sobota, 2 sierpnia 2014

Isthmus XV


Na mostku „Litanii Wściekłości” rozkazy nie milkły nawet na sekundę. Wszędzie panował nieustanny ruch i gorączkowa krzątanina dziesiątek oficerów, serwitorów, gońców i Kapłanów Maszyny odprawiających ostatnie rytuały mające zapewnić przychylność Mechanicznego Ducha. Nie była to jednak niezorganizowana panika, w którą wpadłaby zdecydowana większość załóg imperialnych okrętów w obliczu tak ogromnej przewagi wroga. Zaprawieni w bojach, doskonale znający się na swojej pracy, a co najważniejsze – trzymani w szachu przez żelazną dłoń swego dowódcy, podwładni kapitana Loxewa stanowili doskonały przykład tego, co czyniło ciągle prące do przodu Imperium Ludzkości tak niezwykle skuteczną i przerażającą siłą.
                Płynące z umieszczonych, co kilka metrów głośników modlitwy, spotykały się z natychmiastową odezwą, wypowiadaną pewnymi, nieugiętymi w obliczu śmierci głosami. Każdy, zarówno z obecnych na mostku, jak i pracujących na niższych pokładach, był zahartowanym w ogniu wojny weteranem całkowicie oddanym służbie Imperatorowi i nikogo nie przerażała myśl o poświeceniu w niej życia.
                Kapitan Loxew obserwował przebieg bitwy na wiszącym pod sufitem ogromnym monitorze. Stał dumnie wyprostowany, z rękami założonymi za plecami. Jego postawa i zacięte, jakby wykute z kamienia rysy twarzy nie pozwalały odczytać targających nim emocji, o ile ten twardy jak pancerz statku, którym dowodził, mężczyzna znał cokolwiek poza obowiązkiem. Migoczące punkty symbolizujące rzucone przeciwko wrogiej armadzie myśliwce i bombowce, topniały w oczach. Co prawda udało się im zniszczyć jeden z mniejszych krążowników nieprzyjaciela, ale nie miało to większego wpływu na przebieg całości bitwy. Loxew wiedział, że nie wyjdą cało z tego starcia. Wiedział to każdy, kto miał oczy i mógł ujrzeć rozmiar floty atakujących. Nie oznaczało to jednak, że zatwardziały służbista, który w nim mieszkał, zamierzał pozwolić, by jego załoga popadła w opieszałość.
                – Łącznościowiec! – Natychmiast podbiegł do niego niepozorny mężczyzna w fioletowym mundurze operatora VOX. – Połącz mnie z pokładem bojowym!
                Oficer skinął tylko głową i złożył dłonie na piersi w znaku Aquili. Powrócił na swoje stanowisko, a gdy kapitan do niego podszedł, podał mu nadajnik, na którym paliła się zielona lampka. Rozległ się suchy trzask.
                – Sertar, słyszy mnie pan?
                – Tak jest, sir!
                Głos głównego inżyniera był ledwo słyszalny przez zakłócenia, które zawsze towarzyszyły pracującemu na pełnych obrotach generatorowi plazmowemu. W tle można było wyłowić odgłosy przeładowywania dział i okrzyki pracujących załóg zbrojeniowych. Loxew niemalże się uśmiechnął słysząc te miłe dla jego ucha dźwięki. Kuranty wojny. One, i zapach rozgrzanego żelaza sprawiały, że serce każdego prawdziwego żołnierza napełniało się odwagą i wolą walki.
                – Czy działo plazmowe jest przygotowane do walki?
                Chwila ciszy. Inżynier najpewniej odczytywał rzędy danych wyświetlanych na panelu zbrojeniowym.
                – Mamy dziewięćdziesiąt siedem procent energii, sir! Wystarczy by „Strażnik” i „Wiara” nie zaliczyły ani jednego zestrzelenia! Pozwolenie na uruchomienie procedur celowniczych, sir?
                Tym razem nie mogło być mowy o pomyłce. Usta Loxewa rozciągnęły się w drapieżnym uśmiechu. Grymas miał w sobie zdecydowanie więcej nienawiści niż radości, co sprawiało, że efekt był piorunujący. Wśród załogi, co nie uszło uwadze zawsze czujnego dowódcy, panowało przekonanie, że do kapitana należy podchodzić z największą ostrożnością, kiedy jest w swoim zwyczajnym, ponurym nastroju, lecz gdy na jego twarzy gości uśmiech, najlepszym wyjściem jest usunięcie się mu z oczu. Teraz jednak był on przeznaczony dla nieprzyjaciół.
                – Już widzę wściekłe miny Totsa i Virpla! Udzielam pozwolenia. Weźcie na cel najbliższy wrogi statek, i poślijcie go w kawałkach do Osnowy! Gdy skończycie z pierwszym, poszukajcie następnego. Strzelać bez rozkazu. Za Imperatora!
                – Tak jest, sir! Za Imperatora!
                Tymczasem niewielka chmara eldarskich myśliwców przemknęła się przez rzednące z każdą sekundą eszelony imperialne, i plując z umieszczonych pod dziobem baterii laserowych, ruszyła w stronę „Litanii Wściekłości”. Z uwagi na odległość, świetliste lance rozpraszały się jeszcze zanim dosięgły pancerza statku. Kapitan skrzywił się w myślach widząc takie marnotrawstwo energii. Zupełnie jakby piloci półksiężycowatych samolotów nie przejmowali się tym, że ich działania nie wyrządzają przeciwnikowi żadnej szkody. Było to oczywiste zagranie na postrach.
