poniedziałek, 28 lipca 2014

Rozdział VIII- Więzy krwi część I




 Wersja zremasterowana.
Za brak padaczki, bezsenności i innych przypadłości związanych z napotykaniem się na błędy, podziękowania należą się:


Coś zimnego i lepkiego dotknęło jego policzka, przywracając chłopakowi przytomność ze skutecznością kubła lodowatej wody. Gwałtownie otworzył oczy i poderwał się do pozycji siedzącej, biorąc głębokie, spazmatyczne oddechy, zupełnie jak człowiek, który cudem uniknął śmierci w morskich odmętach. Nagły ruch spowodował, że wciąż otumaniony omdleniem organizm młodzieńca stanowczo zaprotestował, dając upust swojemu niezadowoleniu poprzez potężną falę mdłości i zawrotów głowy. Zdezorientowany, Ivar obrzucił nieznane otoczenie spanikowanym wzrokiem. Znajdował się na czymś w rodzaju dziedzińca wyłożonego różnej wielkości kamieniami, po których walały się liczne, do cna obgryzione, zwierzęce kości.
Część z nich była zmiażdżona, inne nosił ślady sadzy… W powietrzu unosił się ciężki zapach rozgrzanej skały i czegoś dziwnie znajomego, co wywoływało u chłopaka ciarki niepokoju. Spojrzał w dół na swoje nierealne, jakby należące do kogoś innego ciało, chcąc się upewnić, czy ono również nie zamieniło się w bielejący szkielet, co zapewne tłumaczyłoby dziwną lekkość jaką odczuwał w kończynach. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że ma na sobie szkarłatno–brązowy pancerz… Kolejny wdech podrażnił nozdrza młodzieńca metaliczną wonią rozlanej krwi. Ostrożnie uniósł rękę. Musiał użyć całej siły woli by sprostać temu niewykonalnemu zdałoby się zadaniu. W końcu zakuta w szkarłatny metal dłoń pojawiła się w polu jego widzenia. Podniósł rękawicę do nosa…
Nagle, z szybkością błyskawicy umysł Ivara wydobył na powierzchnię zamglone dotąd wspomnienia ostatnich wydarzeń. Nie zważając na poprzednie doświadczenia związane ze zbyt gwałtowną zmianą pozycji, chłopak zerwał się na równe nogi, rozglądając się wokół w poszukiwaniu miecza. Niespodziewany ruch doczekał się niemal natychmiastowej odezwy. Zza pleców młodzieńca rozległ się gniewny warkot, a zaraz potem syk topiącej się skały. Zanim zdążył się odwrócić, ponownie poczuł ten chłodny dotyk, tym razem wywołujący gęsią skórkę na jego ramieniu. Spojrzał w kierunku źródła nieprzyjemnego doznania.
Na naramienniku pokrytej zaschniętą krwią zbroi spoczywała delikatnie wsparta, połyskująca na niebiesko dłoń Sigmunda. Ivar wzdrygnął się. Kontakt ze zjawą nie należał do najprzyjemniejszych, dlatego też w przeszłości zarówno on, jak i Smokobójca starali się go unikać. Rzucił przyjacielowi pytające spojrzenie.
– Uspokój się, chłopcze. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ochłoń nieco zanim poznasz naszą nową towarzyszkę.
Widząc tajemniczy uśmiech błąkający się po twarzy ducha, młodzieniec powoli, by nie wzbudzić wrogości smoczycy, odwrócił się w jej stronę. Nieco dalej od miejsca, w którym stali, w szkarłatnej kałuży wypływającej z szerokiej rany na szyi, leżało masywne cielsko granatowego samca. Jego partnerka przycupnęła tuż przy nim, tuląc pod złożonym skrzydłem popiskującego boleśnie pisklaka. Malec trącał pyskiem swojego ojca, jakby próbował go obudzić.
Ivar poczuł jak na ten widok ogarniają go wyrzuty sumienia. Smok, którego zabił, nie zrobił nic złego. Nie napadał na ludzkie osady, nie spopielał stad ani nie nękał podróżnych… Mieszkał sobie spokojnie wraz ze swoją rodziną, nie wadząc światu i w zamian oczekując jedynie tego samego. To nie jaszczur, a on sam był intruzem… Zabójcą… Powrócił myślami ku wspomnieniom, które przekazał mu Saladyn. Przypomniał sobie swoje własne odczucia towarzyszące utracie rodziny i domu. Czy nienawiść, rozpalająca jego serce, której ogień zapłonął w dniu śmierci jego rodziców nie spowodowała, że znajdował się w tym właśnie miejscu, z rękami zbroczonymi niewinną krwią?
Owszem, gadowi można było zarzucić, że pożarł wieśniaka na tyle głupiego, by zapuścić się do jego leża. Trudno też było zaprzeczyć jego późniejszym ofiarom, czy jednak aż tak bardzo różnił się od ludzi? Czyż mieszkańcy Astarothu nie atakowali i nie zabijali każdego, kto wtargnął na ich terytorium? Wspomnienie nie tak przecież odległej w czasie bitwy z Orkami było zbyt świeże by je ignorować.
A przecież, jeśli wierzyć Saladynowi, to oni, ludzie, byli intruzami w tym świecie przez tysiące lat przed ich przybyciem rządzonym przez smoki. Biorąc pod uwagę wydarzenia, które doprowadziły do trwającej niemal pięć tysięcy lat niewoli tych majestatycznych stworzeń, i udział jaki w nich miała rasa ludzka, pozbawienie życia smoka, który nie zawinił nieuzasadnioną przemocą, było największą zbrodnią, jakiej człowiek mógł się dopuścić.
Przez chwilę Ivar miał ochotę rzucić się na kolana i błagać zielonołuską o przebaczenie, jednak nienawiść płonąca w jej kocich oczach była gorętsza niż ogień, który trysnął z szerokiej paszczy gdy tylko wykonał próbę zrobienia kroku w jej kierunku.
„Stój gdzie stoisz, albo przysmażę cię tak, że ta paskudna zbroja stanie się częścią twojego ciała!”
Chłopak pokiwał tylko głową. Zdał sobie sprawę, że wszelkie próby przemówienia smoczycy do rozsądku i przekonaniu jej o „większej sprawie”, której służyła śmierć jej partnera są z góry skazane na porażkę. Zresztą co miał powiedzieć? „Tak naprawdę nie chciałem go zabić”? Nie, to z pewnością nie przyniosłoby żadnych efektów. Żeby osiągnąć cel, dla którego zostało już przelane tak wiele krwi, musiał odłożyć na bok wszelkie swoje osobiste wahania i systemy wartości. Stał w obliczu czegoś, co groziło zagładą całemu Midgardowi. Zapobiec temu mógł tylko ktoś, kto pewnie podąża po ustalonej ścieżce, mając na widoku jasno określony cel, a nie koszty jakie on za sobą niesie.
