnicze. Gdy pierwszy z nich był gotowy, mężczyzna i duch również
przyłączyli się do przygotowań. Wybrali najmniejsze kawałki księżycowego metalu
i rozpalili pod świeżo wybudowanym paleniskiem wielki ogień. Umieszczone nad
nim odłamki, największy wielkości głowy Ivara, potrzebowały prawie ośmiu godzin
by osiągnąć temperaturę potrzebną do obróbki. Ośmiu godzin i ogromnej ilości
węgla.
Widząc to, każdy
kto nie był zajęty przy pozostałych pracach, niezależnie czy był to mężczyzna,
kobieta czy dziecko, ruszył do lasu uzbrojony w topory i siekiery. Przez cały
dzień, a niekiedy nawet i w nocy, rozbrzmiewały w osadzie stukot ostrzy o pnie
i zgrzytanie długich pił przegryzających się przez grube gałęzie. Przygotowania
szły pełną parą.
Tymczasem w kuźni,
Runolf przekuwał i rozkuwał, skręcał i rozbijał, dwoił się i troił, aż w końcu
pokazał światu swoje dzieła. Ivar z podziwem, po kolei brał do ręki trzonki
potężnych młotów kowalskich i dłut, wodził palcami po lśniącej powierzchni
przecinaków i szerokich kowadeł… Słowem, wszystkich narzędzi niezbędnych do
pracy każdemu szanującemu się kowalowi. Były one jednak o niebo lepsze od tych,
które znajdowały się w większości warsztatów. Wytrzymalsze, ostrzejsze, nie
tępiące się… Dokładnie takie, by nie uległy zniszczeniu przy obróbce
księżycowego metalu.
***
Kilka dni później,
gdy przechadzał się po wiosce i obserwował toczącą się dookoła krzątaninę w
poszukiwaniu zajęcia dla siebie, młodzieniec natknął się na Sigmunda, którego
nie widział od dłuższego czasu. Smokobójca spędzał go w większości w kuźni,
gdzie z radością przypominał sobie czasy młodości. Chłopak czuł się odrobinę osamotniony - jego przyjaciele byli zajęci pracą, a Skjael wolała zostać na miejscu załadunku, by trzymać się z daleka od wciąż nieprzychylnych spojrzeń wieśniaków. Teraz jednak coś musiało wzburzyć ducha, skoro opuścił swoje rozbrzmiewające brzękiem metalu o metal
królestwo. Gdy zobaczył młodzieńca wyraźnie się ożywił i podbiegł ,a raczej
podpłynął w jego stronę, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią.
– Ivarze, chodź za
mną, koniecznie musisz to zobaczyć! Runolf odkrył coś dziwnego… Chodzi o
księżycowy metal.
Widząc, że
przyjaciel pogrążony jest we własnych rozważaniach, Ivar nie próbował zadawać
mu pytań. Zamiast tego posłusznie ruszył za zjawą w kierunku głównego
składowiska zwiezionych z jeziora brył. „Składowisko” było być może za dużym
słowem. W zasadzie, poszczególne kawałki metalu leżały po prostu na gołej
ziemi, czekając aż dymiące kopce wytworzą ustaloną przez kowala ilość węgla
drzewnego. Już z daleka ujrzał, że coś się tam zmieniło. Widział krążącego tam
i z powrotem Runolfa. Mężczyzna wymachiwał w podnieceniu rękami, chcąc go
skłonić do szybszego ruchu. Pobiegł.
– Co się stało?
Czekający na niego
kowal bez zbędnych powitań przeszedł do sedna.
– Ten malunek,
który widziałeś na pierwszym kawałku…Pamiętasz go, prawda? – Nie czekał na
odpowiedź, nie potrzebował jej. – Otóż miałeś rację. To część większej
całości. Podczas oględzin brył znalazłem kolejne linie. Mi również wydały się
znajome. Nie wiem czy to przypadek czy wola bogów… – Zawahał się przez chwilę i
pokręcił głową jakby nie mogąc się zdecydować. – Przenosiłem właśnie bryłę,
kiedy pod nogi wleciał mi ten przeklęty kundel…Nie, ten pobłogosławiony przez
Odyna pies! Tak, to z pewnością posłaniec niebios, tak…
– Runolfie? –
Chłopak chciał swojej odpowiedzi, a kowal wydawał się zagubiony we własnych
myślach.
– Co...? A, tak.
Pies, tak… Potknąłem się o niego, a księżycowy metal wypadł mi z dłoni.
Potoczył się w kierunku innego kawałka i… Doznałem olśnienia. Linie pasowały
niemalże do siebie tworząc znany mi wzór… Runę, Ivarze, runę! Nie całą, znaki
są naprawdę sporych rozmiarów, ale poznałem! Poznałem! Spędziłem sporo czasu,
układając poszczególne fragmenty… Siedzę nad tym od rana, słońce chyli się ku
zachodowi! Ale udało się! Udało!
Oszołomiony
chłopak jeszcze nie do końca rozumiał.
– Co się udało?
Runolf złapał go
za ramiona i przyciągnął do siebie miażdżąc w niedźwiedzim uścisku.