                Naprzeciw najwyraźniej pewnych zwycięstwa Eldarów zasiadali za sterami obrotowych działek przeciwlotniczych opanowani, bystroocy artylerzyści. Ani jeden pocisk nie został zmarnowany by odpowiedzieć  na zaczepki ze strony najeźdźców. Strzelcy spokojnie czekali, spoglądając przez szyby ze zbrojonego szkła na zbliżających się nieprzyjaciół. Gdy tylko znaleźli się oni w polu rażenia, dziesiątki palców niemalże jednocześnie nacisnęło na spust. Pokład bojowy ożył terkotem ciężkich stanowisk bolterów. Pociski smugowe mknęły przez pustkę kosmosu zostawiając za sobą ogony ognia. Przypominały w locie komety, i z ich mocą uderzały w fioletowe pancerze wroga.
                Trafione myśliwce stawały na chwilę ogniu, kiedy wypełniający je tlen, niezbędny do podtrzymania pilota przy życiu, mieszał się z wyciekającym paliwem. Oderwane fragmenty poszycia nadawały niewielkim pojazdom wyglądu meteorytu rozpadającego się przy przechodzeniu przez atmosferę. Niektóre od razu eksplodowały, inne traciły kontrolę nad lotem i wpadały w korkociąg, który posyłał je prosto na gruby pancerz „Litanii”. Mostkiem targnęły wstrząsy, jednak nie było żadnego zagrożenia. Adamatnowe osłony okrętu mogły znieść znacznie więcej.
                Tylko dwóm myśliwcom udało się ujść spod ostrzału przeciwlotniczego. Salwy z ich laserów wryły się w metalowe płyty krążownika zostawiając na nich głębokie bruzdy. Nic, czym należałoby się martwić. Gdyby jakimś cudem udało się im wyjść żywymi z tej walki, kapitan zakazałby naprawiania tych uszkodzeń, zachowując je na pamiątkę pokonanego wroga niczym blizny zdobiące ciało wojownika. Zwycięstwo eldarskich pilotów nie trwało jednak długo. Zza bryły imperialnego okrętu wnurzyła sie eskadra Cyklonów, która niemalże bez wysiłku, z marszu zamieniła ich samoloty w płonące wraki nieszkodliwie opadające stalowym deszczem na „Litanię”.
                Nadajnik VOX ponownie ożył głosem głównego inżyniera.
                – Cała załoga przygotować się na wstrząs! Namierzyliśmy cel!
                Kapitan złapał się mocno krawędzi stojącego przed nim pulpitu w oczekiwaniu na szarpnięcie towarzyszące salwie z działa plazmowego. Zawyły syreny ostrzegawcze… Mostek zachwiał się jak targane huraganowym wiatrem drzewo. Kilku członków załogi, którzy byli na tyle zajęci, lub nierozważni by zignorować polecenie Sertara, przewróciło się i potoczyło bezwładnie po podłodze. Niektóre z serwitorów zostały wyrwane ze swoich stanowisk i teraz wypluwały z siebie rozpaczliwe potoki kodu binarnego nie pojmując, co się właśnie stało i nadal wykonując swoje zadania.
                Lowex zupełnie zignorował ich terkoczące wołania, całą uwagę skupiając na obserwowaniu trajektorii lotu potężnej kuli płonącej plazmy, która mknęła w stronę najbliższego okrętu Eldarów. Mięśnie szczęki mężczyzny napięły się do granic możliwości, a na jego czoło wystąpiły kropelki potu. Zaciśnięte wciąż na pulpicie palce zbielały od siły z jaką się go uczepił. W końcu, po jak zdawałoby się całej wieczności, ognisty pocisk sięgnął celu. Przez chwile wyglądało to jakby nic się nie stało, jednak potem wrogi krążownik zniknął, a na jego miejscu wykwitło miniaturowe słońce. Fala płomieni i metalowych szczątków zmiotła przelatującą w pobliżu grupę eldarskich myśliwców.
                Na mostku zapadła kilkusekundowa cisza, przerwana przez trzask nadajnika.
                – Dorwaliśmy go, sir! Na chwałę Imperium!
                Dopiero wtedy, jakby czekali na oficjalne potwierdzenie, oficerowie wydali z siebie radosny okrzyk zwycięstwa. Lowex pozwolił im na to tylko przez chwilę, samemu nie racząc się nawet uśmiechnąć.
                – Na świętowanie przyjdzie pora, gdy zniszczmy resztę tych skurwysynów! Nie ma litości dla wrogów Imperium, i tylko ich całkowita eksterminacja pozwala na ogłoszenie zwycięstwa. Czy Imperator nie obdarzył was wzrokiem? Do roboty! Zostało jej jeszcze całkiem sporo!
***
– Raport o obrażeniach!
                – Sir! Ostatnia salwa uszkodziła dolną osłonę „Strażnika”. Szósty i piąty pokład uległy dekompresji. Zamknęliśmy śluzy, ale cały personel, który tam pracował…
                – Ile dział straciliśmy? – Pułkownik Tots nie należał do osób sentymentalnych. Załogę mógł wymienić w każdym porcie kosmicznym w przeciągu kilku godzin, na naprawę uzbrojenia potrzeba było znacznie więcej czasu.