Ojciec zawsze powtarzał mu, że tylko dobry przywódca wie, iż nie da się wygrać bitwy bez strat w ludziach. Gdy ktoś temu zaprzecza i stara się uratować wszystkich, powoduje więcej złego niż dobrego. Czasami trzeba poświęcić kilka istnień by ocalić tysiące. Jaką bowiem ceną było życie jednego niewinnego smoka, jaką ceną było życie samego Ivara, jeśli gra toczyła się o nieprzeliczone rzesze przyszłych pokoleń, które będą mogły doczekać szczęśliwej starości, bez wiszącej nad nimi groźby ze strony Mrocznego? Gdy tylko uświadomił sobie jak mało ważne jest jego własne istnienie, i jaki owoc może przynieść poświęcenie go na ołtarzu większego dobra, chłopak poczuł, że opuszczają go wszelkie wątpliwości i strach. Życie jest kądzielą w rękach bogów, a ostrze noża już dawno zostało do niego przyłożone. Śmierć była niewybredną kochanką, jedyną pewną rzeczą w egzystencji każdego człowieka.
To, co pozostawało w kwestii ludzkiego wyboru jeśli chodzi o koniec ziemskiej wędrówki, to sposób w jaki stawia się jej czoła. Można uciekać przed nieuniknionym. Kryć się przed chłodnym wzrokiem Przeznaczenia i drżeć ze strachu na najlżejszy dźwięk, w obawie, że oto nadchodzi ostatnia godzina. Było to życie tchórza, niegodne wojownika, niegodne synów i córek Midgardu. Dzieci tej twardej, nieugiętej krainy od niemowlęctwa znosiły trudy przedłużających się zim i skwary gwałtownych lat. Zginały karki nad nieurodzajną glebą i własnymi rękami wydzierały każde ziarnko zboża z jej macoszego łona. Nie. Nie dla nich było ukrywanie się w mrokach. Nie dla nich lodowe pustkowia Nilfheimu.
Istniała tylko jedna ścieżka przez życie i ,mimo że nie należała ona do najłatwiejszych, najeżona bowiem była niebezpieczeństwami i wyrzeczeniami, pozwalała podążającym nią ludziom z dumnie uniesionym czołem spoglądać w rozkładające się oblicze bogini Hel. Różnica pomiędzy bohaterem a tchórzem nie leżała w odwadze ani determinacji… Zarówno jeden jak i drugi odczuwał strach. Heros jednak nie dawał mu sobą zawładnąć i parł do przodu pomimo odniesionych ran i kolejnych przeszkód.
Jeśli jego ojciec potrafił wciąż cieszyć się życiem pomimo okropieństw, których świadkiem był w dzieciństwie, jeśli jego matka nie roniła łez podczas szalejącego w Astaroth’cie głodu i mężnie pokazywała synowi uśmiechniętą twarz… Czyż on nie mógł znieść ukłucia wyrzutów sumienia? Czyż nie był w stanie porzucić strachu o własne życie? Nie miał już przecież nikogo ani niczego do czego mógłby, do czego chciałby wrócić… Wypełni zadanie powierzone mu przez Duchy, bez względu na cenę.
Przywołał na twarzy wyraz zaciętości. Schylił się po miecz i pewnie ścisnął go w garści, a następnie rozejrzał się dookoła szukając hełmu. Leżał kilka kroków od niego. Podszedł wolnym krokiem, kiwając po drodze na Sigmunda. Smokobójca z wysoko podniesionymi przezroczystymi brwiami usłuchał prośby.
– Nie wtrącaj się przyjacielu… Muszę to doprowadzić do końca po swojemu.
Wcisnął kanciastą przyłbicę na głowę i nie zwracając uwagi na otwierającego już usta towarzysza, odwrócił się w stronę smoczycy. Miecz wyciągnął przed siebie, kierując czubek klingi w stronę gada. Ponownie poczuł nacisk jaki wywierały na jego umysł myśli samicy.
„Powiedziałam ci, żebyś się nie zbliżał!”
                Jej wężowa szyja wygięła się do tyłu. Pokryte drobnymi łuskami wargi podwinęły się w głośnym, ostrzegawczym syku, odsłaniając rzędy szpikulcowatych zębisk. Ivar porównał je do tych, w które wyposażony był Saladyn i  uśmiechnął się niemal kpiąco, przysięgając sobie w duchu, że połamie te kruche igiełki przy pierwszej nadążającej się okazji.
– Tak, powiedziałaś. Ale to nie ty wydajesz tutaj rozkazy i najwyższa pora, żeby ktoś ci o tym przypomniał.
Nie zważając na wzmagający się syk i gniewne parskania, chłopak parł na przód. Smoczyca przypominała teraz olbrzymiego kota. Jej grzbiet wygiął się w kabłąk, a znajdujące się na nim luźne fałdy skóry wystrzeliły w górę, tworząc szmaragdowy wachlarz.
„Sam tego chciałeś!”
Gadzi łeb wystrzelił do przodu z szybkością wypuszczonego z kuszy bełtu. Ivar zdążył tylko ustawić klingę poziomo na wysokości twarzy. Zrobił to całkowicie instynktownie, bez udziału myśli, jednak to właśnie ocaliło go przed utratą wzroku, a może nawet i życia. Struga płomieni trysnęła z paszczy jaszczurzycy i skąpała chłopaka w potoku płynnej esencji żywiołu ognia. Huczące jęzory lizały zbroję. Pokrywająca pancerz warstwa krwi parowała z sykiem i skwierczeniem. Rozszalałe inferno nie dosięgało jednak głowy młodzieńca. Tam, gdzie powinno otaczać jego hełm, coś rozbijało je na dwa strumienie, które nieszkodliwie opływały go po bokach, odbijając się od zielonkawej bańki otaczającej górną połowę jego ciała.
Ku swojemu zdziwieniu, młody wojownik nie odczuwał wcale gorąca, zupełnie jakby jego skóra była odcięta od rozpętanego na powierzchni zbroi piekła. I wtedy doznał olśnienia. Huggtand! Koniec końców, miecz ten był wykuty w konkretnym celu – by nieść zgubę smokom. Wzmocniony dodatkowo przelaną w niego Aurą chłopaka, nabrał własnej, prymitywnej świadomości, którą kierowało pragnienie uśmiercenia gada.