– Ułożyłem! Wiem
co głosi inskrypcja! Nałożona na mój ród klątwa dobiegła końca! O tych właśnie
słowach mówiła przepowiednia!
– Jakich słowach?
Kowal wyprężył się
dumnie i poprowadził Ivara w kierunku dalszej części placu, gdzie rzeczywiście
ciągnął się długi na kilkadziesiąt i wysoki na kilkanaście kroków rząd
fragmentów księżycowego metalu. Na lśniącej powierzchni widniały nieco
przytarte i nie do końca widoczne spod warstewki brudu fragmenty run. Mężczyzna
zadał sobie naprawdę wiele trudu by odtworzyć napis, jednak wciąż pozostawał on
dla chłopaka zagadką.
– Co jest tam
napisane?
Towarzysz obdarzył
go dziecięcym uśmiechem, dziwnie kontrastującym z potężną sylwetką i
wytatuowaną czaszką.
– „Scientia
Nobilitat".
Ciekawi mnie ,czy ktokolwiek pamięta co to za nazwa jest na końcu ^^ To było już tak dawno temu :) A i nie krzyczcie na mnie za bardzo o opis krzątaniny w wiosce, może być nieco chaotycznie, ale nie chciałem się rozwlekać nad robieniem węgla :)
I słusznie, że nie rozwlekałeś się nad robieniem węgla. Nie pamiętam żeby kiedyś pojawiła się ta nazwa, ale sprawdziłem w słowniku łacińskim co znaczy. Niech inni sami sprawdzą co znaczy :P
OdpowiedzUsuńTo jak dotąd mój ulubiony rozdział, głównie dlatego, że tyle w nim było: smoczyca, statek kosmiczny którym przylecieli ludzie (bo domyślam się, że to właśnie leżało pod lodem), nowa broń dla ludzkości dzięki której być może w końcu wygrają. Dobrze, że Ivar nie zabił smoczycy, szukanie trzeciego smoka byłoby naciągane.
A teraz humor zeszytowy: "Pęd pwichru..."
No właśnie, to nazwa statku, w którym przybyli ludzie :) Ale wiem, że to było już dawno temu, i można było zapomnieć ^^ Sam musiałem wrócić do rozdziału "Historie", przyznam bez bicia :)
UsuńPrzeczytałem i mam tylko dwa zastrzeżenia.
OdpowiedzUsuń1. Czemu na obrazku tylko oko smoka? Cały byłby lepszy.
2. Długość. Ada już zaczyna marudzić, że upodabniam się do ciebie i moje rozdziały robią się kosmicznie długie xD
Dziś u mnie coś się pojawi, ale sam sprawdzam błędy więc uwaga :p
Bo chciałem koniecznie zielonego, a wszystkie obrazki z takowymi były chamsko robione w paincie, i nie mogłem, nonie mogłam takich wstawić ^^ To oko wygląda najbardziej...wiarygodnie ^^ Plus-źrenice jak u kota, co zaznaczyłem w tekście :) Co do długości...^^ Chcę umieścić koniec tego opowiadania przed końcem wakacji ^^
UsuńNo to jedyne co mogę ci napisać to... powodzenia. Zwykle tak ambitne plany dostają w pupe, wiem to z doświadczenia.
UsuńPs. Jak napisać scene, która była, a jej nie ma?
Widziałem już początek Twojego nowego posta, wiec nie zrobię z siebie debila próbując zgadnąć^^A co do planu, to myślę, że akurat ten, wypali ^^ Bo już naprawdę niewiele :)
UsuńCiekawe. :)
OdpowiedzUsuńMoże przeczytam poprzednie rozdziały?
Zobaczymy, ale w najbliższym czasie wątpię. XD Ach te wakacyjne wyjazdy...
Długość rozdziału powaliła mnie na kolana i coś mi się zdaje, że tak szybko się z nich nie podniosę. XD
http://strazniczka-rohanu.blogspot.com/
A gdzie zgubiłeś smoka, a raczej smoki? Wieśniacy już się ich nie boją? A z tego metalu co zrobią? Zbroje czy jakiegoś kolosa do walki.
OdpowiedzUsuńDobra, wiem, zarzuciłam Cię pytaniami, ale po szesnastu godzinach na słońcu każdemu może odbić i niezbyt logicznie pojmować.
A no właśnie smoczyca została w pobliżu miejsca załadunku, żeby niepotrzebnie nie denerwować wieśniaków^^ Jeszcze się przyda^^ Przyznam się bez bicia, że faktycznie nie opisałem scen jak to pobożni ludkowie z krain Wikingów na początku obawiali się maszkary, ale zwyczajnie wziąłem i zapomniałem :( A z metalu owszem, zbroje^^ Coby było więcej Ivaropodobnych :) i spoko, wszystko jest, nic nie zjadło :) Idź spać, bo następny komentarz napiszesz gdzieś czołem ^^
UsuńNie lubię mojego kompa, chyba Neo znów w nim grzebał. Napisałam koment, a gdzieś mi go zjadło po drodze. Nie, następnego nie będę pisać, lecę na twarz.
OdpowiedzUsuń