                – Czternaście, sir!
                Nie było dobrze. Niemalże jedna trzecia stanowisk strzeleckich zniszczona zaledwie jedną salwą potężnego okrętu Eldarów. Sytuacja była ciężka. Nie pozostawało zbyt wiele opcji. „Strażnik Terry” nie był przystosowany do toczenia bitew z jednostkami, które dorównywały mu rozmiarami. Jego wyposażenie stanowiły głównie działa przeciwlotnicze, i potężny silnik, który pozwalał mu osiągać olbrzymią prędkość, dzięki czemu znakomicie sprawdzał się jako wsparcie przeciwko myśliwcom nieprzyjaciela. Nie dorównywał jednak pozostałym imperialnym krążownikom pod względem grubości pancerza czy siły ognia.
                Wystarczyła jedna salwa by niemal całkowicie wyeliminować okręt pułkownika z toczącej się nad Elpidą bitwy. Kolejna z pewnością całkowicie zniszczy fregatę. Tots czuł jak zgrzytają mu zęby na samą myśl o utracie ukochanego statku.  Porażka mogłaby być nieco mniej gorzka, gdyby udało mu się zestrzelić najpierw chociaż jeden z nieprzyjacielskich krążowników… Póki co, nic jednak na to nie wskazywało. Nagle, pułkownika ogarnął spokój. Wszystkie emocje związane z walką zostały zepchnięte na dalszy plan, a na ich miejsce pojawiła sie chłodna kalkulacja. Otworzył kanał łącznościowy do pokładu silnikowego.
                – Xi-Nu, tu pułkownik Tots.
                – Tak, panie? – Głos Kapłana Maszyny był zniekształcony zarówno przez system VOX, jak i respirator, który przedstawiciel marsjańskiego bractwa nosił w zastępstwie dawno usuniętych płuc.
                – Skieruj całą moc reaktora do silników. Całą. Odłącz tarczę siłową i stanowiska broni. Zatrzymaj przepływ chłodziwa… Przejmuję stery „Strażnika”.
                Przez chwilę odpowiadał mu tylko szum towarzyszący pracy głównego procesora XI-Nu. Pomimo wszystkich augmentacji i urządzeń zastępujących organiczne części jego ciała, Kapłan Maszyny wciąż był w pewnym stopniu człowiekiem, a nie bezmyślnym robotem, ślepo wykonującym rozkazy. Na szczęście dla pułkownika, umysł Marsjanina był oparty na logicznym myśleniu i już po chwili Xi-Nu doszedł do tego samego wniosku co Tots.
                – Potwierdzam. Wykonywanie rozkazów w toku.
***
                Sierżant Lycan rzucił zebranym na pokładzie zrzutowym „Mors Intercepta” Kosmicznym Marines taksujące spojrzenie. Większość z nich zakuta była w podziurawione, odrapane lub wybrakowane pancerze siłowe. Tych kilku nielicznych, których zbroje zdążyły już zostać naprawione przez zakonnych serwitorów, z niepokojem spoglądało na swoich braci, jakby wstydząc się tego, że są lepiej chronieni. Nie mógł jednak nie zauważyć, że wszyscy ściskali w dłoniach wypolerowane na wysoki połysk miecze łańcuchowe, oraz przypiętych do szerokich piersi bolterów. Uśmiechnął się z dumą, odsłaniając przy tym  swoje spiłowane, wilcze zęby. To właśnie wyróżniało Adeptus Astartes od zwykłych ludzi.
                Tam gdzie inni szukali ochrony dla swoich słabych i miękkich członków, Kosmiczni Marines pragnęli jednie śmierci swoich wrogów, nawet jeśli sami spotykali przy tym swoją. Ta bitwa nie różniła się zbytnio od dziesiątek innych, które stoczyli. Reguły zawsze były te same – ty i twoi bracia przeciwko każdemu plugastwu, które odważy się wychylić łeb z ciemności galaktyki. Tyranidzi, Eldarzy, Orkowie, Tau… Wrogowie ludzkości mieli tchórzliwy zwyczaj atakowania w ogromnej przewadze liczebnej, ponieważ tylko tak mogli mieć nadzieję na godne stawienie czoła oddziałom Astartes.
                Widział odsłonięte, blade twarze swoich braci. Każdy z nich był ranny. Zanim na „Mors Intercepta” dotarło wezwanie Inkwizycji, Szkarłatne Pięści stoczyły bitwę z wrzeszczącymi heretykami, którzy odważyli się najechać imperialny świat w pobliskim sektorze. Początkowo walka była znieważająco prosta – setki wyjących i odurzonych bitewnymi narkotykami kultystów padały jak muchy od rozrywających serii z bolterów i potężnych ciosów mieczy łańcuchowych. Oddziały Imperialnej Gwardii również walczyły dzielnie, i wydawało się już, że rebelia zostanie stłumiona bez większych strat. Wtedy jednak Imperator odwrócił od nich swój wzrok.