Smoczyca od początku wiedziała, że jej słowa były tylko czczymi pogróżkami, znała siłę swojego partnera i jeśli ów tajemniczy człowiek zdołał go pokonać, ona tym bardziej nie miała szans w starciu z nim. Nie zamierzała jednak poddawać się zbyt łatwo. Czuła ciepło przyciśniętego do jej boku pisklęcia, i dotyk ten dodawał jej woli walki. Przesyłała kolejne i kolejne fale Aury by podtrzymać skwierczące płomienie, ale pancerz koloru łusek jej samca nie wykazywał najmniejszych oznak topnienia. Jego posiadacz robił kolejne kroki, chociaż przychodziło mu to z pewnym wysiłkiem. Widać było, że stawianie czoła naporowi płomieni wyczerpuje człowieka. Dodało jej to nieco otuchy.
Gdzieś na obrzeżach świadomości wyczuwała jakąś subtelną zmianę w atakującym ją wojowniku. Wcześniej odczuwała go jako jasny, zdecydowanie za jasny jak na zwykłego człowieka umysł, jednak wciąż z całą pewnością noszący ślad tej mizernej rasy. Gdy tylko zaatakowała, coś nowego obudziło się w napastniku, nie była jednak do końca pewna czym było owo „coś”. Wyglądało to zupełnie jakby młodzieniec nie był jedną osobą, a dwoma. Nie było to jednolite połączenie, o nie. Obie świadomości mieszały się i kotłowały, jednak granica pomiędzy nimi była zawsze wyraźna. Coś mrocznego i starożytnego wisiało nad tym niepozornym na pierwszy rzut oka intruzem.
Nie miała jednak czasu by się nad tym zastanawiać. Opuszczała ja energia magiczna. Przepływ strug  ognia słabł, zamieniając się z burzliwego potoku w rwący strumień, chwilę później już był leniwie płynącą nitką, aż w końcu ustał zupełnie. Wycieńczona smoczyca zamknęła paszczę i wzięła zamach pazurami,  mierząc w słabiej chronioną przez pancerz głowę człowieka, jednak zamiast na miękkie ciało natrafiła na nadstawione ostrze, które wbiło się w jej łapę niczym cierń. Krople krwi rozmiarów pięści pojawiły się na powierzchni lśniących łusek. Obcy szarpnął za rękojeść, i przed oczami samicy zatańczyły błyskawice bólu kiedy ostre krawędzie klingi podrażniły odsłonięte nerwy. Nie mogąc się powstrzymać, zaryczała przeciągle.
                Zew jaszczurzycy przypominał raczej wołanie rannego wołu niż złowieszcze wycie polującej bestii. Ivar uniknął opadającej łapy, z której kapała gorąca posoka, i podbiegł szybko do piersi  gada przykładając czubek Huggtanda do lśniących łusek. Gołym okiem było widać, że są one o wiele miększe niż te należące do samca.
– Przestań! Przestań walczyć, albo przeszyję cię na wylot!
Groźba była nieco przesadzona –  klinga była za krótka by przedrzeć się przez całą grubość klatki piersiowej jaszczurzycy, ale wciąż dość długa, by sięgnąć serca. Jakby zupełnie nie dbając o swoje życie, smoczyca wzięła kolejny zamach.
– Powiedziałem: przestań! –  Głos chłopaka przebił się ponad porykiwania rannego stworzenia. –  Nie zmuszaj mnie, żebym cię zabił! Jeśli do tego dojdzie, następne będzie twoje młode!
Miał nadzieję, że nie usłyszała wahania w jego głowie. Oczywiście, gdyby zabił samicę, pisklaka i tak czekałaby śmierć głodowa, więc szybkie, precyzyjne pchnięcie Huggtandem oszczędziłoby mu niepotrzebnych cierpień, jednak młodzieniec nie miał najmniejszej ochoty by do tego doszło. Zresztą, uśmiercenie smoczycy wiązałoby się z kolejnym kłopotem, polegającym na odszukaniu innych jaszczurów i przekonaniu ich do udzielenia wsparcia…
Na szczęście argument trafił do owładniętego wściekłością umysłu bestii, i po chwili opadła na ziemię mrucząc cicho i oblizując zranioną łapę. Jej złożone skrzydła drgały nerwowo, a szyja owinęła się opiekuńczo wokół przerażonego młodego. Tylko oczy nie wyrażały gotowości do walki.  Czaił się w nich strach i niema prośba.
Chłopak zacisnął zęby, świadom roli, którą musi grać.
– Od tej chwili robisz to, co ci każę. Nieposłuszeństwo oznacza karę. Dla ciebie, jak i dla pisklaka… Rozumiesz?
Cichy pomruk i skinienie potężnego łba.
– Dobrze. Na początek… Jesteś w stanie unieść mnie na swoim grzbiecie w powietrze?
***
Pęd wichru wyciskał mu łzy z oczu i zatykał nozdrza, tak, że nie był w stanie wziąć pełnego oddechu, a od tej odrobiny tlenu, którą udało mu się złapać, płuca paliły go tysiącami kryształków lodu. Wbrew sobie samemu zaczął marzyć o gorącu, które towarzyszyło oblewającym go smoczym płomieniom. Próbował przywołać magię miecza, aby choć trochę się rozgrzać, jednak tańczący po ostrzu ogień nie dawał nawet znikomych śladów ciepła. Mamrocąc pod nosem przekleństwa, które posłyszał jako dziecko w jaskiniach Astarothu, odłożył Huggtanda do pochwy i ciaśniej otulił się kosmatym futrem. Po niemalże trzech godzinach podróży, które dla przemarzniętego chłopaka wydawały się wiekami, zdążył się już przyzwyczaić do bijącego od okrycia odoru piżma. Zapach był tak dominujący, że wydawało mu się, iż wtula się we wciąż żywego niedźwiedzia.
Wystarczyło jednak, że odlecieli z wioski Runolfa gdzie wstąpili po drodze by odstawić kowala do domu, a nieprzyjemna woń przestała doskwierać młodzieńcowi. Wydawało się, że na pewnych wysokościach nawet smród nie jest w stanie przetrwać i z czasem mijał. Podobnie jak strach 
Początkowo, na widok krążącego nad osadą cienia Skjael, jej mieszkańcy zaczęli uciekać w popłochu w kierunku lasu, zostawiając za sobą przerażone zwierzęta i porozrzucany dobytek. Gdy w końcu Runolf i Ivar wylądowali, przywitał ich tylko wiatr hulający pomiędzy pustymi chatami z pootwieranymi szeroko drzwiami. Potrzeba było niemal dwóch godzin płomiennej przemowy w wykonaniu kowala,by przekonać wieśniaków, że olbrzymi jaszczur nie ma zamiaru ich pożreć. Runolf zagłębił się w las, i za pomocą opanowanego tonu wyjaśnił swoim pobratymcom całą sytuację. 