                Zaczęło się od spadających gwiazd. Niebo zasnuły ciemne chmury, a z nich, niczym błyskawice zaczęły opadać kapsuły zrzutowe, z których wyłoniły się straszliwe, splugawione postacie. Kosmiczni Marines Chaosu. Zdrajcy. Najwięksi z żyjących heretyków i plama na honorze każdego wojownika Astartes. Rozpoczęła się krwawa i bezlitosna walka. Wirujące zęby mieczy zderzały się ze sobą rozlewając dookoła fontanny fioletowych iskier. Pancerze siłowe pękały pod potężnymi ciosami, a ulice spływały krwią dzieci Imperatora. Szkarłatne Pięści walczyły dzielnie, pomimo przewagi nieprzyjaciela, i  w końcu, kierowani świętą furią odepchnęli heretyków i wyrżnęli ich w pień.
                Przyszło im jednak zapłacić za to zwycięstwo niemałą cenę. Ponad setka braci zginęła, a kilkudziesięciu zostało rannych. Większość z nich dość szybko wróciła do zdrowia i wraz z kapitanem Abiddusem  udali się na powierzchnię Elpidy. Reszta pozostała w Aptecarium „Mors Intercepta”. Lycan był z nich najstarszy stopniem, wiec to jemu przypadło dowództwo nad skromnym oddziałem. W sumie miał do dyspozycji piętnastu ludzi. Jeśli wierzyć krążącym po Imperium legendom, całe światy padały pod atakiem podobnych sił. Kosmiczni Marines byli wymiennikami olbrzymich regimentów Gwardii.
                Sierżant poczuł mrowienie w kikucie, który pozostał mu z odciętego ramienia. Nie był to jednak dreszcz niepokoju, a tęsknoty za bitwą i rozlewem krwi, który już wkrótce go czekał.
                – Bracia! Wielu z was narzekało na decyzję kapitana Abiddusa, kiedy oznajmił nam, że mamy pozostać na pokładzie krążownika! Pragnęliście bitwy i chwały! Pragnęliście zmiażdżyć wrogów Imperium! – Uśmiechnął się drapieżnie, a większość Astartes odwzajemniła ten grymas. – Słyszałem głosy, mówiące, że zostaliśmy zapomnieni! Odsunięci… Czy teraz widzicie?
                Wśród Marines przebiegł szum niepewnych głosów. Każdy wojownik zastanawiał się nad sensem słów dowódcy. Nie zwracając uwagi na to, że musi podnieść głos, Lycan kontynuował.
                – Przysięgam, że gdybym mógł, podziękowałbym heretykowi, który pozbawił mnie ramienia… Mówię to z całkowitym przekonaniem, ponieważ wypatroszyłem zdrajcę jak rybę… – Chóralny wybuch śmiechu. – Podziękowałbym mu! Albowiem tylko dzięki temu, będę miał okazję stoczyć znacznie wspanialszą, znacznie bardziej chwalebną bitwę! Bitwę w obronie moich braci, którzy tam, na powierzchni, spoglądają w górę i widzą ogrom zbliżającego się bezpieczeństwa!
                Podszedł bliżej do swoich wojowników. Każdemu z nich spojrzał głęboko w oczy. U każdego dostrzegł w nich wolę walki i zniecierpliwienie. Ani śladu strachu czy zwątpienia. Zadowolony skinął głową.
                – Wyobraźcie sobie minę kapitana, gdy okaże się, że ci, którym kazał odpoczywać, w ostateczności uratują mu skórę! – Wizja była tak błoga, że sierżant pozwolił sobie na szeroki uśmiech. – Czy widzicie, bracia? To nie przypadek! Sam boski Imperator w swej nieskończonej mądrości chciał, byśmy właśnie w tym czasie byli na pokładzie „Mors Intercepta”! Osądził nas jako godnych, by stawić czoła nowemu zagrożeniu! Wybrał najlepszych ze Szkarłatnych Pięści,  mniej przydatnych posyłając w pogoń za eldarskim statkiem. Gdzie tu chwała? To zajęcie dobre dla Inkwizycji, niegodne wojowników Astartes!
                Żartobliwe przekomarzanie pomiędzy kapitanem Abiddusem i sierżantem Lycanem było powszechnym zjawiskiem, dlatego też nikt nie brał na poważnie słów, które wypowiedziane przez kogoś innego mogłyby być uznane jako brak szacunku dla wyższego rangą. Szkarłatne Pięści były zakonem przykładającym nieco mniej wagi do sztywnych procedur jakimi cechowały się inne bractwa Astartes. Dawało to im większe poczucie jedności i pozwalało zacieśnić więzi pomiędzy wszystkimi wojownikami.
                – To my, jesteśmy Jego czempionami! Wybrańcami! Imperator oczekuje od nas, że zadośćuczynimy jego woli, i poślemy Xenos do Osnowy, czy każdego innego piekła, w które wierzą! Czy chcecie go zawieść, Marines?
                Zamiast odpowiedzi na postawione pytanie usłyszał odgłos pięści uderzających w stalowe napierśniki. Dźwięk rósł i rósł, aż w końcu stał się niemal ogłuszający. Wówczas gwałtownie ucichł.
                – Za Imperatora!
                Wrzask wydobył się ze wszystkich gardeł jednocześnie. Lycan czuł jak pokład pod jego stopami wibruje od wzbierającej mocy.
                – Pakujcie się do torped desantowych! Za pięć minut czeka nas spotkanie z przeznaczeniem! Bądźcie gotowi!
***
                Kosmos płonął. Tak przynajmniej wyglądało to na ekranie wiszącym na jednej ze ścian „Mors Intercepta”. Komandor Absforth obserwował jak kolejna salwa z działa plazmowego „Litanii Wściekłości” niszczy następny krążownik nieprzyjaciela. W sumie był to już czwarty. Dodając do tego jeden wysadzony przez eszelon bombowców, i dwa, które do tej pory udało się trafić jego własnej załodze, był to siódmy wrogi okręt unieszkodliwiony przez siły Imperium, przy zerowych stratach własnych. Oczywiście nie licząc samolotów.
                Z pokładu zbrojeniowego „Mors Intercepta” przyszło potwierdzenie gotowości luk torpedowych. Absforth wcisnął runę nadajnika.
                – Ognia!
                Oficer dowodzący ostrzałem powtórzył swoim ludziom rozkaz. Potężne, długie na piętnaście metrów głowice pomknęły w stronę krążownika nieprzyjaciela. Eldarowie starali się desperacko strącić je zanim dosięgną ich statku, jednak strugi energii laserowej odbijały się od tarcz siłowych pocisków nie czyniąc im żadnej krzywdy. Okręt próbował uciec z trajektorii lotu torped, jednak sztuczna inteligencja systemu naprowadzania błyskawicznie dokonała korekty współrzędnych i już po chwili głowice dosięgły celu. Krążownik rozpadł się na dwie części, a następnie eksplodował bezgłośnie. Osiem. Nieprzyjaciel jednak wciąż miał miażdżącą przewagę liczebną. Jednostek Eldarów było dziesiątki, a imperialnych okrętów zaledwie trzy.
                – Sir?
                Głos łącznościowca oderwał na chwilę komandora od rozjarzonego błyskiem płomieni ekranu. Rzucił stojącemu przed sobą oficerowi groźne spojrzenie, jakby chcąc mu powiedzieć: „oby to było ważne!”.
                – Sir, odebrałem próbę nawiązania kontaktu od pułkownika Totsa! Połączyć?
                Absforth rzucił się pędem w kierunku wskazanego panelu komunikacyjnego. Nie czekając na biegnącego za nim oficera, wcisnął pospiesznie guzik.
                – Tu komandor Absforth! Melduj!
                – Sir! „Strażnik” otrzymał poważne uszkodzenia. Straciłem znaczną część załogi i stanowisk strzeleckich…
                Komandor powstrzymał się od rzucenia przekleństwa. Od początku wiedział, że „Strażnik” skazany jest na szybkie zniszczenie. Wcale jednak nie ułatwiało mu to pogodzenia się z losem. Nie w trakcie bitwy, w której każda jednostka się liczy.
                – Przyjąłem pułkowniku. Wycofaj „Strażnika” pod osłonę „Mors Intercepta”. Zapewnimy wam osłonę na czas potrzebny do skoku w Osnowę. Uciekajcie. Nie ma w tym hańby.
                – Z całym szacunkiem, sir… Gówno prawda…
                Absforthowi opadła szczęka. Nie mógł uwierzyć to co usłyszał. W ciągu swojej trwającej ponad osiemdziesiąt lat kariery dowódcy imperialnej floty, ani razu nie spotkał się z tak jawnym brakiem szacunku ze strony podwładnego! Jeśli Tots myślał, że ujdzie mu to na sucho przez toczącą sie bitwę…
                – Niestety, sir, muszę odmówić wykonania rozkazów. Całą moc przekazałem do silników i wyłączyłem systemy chłodzenia… Sir, zalecałbym wydanie „Litanii Wściekłości” rozkazu wycofania się z mojego sektora.
                – Tots, zabrania…
                Zanim zdążył dokończyć, połączenie zostało zerwane. Absforth wpatrywał się w milczący nadajnik jeszcze przez chwilę. Targały nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony był wściekły na pułkownika, który otwarcie podważał jego autorytet, a z drugiej podziwiał żołnierską odwagę podwładnego. Musiał przyznać, że w jego sytuacji postąpiłby identycznie. Niecierpliwym gestem odganiając plątającego się przy nim łącznościowca, komandor  otworzył kanał VOX na „Litanię Wściekłości”. Głos Loxewa był opanowany i chłodny jak zawsze. Zupełnie jakby byli w trakcie rutynowych szkoleń, a nie walki na śmierć i życie.
                – Sir! Nowe rozkazy?
                – Natychmiast wycofajcie się ze swojego sektora!
                W przeciwieństwie do Totsa, kapitan „Litanii” był uosobieniem służbistości i niezachwianej wiary w mądrość każdej decyzji dowództwa. Nie zadawał pytań, nie wahał się… Po prostu wykonywał. Czyniło to z niego doskonałego żołnierza. Jako lider, swoją postawą nie zdobył sobie zbyt pochlebnej reputacji. W tej jednak chwili zadziałało to zdecydowanie na jego korzyść.
                – Tak jest, sir!