Nie od razu jednak zdecydowali się oni podejść do jaszczurzycy na odległość mniejszą niż staja. Gromady mężczyzn, kobiet i dzieci stały na skraju puszczy i wpatrywały się szeroko otwartymi ze strachu oczami w stojące pośrodku ich osady zwierze, którego rodzaju nauczyli się obawiać. Widząc jednak, że nie spopiela ono ich domostw i nie rozszarpuje uciekającego w popłochu bydła, stopniowo zaczęli oswajać się z myślą, że obecnie nie grozi im większe niebezpieczeństwo.Nie oznaczało to jednak, że obdarzyli zielonołuską przyjaznymi uczuciami. Nadal posyłali jej nieufne, pełne nienawiści i przerażenia spojrzenia, jednak powrócili do swoich codziennych obowiązków, starając się trzymać przy tym jak najdalej od bestii. Obu stronom było to na rękę.
***
Potężne skrzydła smoczycy biły nieprzerwanie od dłuższego czasu, a mimo to stworzenie nadal nie wykazywało śladów zmęczenia. Pomimo dość mizernej wielkości (Ivar nie mógł się powstrzymać od porównywania Skjeal – tak bowiem nazywała się samica – do potężnego lewiatana jakim był Saladyn) stworzenie było niezwykle silne i wytrzymałe. Chłopak oszczędził sobie nerwów i nie stawiał jej w szranki z Mrocznym, który przewyższał nawet jednookiego smoka. Przebiegały go ciarki kiedy myślał o jego wielkim jak wzgórze łbie i cielsku zakrywającym niebo niczym cień samej Śmierci.
– Już dawno nie czułem się tak… żywy!
Głos Smokobójcy dochodzący zza pleców młodzieńca był zaskakująco czysty i wyraźny, pomimo że zjawa wcale nie krzyczała. Ivar chciał mu odpowiedzieć, że on z kolei od dawna nie czuł się tak martwy, ale gdy tylko otworzył usta, bezlitosny wiatr wepchnął mu jeszcze nieukształtowane słowa z powrotem do gardła. Zamiast tego machnął ręką. Gest ten z kolei utonął w zwałach futra i również umknął uwadze jego towarzysza, który świetnie się bawił. Chłopak zastanawiał się, czy on sam też będzie taki pełen wigoru gdy osiągnie swoje pięć tysięcy lat. Oczywiście, jeśli dane mu będzie zostać zjawą, co, biorąc pod uwagę słodką bezcielesność i związaną z nim beztroskę w obliczu tak przyziemnych spraw jak zimno czy upał, wydawało mu się w tym momencie iście niebiańską wizją.
Rzucił szybkie spojrzenie w dół. Pod nimi przesuwały się śnieżne pustkowia zlane w jedno, ogromne pole przetykane gdzieniegdzie zielenią iglaków. Na szczęście dla młodzieńca, pogoda miała się ku lepszemu wraz z postępującym latem i nie wpadli prosto w środek zadymki, tak jak miało to miejsce poprzednim razem gdy podróżowali do owego tajemniczego, zaznaczonego na mapie miejsca. Zmrużył powieki żeby lepiej widzieć i wypatrywał.
***
Początkowy entuzjazm związany z pozyskania ziejącego ogniem sojusznika prysnął jak bańka mydlana, gdy tylko ponownie spotkał się z Runolfem, który czekał na niego w otaczającym smocze leże lesie . Co prawda, kowal był wielce szczęśliwy, że jego młody przyjaciel wyszedł z walki z bestią bez większych obrażeń, jednak w jego obliczu można było wyczytać jakieś wątpliwości lub też obawy. Zapytany o powód swoich zmartwień, początkowo milczał, jakby dobierając w myślach słowa, które najlepiej przekażą jego obiekcje.
– Ivarze… Czy zastanawiałeś się, jak odnajdziesz właściwe miejsce, siedząc na grzbiecie smoka?
Chłopak poczuł jak krew odpływa mu z twarzy. O tym nie pomyślał… Przypomniał sobie drogę przez lodowe pustkowie, i nadzieja, która jeszcze przed chwilą płonęła w nim niczym pochodnia, zgasła jak zalana kubłem wody. Miał przed oczami niekończący się ocean bieli przetykany oprószonymi śniegiem drzewami… Z góry musiało to wyglądać niezwykle monotonnie. Nie zapamiętał żadnych znaków szczególnych, a i kowal zapytany o takie wzruszył jedynie bezradnie ramionami.
– Idąc pieszo mogę polegać na odległości, którą przebyłem, położeniu słońca, a w ostateczności potrafię rozpoznać niektóre miejsca ze względu na budowę krajobrazu… Ale z powietrza? Nie, tam na pewno nie przydam się jako przewodnik.
Rozważyli wszystkie opcje, jednak żadna inna nie wchodziła w rachubę. Dojście do zamarzniętego jeziora trwałoby męcząco długo, a poza tym musieliby ciągnąć za sobą zbuntowanego smoka, tylko czekającego na okazję by uciec. Jedynie na jej grzbiecie chłopak mógł mieć pewnego rodzaju kontrolę nad bestią. W końcu postanowili dotrzeć do wioski Runolfa i ponownie przestudiować mapę, w nadziei na znalezienie wskazówek.
Ku ich ogromnemu zaskoczeniu smoczyca, gdy tylko ujrzała zdobioną okładkę woluminu, wydała z siebie zdziwione warknięcie, które przerodziło się w tryumfalny ryk. Podeszła szybkim krokiem do trzymającego go kowala i uważnie obejrzała zdobiące mężczyznę tatuaże. Ivar ostrzegawczo wyciągnął miecz i skierował go na gardło jaszczurzycy, jednak Sigmund powstrzymał go przed zaatakowaniem jej. Smokobójca wpatrywał się w gadzie oblicze, jakby w próbie odczytania jej intencji, jednak to na młodzieńcu spoczęło spojrzenie kocich oczu.
„Teraz rozumiem. Widziałam twoją zbroję, jednak nie poznałam jej… Myślałam, że starożytne przepowiednie są tylko legendą… Czekaliśmy tak długo, by w końcu się ziściły, że przestaliśmy wierzyć… Przestaliśmy być czujni.”
– O czym ty mówisz? Kim jesteście „wy”?
Samica zdawała się nie słyszeć jego pytania.
„Znaki były tak oczywiste! Mroczny… Od dziesiątek tysięcy lat przekleństwo czarnego smoka nie zamieszkało w Midgardzie… Ty jesteś wybrańcem! Tym, który ocali tę krainę, który ocali smoki, ludzi i wszystko co żywe…”
Chłopak nie był nawet w połowie tak bardzo zaskoczony jak byłby każdy inny człowiek na jego miejscu. Powoli zaczynał mieć dość tych wszystkich przepowiedni wynoszących go pod niebiosa. Chciał jednie zabić Mrocznego i odegnać wiszący nad jego krainą cień zgrozy. Nie potrzebował do tego słów dawno nieżyjących wyroczni. Potrzebował pomocy, która była tymczasowo niedostępna, ukryta głęboko pod powierzchnią skutego lodem jeziora…
„Pomogę ci. Nie dlatego, że lękam się śmierci, bowiem są rzeczy znacznie gorsze niż ona. Powiedz mi tylko czego potrzebujesz, a zrobię wszystko co w mojej mocy by przysłużyć się twojej sprawie!”