                Komandor z niepokojem śledził przemieszczanie się „Litanii” uciekającej przed zbliżającym się „Strażnikiem”, nie mógł jednak określić, czy odległość dzieląca oba okręty jest wystarczająca… Jakby wyczuwając jego obawy, nadajnik VOX ponownie ożył i mostek wypełnił spokojny głos pułkownika Totsa. Dwa proste, wielokrotnie powtarzane przez obywateli Imperium słowa. Dwa krótkie słowa, które niosły za sobą całą gammę znaczeń – poświecenie, lojalność, wiarę…
                – Za Imperatora!
                Chwilę później pozbawiony chłodziwa generator plazmowy „Strażnika Terry” eksplodował posyłając we wszystkie strony fale zniszczenia, które uderzyły z siłą tysięcy głowic jądrowych w zgrupowanie kilku krążowników nieprzyjaciela, w mgnieniu oka rozbijając je na atomy.
                Pułkownik Tots znał się na swoim fachu. Był żołnierzem z krwi i kości, dowódcą z prawdziwego zdarzenia. Wiedząc, że jego słabo uzbrojona jednostka nie jest w stanie stawiać skutecznego oporu lepiej wyposażonym okrętom wroga, wykorzystał swój największy atut by zadać Eldarom najdotkliwszy cios. Skuteczność „Strażnika Terry” leżała w jego szybkości, pozwalającej na prześlizgiwanie się pomiędzy salwami torped i laserów. Tots, świadom obrażeń, jakie odniosła jego fregata, postanowił drogo sprzedać swoje życie. Używając pełnego ciągu silników, błyskawicznie ruszył w stronę nierozważnie blisko rozstawionych krążowników nieprzyjaciela i zdetonował generator plazmowy swego statku.
                Efekt był niesamowity. Skumulowana w rdzeniu energia była tak ogromna, że wystarczyła by całkowicie zdezintegrować wszystkie sześć jednostek Eldarów. Zaiste odważny czyn. Towarzyszący eksplozji rozbłysk światła wglądał niczym narodziny nowej gwiazdy. Pomimo odległości, jaka dzieliła „Mors Intercepta” od miejsca wybuchu, wszystkie systemy okrętu uległy chwilowemu przeciążeniu.  Zgasły światła i mostek skąpał się w czerwonej poświacie lamp awaryjnych. Ostrzegawcze syreny zawyły płaczliwie. Kilka sekund zajęło krążownikowi przywrócenie wszystkich funkcji.
                Gdy monitory ponownie ożyły, nigdzie nie było ani śladu po „Strażnika Terry” i jego ofiarach. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze przed chwilą w pustce kosmosu szalało prawdziwe piekło. Nim Absforth zdążył mrugnąć, ponownie rozbłysły lampy ostrzegawcze, tym razem te, oznaczające „Wiarę”. Usłużny oficer łącznościowy natychmiast podbiegł do komandora.
                – Sir, komodor Vipler nie odpowiada. Próbowałem połączyć się z jego mostkiem, a potem z pokładem zbrojeniowym… Wszędzie biały szum.
                – Więc prób…
                Mężczyzna umilkł. Jego uwagę przykuł jeden z mniejszych monitorów, wyświetlający sytuacyjny obraz przestrzeni wokół „Mors Intercepta”. Jednostki wroga migotały na nim groźną czerwienią. Naprzeciw nim, lśnił pojedynczy zielony punkt opisany jako „Litania Wściekłości”. „Wiara” zniknęła. Jeszcze przed chwilą przesuwała się gdzieś w prawym rogu wyświetlacza, tam, gdzie teraz ziała czarna pustka kosmosu. W połączeniu z nagłą ciszą radiową, nie mogło to oznaczać niczego dobrego. Absforth poczuł jak wzbiera w nim żal. Znał Viplera od bardzo dawna i cenił go sobie nie tylko jako doskonałego dowódcę, ale i dobrego przyjaciela… Szybko jednak otrząsnął się z podobnych słabości. Czas na żałobę przychodzi tylko po zwycięstwie. Przegrana nie powinna pozostawić nikogo, kto mógłby rozpaczać.
                – Połącz mnie z „Litanią”!
                – Sir!
                Komandor musiał odczekać kilka ciężkich, ciągnących się w nieskończoność minut. Pomiędzy okrętem kapitana Loxewa a „Mors Intercepta” rozciągała się chmura promieniowania radioaktywnego powstałego podczas wybuchu reaktora „Strażnika”.  Powodowało to liczne zakłócenia i trudności z nawiązaniem komunikacji. W tym czasie, luki torpedowe wypluwały z siebie kolejne fale torped. Ostrzał z imperialnego krążownika nie pozostawała jednak bez odezwy. Kilka nieprzyjacielskich jednostek postanowiło wypróbować na „Mors Intercepta” siłę swoich laserów, jednak chroniąca statek tarcza energetyczna póki co stawała na wysokości zadania i pomimo potężnego zużycia energii, pancerz okrętu pozostał nienaruszony.
                Z nieznanych komandorowi przyczyn, olbrzymia fregata Eldarów nie uczestniczyła w wymianie ognia. Płynęła powoli w kierunku Elpidy, zupełnie ignorując toczącą się pod nią bitwę. „Gdyby nie to,  już dawno wszyscy bylibyśmy martwi”, patrząc na potężne baterie laserów, Absforth nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości. Trzask nadajnika sprawił, że pogrążony w niewesołych rozważaniach mężczyzna podskoczył.
                – Sir?