Nieco podniesiony na duchu tym ostatnim stwierdzeniem, lecz wciąż czujny i zaniepokojony nagłą zmianą w postawie smoczycy, młodzieniec wyjaśnił jej patową sytuację, w której się znaleźli. Zielonołuska słuchała uważnie aż do momentu, w którym Ivar smętnym głosem zaznajomił ją z najnowszym problemem i brakiem pomysłów na jego rozwiązanie.
„Pokażcie mi tą mapę”.
Z nieco sceptyczną miną Runolf podsunął jej otwartą na ostatniej stronie księgę. Samica wpatrywała się uważnie w naniesiony niewprawną ręką, bardzo schematyczny rysunek jakby starając się go zapamiętać. Po chwili pochyliła łeb i musnęła stary pergamin krawędzią szczęki. Zafalowało powietrze. Chłopak poczuł znajomy już zapach uwalnianej w powietrze Aury. Ostra woń ozonu kojarzyła mu się z szalejącą burzą, ale i spokojem, który po niej nastawał. Coś zaczęło się dziać.
Niewyraźne kształty kłębiły się na powierzchni papieru, tworząc zawiłe wzory i labirynty splotów. W pewnym momencie, unosząc się kilka centymetrów nad powierzchnią księgi, w powietrzu zmaterializował się widmowy obraz, w którym Ivar rozpoznał początkową część traktu, którym podróżował z Runolfem z tą różnicą, że pozbawioną śniegu. Kolejne widoki przewijały się z szybkością zbyt dużą, by mogło je zarejestrować ludzkie oko, jednak smoczyca najwyraźniej nie miała z tym trudności, bowiem nie odrywała  spojrzenia od pędzących krajobrazów. Po kilku sekundach widmowe pustkowie zapadło siew sobie i ponownie wsiąkło w pergamin.
– Co… Co to było?
Głos kowala drżał od emocji, najwyraźniej był niezwykle przejęty faktem, że jego księga potrafi dokonywać podobnych cudów.
„Każda istota żywa odciska swój ślad na przedmiotach, z którymi ma kontakt, szczególnie jeśli zetknięciu towarzyszą silne emocje. Jeśli posiada się odpowiednie zdolności, tak jak w przypadku smoków,  można odtworzyć wspomnienia związane z tą rzeczą. Człowiek, który rysował mapę… Była ona dla niego niezwykle ważna. Wiązał się z nią ogromny smutek i ból… Strata… Chciał zapamiętać to miejsce i zachować je dla przyszłych pokoleń. Odtworzyłam tą trasę taką, jaką on ją pamiętał. Wiem też, do czego prowadzi”.
Spojrzenia całej trójki skierował się na zielonołuską. Wszystkie twarze wyrażały najwyższy stopień zaciekawienia. Nie musieli nawet wypowiadać na głos pytania, wypisane ono było bowiem na ich obliczach. Samica zaśmiała się perliście.
„Ta mapa prowadzi do gwiazd”.
***
Skjeal zwolniła i zaczęła opadać ku ośnieżonemu polu. Pomimo silnych uderzeń skrzydłami, które miały za zadanie wyhamowanie tempa, z jakim ziemia pędziła im na spotkanie, Ivar nie miał najlepszych przeczuć co do miękkości lądowania. Widział już oczami wyobraźni jak zapadają się w biały puch, a mroźna otchłań zamyka się nad nimi. Był przekonany, że sama waga smoczycy zakopie ją i pogrzebie żywcem. Nie docenił jednak wytrzymałości nagromadzonych przez lata i zamieniających się w zbity firn warstw śniegu.
Co prawda łapy samicy zagłębiły się w podłoże niemalże do połowy, ale nie utrudniało jej to poruszania w najmniejszym stopniu. Potężne mięśnie bez trudu pruły morze bieli. Po przejściu kilku kroków, Skjeal zatrzymała się i powąchała znajdujący się przed nią śnieg.
„To tutaj. A przynajmniej tak wynika ze wspomnień rysownika mapy.”
Ivar rozejrzał się uważnie, wypatrując czegoś znajomego, czegoś co ujrzał poprzednim razem, ale oślepiony bijącym od podłoża blaskiem, szybko zrezygnował z tych bezowocnych prób. Wzruszył ramionami dochodząc do wniosku, że zawsze mogą spróbować odkryć większy obszar, jeśli tylko pozwoli na to Aura smoczycy. W ostateczności wrócą do wioski i spróbują szczęścia następnego dnia, gdy samica odzyska siły. Chciał to powiedzieć na głos, ale przeszkodził mu daleki dźwięk, od którego na jego ustach zatańczył uśmiech pewności. Gdzieś poza zasięgiem wzroku stał olbrzymi biały basior i wył, by dać mu do zrozumienia, że to właśnie to miejsce. Nie mogło być mowy o pomyłce.
– Jestem pewien, że to tutaj.
Skjeal kiwnęła łbem.
„W takim razie lepiej odsuń się na bezpieczna odległość. Ten lód stanie się grząski i niebezpieczny”.
– „Odsuń się”… Czy o mnie już nikt się nie troszczy?  To, że jestem duchem, nie znaczy, że nie mam uczuć!
Chłopak uśmiechnął się do Sigmunda i ruszył przed siebie, jak najdalej od jaszczurzycy. Gdy uszedł około pół mili, co wydało mu się wystarczającą odległością, uniósł obie ręce do góry i zamachał nimi. Smoczyca miała doskonały wzrok i z łatwością zauważyła jego znak. Bez zbędnych słów wzbiła się w powietrze kilkoma wymachami błoniastych skrzydeł. Po chwili z jej pyska wytrysnęła fala płomieni. Buchnęła chmura gęstej pary, a zalegający niżej lód wydał z siebie przeciągły jęk,  który brzmiał jak westchnienie ulgi wydobywające się z ust krainy, kiedy odrobina ciężaru została zdjęta z jej kamiennych pleców.
Skjeal zatoczyła kolejne koło, cały czas wypluwając w kierunku powiększającego się z każdą sekundą krateru potoki piekielnego żaru. Jęzory ognia ścigały cofający się przed nimi, jakby w panicznej ucieczce przed śmiercią, śnieg i zamieniały go w wodę, która nie miała nawet czasu się rozlać, bowiem niemal natychmiast przeistaczała się w parę, która w spiralnych obłokach płynęła ku przestworzom. Magicznie wspomagany wzrok smoczycy pozwalał jej na orientację w owej gęstej jak mleko mgle. Drążyła coraz niżej i niżej, jednak towarzyszący temu wysiłek był ogromny. Musiała jednocześnie wyczerpywać energię magiczną jak i fizyczną, co nigdy nie było dobrym rozwiązaniem.
Długi lot z Ivarem na plecach, plus obecna zabawa w kotka i myszkę z własnym ogonem, powoli zaczynały dawać się jej we znaki. Nie znosiła latać nisko nad powierzchnią. Brakowało jej potężnych prądów powietrznych, na których mogła szybować niczym smukła jaskółka. Wiedziała jednak, że to co robi, ma niezwykła znaczenie dla jej krainy i pisklęcia, które miała nadzieję w niej wychować, z dala od groźby ataku Mrocznego. Nie miała bowiem wątpliwości –  gdy czarny smok utopi we krwi i płomieniach cały rodzaj ludzki, zwróci się przeciwko swoim pobratymcom. Dla takich jak on, nie istniało pojęcie pokoju. Były tylko mord i zniszczenie.
Skupiła się na swoim zadaniu. Tam, na dnie, coś pobłyskiwało przepięknym odcieniem błękitu, takim jakim pysznić się mogą tylko górskie lodowce. Nareszcie! Dotarła do powierzchni jeziora. Praca nie była jeszcze skończona, ale zawsze był to jakiś postęp. Czuła jednak, że nie będzie w stanie za jednym podejściem dostać się do tego, co kryje się pośród zastygłej nieruchomo wody. Sącząca się z niej Aura słabła , a wraz z nią słabły płomienie.  Poirytowana Skjeal zrobiła ostatnie kółko naruszając powierzchnię jeziora i robiąc w niej wyżłobienie głębokie na pół metra, po czym podleciała w kierunku oczekujących na nią człowieka i ducha.
Jeszcze przez chwilę z szerokiej wyrwy w śnieżnej pokrywie unosiły się obłoki pary. Resztki gorąca zamieniały bulgoczący lód w mleczne kłęby. Jednak pozbawione stałego dopływu płomieni i osamotnione w starciu z mrozem, czyhającym tylko na odwrót swojego największego wroga, pozostałe warstwy bieli szybko pokryły się przezroczystą skorupą zamarzniętej wody. Była to jedyna przysługa, którą tutejszy klimat wyświadczył Ivarowi. Dzięki temu ich praca nie szła na marne zawalona przez hałdy rozmiękłego śniegu. Chłopak żałował trochę, że smoczyca nie była w stanie od razu dać mu tego, czego szukał, ale nie miał do niej pretensji. W końcu jej wyczerpanie było po części skutkiem walki, którą z nią stoczył. Nadal utykała na zranioną łapę.
Potrzeba było czterech godzin i mnóstwa stłumionych przekleństw młodzieńca by Skjeal odzyskała siły. Ivar i Sigmund spędzili ten czas siedząc przed niewielkim ogniskiem. Chłopak odkrył, że Huggtand znakomicie sprawdza się w roli siekiery i pomimo burczenia ze strony Smokobójcy, któremu nie podobało się, że jego miecz służy do tak prostackich celów, udało mu się za jego pomocą zebrać spory zapas żywicznych gałęzi. Rozpalenie ich nie stanowiło żadnego wyzwania nawet dla osłabionej jaszczurzycy, toteż po chwili młodzieniec cieszył się przyjemnym ciepłem. Miał ze sobą niewielkie zawiniątko z żywnością, prezent pożegnalny od Runolfa, ale był zbyt podekscytowany tym, co się działo by chociaż na nie spojrzeć.
I znowu mroźne powietrze przeszyły włócznie pary wodnej, przy wtórze jęków pękającego lodowca. Czując drgania towarzyszące rozpadowi ogromnej masy zamarzniętego na kość śniegu, Ivar przezornie odsunął się nieco dalej od miejsca, nad którym pracowała zielonołuska. Z napięciem obserwował kolejne kręgi, które zataczała, a gdy ponownie skierowała się  w jego stronę, zacisnął zęby w irytacji. Nagle zapragnął rzucić się twarzą w zalegający mu pod stopami śnieg i wykrzyczeć w niego całą swoją złość i frustrację.
Dopiero gdy lśniąca sylwetka Skjeal zbliżyła się tak, że mógł dostrzec ciemny kształt, na którym zaciskały się jej szpony, poczuł wzbierającą falę nadziei. Wystarczyło zaledwie dwadzieścia sześć uderzeń skrzydeł (nie mogąc się doczekać by dokładnie obejrzeć co też smoczyca wydobyła z jeziora, ale także by skupić na czymś rozpędzone myśli, chłopak dokładnie je policzył), by Skjeal z łomotem wylądowała tuż obok niego. Szponiaste łapy zwolniły uścisk i u stóp młodzieńca upadła solidna, zbita bryła koloru północnego nieba.
„Jest tam tego znacznie więcej.”
Dotknął ostrożnie przedmiotu, wyczuwając pod palcami każdą nierówność. Jego powierzchnia była chropowata i pokryta sadzą, ale z całą pewnością metalowa. Młodzieniec nabrał garść śniegu i ostrożnie, jakby bojąc się, że coś tak prozaicznego jak czyszczenie uszkodzi przedmiot od tysięcy lat zamrożony pośrodku lodowego jeziora, przetarł górną część bryły. Spodziewał się znaleźć jakieś zawiasy lub inny mechanizm świadczący o tym, że tajemnicza Rzecz jest czymś w rodzaju skrzynki. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógł szukać zwyczajnego kawałka metalu.
Ku swojemu rozczarowaniu nie dostrzegł żadnych śladów zamka, natrafił za to na ukryty pod grubą warstwą brudu zawijas, który wywoływał u niego dziwne skojarzenia. Wpatrywał się w niego przez chwilę, chcąc przypomnieć sobie z czym może się on wiązać, jednak wszelkie próby spełzły na niczym. Spirala była gwałtownie zakończona, zupełnie jakby była kiedyś częścią większej całości. Coś w umyśle młodzieńca krzyczało, że tak właśnie było i że powinien kojarzyć nie tylko tajemniczą rycinę, ale także metal, na którym została wykonana. Nim jednak sam odkrył rozwiązanie tej zagadki, z pomocą przyszedł mu Sigmund.
– Na młot Thora! –  Głos Smokobójcy był cichszy od szeptu. –  Nie widziałem tego od pięciu tysięcy lat i nie spodziewałem się ujrzeć nigdy więcej…
Widząc pytające spojrzenie chłopaka, spojrzał mu w oczy z powagą, która dziwnie nie pasowała do wesołego zazwyczaj ducha.
– Nie rozpoznajesz tego, młodzieńcze? Nie widzisz w tym surowca, z którego jest wykonana twoja zbroja?
Oczy Ivara zrobił się okrągłe jak spodki.