                – Loxew! Zostaliśmy tylko ty i ja… Straciłem kontakt z „Wiarą”. Rozumiesz co to oznacza. Któryś z nas musi wyjść z tego żywym, i zawiadomić Imperium! Ta flota stanowi poważne zagrożenie dla każdego systemu, w którym się pojawi. Trzeba ją powstrzymać…
                – Sir, uważam, że życie komandora jest najważniejsze, pozwól…
                Kapitan brzmiał jakby po raz pierwszy w swojej karierze postanowił pomyśleć zamiast ślepo oczekiwać na rozkazy. Absforth uśmiechnął się pod nosem. Być może pomylił się co do tego człowieka. Jednak był to zdecydowanie zły moment na podważanie jego decyzji.
                – Nie pozwolę na nic, co będzie sprzeczne z moimi rozkazami! Loxew – głos komandora nieco zmiękł, jakby chciał on wynagrodzić podwładnemu ostry wydźwięk rozkazów, które wcale nie były łatwe. Świadomość, że wyszło się cało z walki, w której zginęła reszta towarzysz broni… Było to najgorsze co mogło spotkać każdego porządnego żołnierza. Dobro Imperium było jednak najważniejsze. – Mam na pokładzie niewielki oddział Astartes. Dokonają abordażu na tego kolosa, który wisi nad nami jak chmura burzowa, i kupią ci przez to trochę czasu. „Mors Intercepta” zwiąże walką część mniejszych okrętów… „Litania” nie byłaby w stanie tego zrobić. Uwierz mi, to jedyne wyjście.
                Cisza. Nie było nawet zwykłych dla komunikacji przez VOX trzasków i zakłóceń. Komandor dał podwładnemu chwilę na przetrawienie swojej decyzji. Nie zawiódł się. Loxew był służbistą w każdym calu.
                – Ku chwale Imperium, sir!
                – Ku chwale Imperium, chłopcze! Niech Imperator czuwa nad tobą!
                – I niech ześle swój gniew na twych wrogów.
***
                Wnętrze torpedy desantowej było pogrążone w mroku i tylko wzmocnione zmysły Astartes pozwalały Lycanowi na wyłowienie sylwetek jego braci, oddanych ostatnim przygotowaniom przed bitwą. Wraz z nim, w niewielkim pomieszczeniu zmieściło się zaledwie trzech z nich. Siedzący najbliżej sierżanta, nawet jak na standardy Kosmicznego Marines potężnie zbudowany Persius z zamkniętymi oczami oddawał się medytacji. Jego blade, wąskie wargi poruszały się bezgłośnie w modlitwie do Imperatora. Lycan zbyt dobrze znał młodego wojownika, by choć przez chwile przypuszczać, że zabiega on o łaski dla siebie. Jasnowłosy mężczyzna słynął w całym oddziale jako nieustraszony berserker, ale tylko wtedy, gdy ryzykował wyłącznie własnym życiem. Wszędzie tam, gdzie mogli ucierpieć jego bracia, Persius był ostrożny i niemalże delikatny.
                Podróż w torpedzie desantowej nie należała do najbezpieczniejszych – stanowiska artylerii, od których zazwyczaj aż roiły się nieprzyjacielskie statki, chmary krążących wokół okrętów myśliwców… Wszystko to stało pomiędzy zamkniętymi i całkowicie pozbawionymi możliwości obrony wojownikami a pancerzem jednostki, na którą się kierowali.  Niewiele Lycan pamiętał sytuacji, w których podobne ataki kończyły się powodzeniem bez strat własnych. Doskonale zdając sobie z tego sprawę, Persius tuż przed opuszczeniem pokładu „Mors Intercepta” zapewnił swoich braci, że będzie się za nich modlił. Poprzysiągł również, że jeśli Imperator zażąda któregoś z nich, będzie to właśnie on. Jak widać, dopełnił pierwszej części danego słowa. Lycan miał tylko nadzieję że na tym się skończy. Wiedział, że ich misja jest samobójcza, nie mógł jednak przestać liczyć na zwycięstwo.
                Obok muskularnego wojownika, z wprawą , jaką wyrobić w sobie można jedynie przez dziesiątki lat ćwiczeń, brat Kastor rozkładał i dokładnie polerował każdą część swojego boltera. Sierżant zawsze nieco zazdrościł mu tej niezwykłej broni. Wielkokalibrowe pistolety był standardowym wyposażeniem każdego Kosmicznego Marines, jednak ten był szczególny. Kastor uwielbiał opowiadać historię o tym, jak wszedł w jego posiadanie. Robił to tak często, że Lycon znał ją już na pamięć. Było to podczas oblężenia miasta Kirael. Obrońcy zostali odcięci od świata przez hordy demonów i kultystów. Przez prawie rok odpierali kolejne fale szturmów. Kończyły się im zapasy amunicji i żywności… Wtedy to właśnie pojawił się posiłki w postaci oddziału Szkarłatnych Pięści.