– Chcesz powiedzieć, że to…
– Księżycowy metal, tak. Jajo, z którego wykluła się ludzkość.
***
Skjeal odniosła podekscytowanego Ivara i pogrążonego w nabożnym wręcz skupieniu Smokobójcę z powrotem do wioski Runolfa, gdzie opowiedzieli kowalowi o swoim odkryciu. Mężczyzna zapałał ogromnym entuzjazmem i wydawało się, że perspektywa zobaczenia tego legendarnego materiału w stanie pierwotnym, nieprzetworzonym wtłacza w niego nowe pokłady energii. Zaprosił obu przyjaciół do swojej chaty, gdzie uraczył ich miodem i płatami suszonego mięsa. Długo potem jeszcze siedzieli przy trzaskającym ogniu, snując plany i nadzieje związane ze znaleziskiem. Jedno było pewne – ludzkość nie była już tak bardzo bezbronna w starciu z Orkami i smokami. Wystarczyło dać jej trochę czasu.
Następnego dnia rozpoczęła się gorączkowa krzątanina. Runolf, który jak większość kowali w tych trudnych, cieszył się w osadzie niemałym poważaniem, zarządził szereg prac mających usprawnić transport księżycowego metalu do wioski. Gromady drwali wyruszyły do lasu by zebrać zapasy drewna, które było potrzebne w ogromnych ilościach. To, które leżało już w porąbanych stertach, miejscowy smolarz układał w mniejsze kupki i podłożywszy pod nie ogień, okrywał szczelnie darnią. Dziesiątki dymiących kopczyków zasnuwało niebo nad wioską smolistym dymem, ale nikt nie narzekał, pomimo czarnego pyłu, który osiadał na wszystkim i na wszystkich. Węgiel drzewny był niezbędny do pracy kowala.
Cieśle trudzili się nad konstrukcją wozów w swoich warsztatach wspomagani przez zastęp obdartej młodzieży. Gotowe furmanki zaprzęgano do co lepszych koni i posyłano ku traktowi, tak daleko w śnieżne pustkowie jak tylko pozwalały na to zaspy. Tam czekały one aż nadleci smoczyca i załaduje na nie kolejne bryły granatowego metalu. Był on lekki, dlatego też wystarczała para wierzchowców by zaciągnąć do osady wypełniony po brzegi wóz. W ten sposób oszczędzano zielonołuską, która nie musiała wykonywać nieustannych kursów w jedną i drugą stronę. Odległość pomiędzy skupiskiem brył księżycowego metalu a miejscem załadunku była stosunkowa niewielka i drogą powietrzną nie zajmowała dłużej niż pół godziny.
Dłużej trwał oczywiście powrót czworonożnych a nie skrzydlatych koni do wioski, jednak nie była to dla nich trasa nie do przebycia. Jedna za drugą, wyładowane furmanki zaczęły powracać do osady. Księżycowy metal rozładowywano, wierzchowcom dawano dzień wytchnienia i ponownie ruszano w drogę. W międzyczasie kamieniarze znosili znad brzegów pobliskiej rzeki okrągłe, wypolerowane przez wodę otoczaki. Ich żony w wielkich kadziach mieszały zaprawę sporządzaną z gliny i sproszkowanego wapienia. Polanę przed wioską, służącą wcześniej jako pastwisko dla skromnej trzódki osadników, dokładnie oczyszczono i rzemieślnicy wzięli się do pracy.
Pod czujnym okiem Runolfa i Sigmunda, który przestał być na chwilę potężnym herosem z legend i ponownie stał się prostym kowalem, jak grzyby po deszczu wyrastały ogromne piece hutnicze. Gdy pierwszy z nich był gotowy, mężczyzna i duch również przyłączyli się do przygotowań. Wybrali najmniejsze kawałki księżycowego metalu i rozpalili pod świeżo wybudowanym paleniskiem wielki ogień. Umieszczone nad nim odłamki, największy wielkości głowy Ivara, potrzebowały prawie ośmiu godzin by osiągnąć temperaturę potrzebną do obróbki. Ośmiu godzin i ogromnej ilości węgla.
Widząc to, każdy kto nie był zajęty przy pozostałych pracach, niezależnie czy był to mężczyzna, kobieta czy dziecko, ruszył do lasu uzbrojony w topory i siekiery. Przez cały dzień, a niekiedy nawet i w nocy, rozbrzmiewały w osadzie stukot ostrzy o pnie i zgrzytanie długich pił przegryzających się przez grube gałęzie. Przygotowania szły pełną parą.
Tymczasem w kuźni, Runolf przekuwał i rozkuwał, skręcał i rozbijał, dwoił się i troił, aż w końcu pokazał światu swoje dzieła. Ivar z podziwem, po kolei brał do ręki trzonki potężnych młotów kowalskich i dłut, wodził palcami po lśniącej powierzchni przecinaków i szerokich kowadeł… Słowem, wszystkich narzędzi niezbędnych do pracy każdemu szanującemu się kowalowi. Były one jednak o niebo lepsze od tych, które znajdowały się w większości warsztatów. Wytrzymalsze, ostrzejsze, nie tępiące się… Dokładnie takie, by nie uległy zniszczeniu przy obróbce księżycowego metalu.
***
Kilka dni później, gdy przechadzał się po wiosce i obserwował toczącą się dookoła krzątaninę w poszukiwaniu zajęcia dla siebie, młodzieniec natknął się na Sigmunda, którego nie widział od dłuższego czasu. Smokobójca spędzał go w większości w kuźni, gdzie z radością przypominał sobie czasy młodości. Chłopak czuł się odrobinę osamotniony - jego przyjaciele byli zajęci pracą, a Skjael wolała zostać na miejscu załadunku, by trzymać się z daleka od wciąż nieprzychylnych spojrzeń wieśniaków. Teraz jednak coś musiało wzburzyć ducha, skoro opuścił swoje rozbrzmiewające brzękiem metalu o metal królestwo. Gdy zobaczył młodzieńca wyraźnie się ożywił i podbiegł ,a raczej podpłynął w jego stronę, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią.
– Ivarze, chodź za mną, koniecznie musisz to zobaczyć! Runolf odkrył coś dziwnego… Chodzi o księżycowy metal.
Widząc, że przyjaciel pogrążony jest we własnych rozważaniach, Ivar nie próbował zadawać mu pytań. Zamiast tego posłusznie ruszył za zjawą w kierunku głównego składowiska zwiezionych z jeziora brył. „Składowisko” było być może za dużym słowem. W zasadzie, poszczególne kawałki metalu leżały po prostu na gołej ziemi, czekając aż dymiące kopce wytworzą ustaloną przez kowala ilość węgla drzewnego. Już z daleka ujrzał, że coś się tam zmieniło. Widział krążącego tam i z powrotem Runolfa. Mężczyzna wymachiwał w podnieceniu rękami, chcąc go skłonić do szybszego ruchu. Pobiegł.
– Co się stało?
Czekający na niego kowal bez zbędnych powitań przeszedł do sedna.
– Ten malunek, który widziałeś na pierwszym kawałku…Pamiętasz go, prawda? – Nie czekał na odpowiedź, nie potrzebował jej. –  Otóż miałeś rację. To część większej całości. Podczas oględzin brył znalazłem kolejne linie. Mi również wydały się znajome. Nie wiem czy to przypadek czy wola bogów… – Zawahał się przez chwilę i pokręcił głową jakby nie mogąc się zdecydować. – Przenosiłem właśnie bryłę, kiedy pod nogi wleciał mi ten przeklęty kundel…Nie, ten pobłogosławiony przez Odyna pies! Tak, to z pewnością posłaniec niebios, tak…
– Runolfie? – Chłopak chciał swojej odpowiedzi, a kowal wydawał się zagubiony we własnych myślach.
– Co...? A, tak. Pies, tak… Potknąłem się o niego, a księżycowy metal wypadł mi z dłoni. Potoczył się w kierunku innego kawałka i… Doznałem olśnienia. Linie pasowały niemalże do siebie tworząc znany mi wzór… Runę, Ivarze, runę! Nie całą, znaki są naprawdę sporych rozmiarów, ale poznałem! Poznałem! Spędziłem sporo czasu, układając poszczególne fragmenty… Siedzę nad tym od rana, słońce chyli się ku zachodowi!  Ale udało się! Udało!
Oszołomiony chłopak jeszcze nie do końca rozumiał.
– Co się udało?
Runolf złapał go za ramiona i przyciągnął do siebie miażdżąc w niedźwiedzim uścisku.
– Ułożyłem! Wiem co głosi inskrypcja! Nałożona na mój ród klątwa dobiegła końca! O tych właśnie słowach mówiła przepowiednia!
– Jakich słowach?
Kowal wyprężył się dumnie i poprowadził Ivara w kierunku dalszej części placu, gdzie rzeczywiście ciągnął się długi na kilkadziesiąt i wysoki na kilkanaście kroków rząd fragmentów księżycowego metalu. Na lśniącej powierzchni widniały nieco przytarte i nie do końca widoczne spod warstewki brudu fragmenty run. Mężczyzna zadał sobie naprawdę wiele trudu by odtworzyć napis, jednak wciąż pozostawał on dla chłopaka zagadką.
– Co jest tam napisane?
Towarzysz obdarzył go dziecięcym uśmiechem, dziwnie kontrastującym z potężną sylwetką i wytatuowaną czaszką.
– „Scientia Nobilitat".



Ciekawi mnie ,czy ktokolwiek pamięta co to za nazwa jest na końcu ^^ To było już tak dawno temu :) A i nie krzyczcie na mnie za bardzo o opis krzątaniny w wiosce, może być nieco chaotycznie, ale nie chciałem się rozwlekać nad robieniem węgla :) 


10 komentarzy:

  1. I słusznie, że nie rozwlekałeś się nad robieniem węgla. Nie pamiętam żeby kiedyś pojawiła się ta nazwa, ale sprawdziłem w słowniku łacińskim co znaczy. Niech inni sami sprawdzą co znaczy :P
    To jak dotąd mój ulubiony rozdział, głównie dlatego, że tyle w nim było: smoczyca, statek kosmiczny którym przylecieli ludzie (bo domyślam się, że to właśnie leżało pod lodem), nowa broń dla ludzkości dzięki której być może w końcu wygrają. Dobrze, że Ivar nie zabił smoczycy, szukanie trzeciego smoka byłoby naciągane.
    A teraz humor zeszytowy: "Pęd pwichru..."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, to nazwa statku, w którym przybyli ludzie :) Ale wiem, że to było już dawno temu, i można było zapomnieć ^^ Sam musiałem wrócić do rozdziału "Historie", przyznam bez bicia :)

      Usuń
  2. Przeczytałem i mam tylko dwa zastrzeżenia.
    1. Czemu na obrazku tylko oko smoka? Cały byłby lepszy.
    2. Długość. Ada już zaczyna marudzić, że upodabniam się do ciebie i moje rozdziały robią się kosmicznie długie xD
    Dziś u mnie coś się pojawi, ale sam sprawdzam błędy więc uwaga :p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo chciałem koniecznie zielonego, a wszystkie obrazki z takowymi były chamsko robione w paincie, i nie mogłem, nonie mogłam takich wstawić ^^ To oko wygląda najbardziej...wiarygodnie ^^ Plus-źrenice jak u kota, co zaznaczyłem w tekście :) Co do długości...^^ Chcę umieścić koniec tego opowiadania przed końcem wakacji ^^

      Usuń
    2. No to jedyne co mogę ci napisać to... powodzenia. Zwykle tak ambitne plany dostają w pupe, wiem to z doświadczenia.
      Ps. Jak napisać scene, która była, a jej nie ma?

      Usuń
    3. Widziałem już początek Twojego nowego posta, wiec nie zrobię z siebie debila próbując zgadnąć^^A co do planu, to myślę, że akurat ten, wypali ^^ Bo już naprawdę niewiele :)

      Usuń
  3. Ciekawe. :)
    Może przeczytam poprzednie rozdziały?
    Zobaczymy, ale w najbliższym czasie wątpię. XD Ach te wakacyjne wyjazdy...
    Długość rozdziału powaliła mnie na kolana i coś mi się zdaje, że tak szybko się z nich nie podniosę. XD

    http://strazniczka-rohanu.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. A gdzie zgubiłeś smoka, a raczej smoki? Wieśniacy już się ich nie boją? A z tego metalu co zrobią? Zbroje czy jakiegoś kolosa do walki.
    Dobra, wiem, zarzuciłam Cię pytaniami, ale po szesnastu godzinach na słońcu każdemu może odbić i niezbyt logicznie pojmować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A no właśnie smoczyca została w pobliżu miejsca załadunku, żeby niepotrzebnie nie denerwować wieśniaków^^ Jeszcze się przyda^^ Przyznam się bez bicia, że faktycznie nie opisałem scen jak to pobożni ludkowie z krain Wikingów na początku obawiali się maszkary, ale zwyczajnie wziąłem i zapomniałem :( A z metalu owszem, zbroje^^ Coby było więcej Ivaropodobnych :) i spoko, wszystko jest, nic nie zjadło :) Idź spać, bo następny komentarz napiszesz gdzieś czołem ^^

      Usuń
  5. Nie lubię mojego kompa, chyba Neo znów w nim grzebał. Napisałam koment, a gdzieś mi go zjadło po drodze. Nie, następnego nie będę pisać, lecę na twarz.

    OdpowiedzUsuń