                Lycan był wówczas ze swoją jednostką zajęty oczyszczaniem jednego z opanowanych przez Tyranidy światów, więc swoje wyobrażenie o rozegranej na przedpolach Kirael bitwie zawdzięczał jedynie zasłyszanym opowieściom. A te były niezwykłe. Wyjące demony padały pod ciosami mieczy łańcuchowych… Wszędzie naokoło ginęły kolejne szeregi oblegających. Widząc swoją szansę, obrońcy opuścili miasto i wspomogli sojuszników w walce. To właśnie wtedy Kastor miał uratować życie Inkwizytorowi, który dowodził garnizonem Kirael. Pomijając cały szereg wyssanych z palca bzdur o pokonaniu setek rogatych bestii i tysięcy kultystów, których liczba rosła za każdym razem, gdy powtarzał swoją historie, wojownik zasłonił mężczyznę własnym ciałem przed ciosem demona, niemal tracąc przy tym obie nogi.
                Jako dowód wdzięczności, Inkwizytor podarował Marines swój bolter, którego ponoć dotknął kiedyś sam boski Imperator. Miało to być podczas jednej z wizyt jakie przedstawiciel Świętego Oficjum złożył na Terze. Lycan było co do tego dość sceptyczny, bowiem Imperator nie potrzebował broni by uśmiercać swoich przeciwników, jednak nawet pozbawiony otoczki jaką dawała mu reputacja relikwii, pistolet był potężnym narzędziem zagłady i istnym cudem technologii.
                Ostatni Astartes, brat Dracus siedział sztywno wyprostowany w swoim fotelu i z szerokim uśmiechem na ustach odwzajemniał spojrzenie sierżanta. Był to najmłodszy członek oddziału Szkarłatnych Pięści, zaledwie dwa standardowe ziemskie lata wcześniej wcielony do zakonu. Mimo bardzo krótkiego jak na Astartes okresu służby, nowicjusz zdążył już zaskarbić sobie sympatię dowódców swoją nieustanną gotowością do walki i radością, jaką mu ona dawała. Lycan widział jak młodzik z tym samym szerokim uśmiechem na ustach pozbawił głowy atakującego go heretyckiego Marines.
                Towarzystwo równie wspaniałych wojowników dodawało sierżantowi nieco otuchy. Z nimi mógł mieć nadzieję na utrzymaniu przy życiu chociaż części oddziału.
                Silny wstrząs dał mu znać, że zbliżali się właśnie w pobliże okrętu. Torpedy desantowe były wykonane z niezwykle grubych płyt adamantium, tak, by ciężko je było zniszczyć. Malowano je również na czarno, żeby jak najmniej rzucały się w oczy czającym się przy bateriach laserów strzelcom. Wszystko to po to, aby zapewnić jak najwięcej przewagi ukrytym w ich wnętrzu wojownikom. Zabezpieczenia te działały znakomicie jednie do pewnego dystansu. Gdy znalazły się w zasięgu pozwalającym na wykrycie ich sygnatur cieplnych, były najbardziej narażone na strącenie. Targające kapsułą turbulencje dały sierżantowi znak, że właśnie przekroczyli tą granicę.
                Nie mogli widzieć uderzających w pokrywę torpedy wiązek laserów, ale z pewnością mogli je odczuć. Gdyby nie przytrzymujące ich pasy bezpieczeństwa, siła impetu z całą pewnością rzucałaby nimi po całej niewielkiej komorze. Wykrywając ciężki ostrzał, systemy kapsuły przekazał odpowiednie sygnały do silników, i Lycan poczuł jak przeciążenie wynikające z gwałtownego przyspieszenia wciska go w fotel. Na włączonym do tej pory wewnętrznym monitorze kapsuły, zaczęły się wyświetlać rzędy liczb oznaczających prędkość, kierunek, zapas tlenu i inne ważne informacje, jednak dla sierżanta liczyła się tylko jedna. Wielka, jarząca się na czerwono cyfra oznaczająca zegar odliczający do zderzenia. 5… Wszyscy oprócz Lycana sięgnęli po swoje hełmy. Jego własny leżał w zbrojowni, wciąż czekając na kogoś, kto naprawiłby paskudne pęknięcie, które niemal rozłupało mu czaszkę na pół.
                4… Dłonie pewniej złapały rękojeści mieczy łańcuchowych. 3… Jednocześnie, wszystkie ostrza zawyły budząc się do życia. 2… Osłona przedniej części torpedy odpadła i odsłoniła ukryte pod nią adamantowe wiertło, które zaczęło się obracać coraz szybciej i szybciej. 1… Sierżant zacisnął zęby i wpił palce w podpórki fotelu. Zero utonęło w jęku torturowanego metalu i ogłuszającym huku. Przebijający się przez grube płyty świder protestował głośno, ale wciąż parł naprzód. Wizg pracujących na pełnych obrotach silników groził ich przegrzaniem i eksplozją. Nagle wszystko ustało. Przez ułamek sekundy trwała cisza, a później rozległ się huk stłumionej eksplozji ładunków kierunkowych. Właz torpedy z metalicznym brzękiem upadł na pokład obcego statku. Syk wyrównującego się ciśnienia dał Lyconowi znak, że czas ruszać.
                – W imię imperatora…! Wyrżnąć wszystkich!
                Odpowiedziały mu zwierzęce ryki towarzyszy. Chwilę później, otwarła się śluza.
                Zamiast wypaść wprost na czekających na nich przeciwników, Marines przełączyli swoje boltery na ogień ciągły i zasypali wąską przestrzeń przed otwartym włazem gradem pocisków. Zduszone jęki rannych i mokre eksplozje rozrywanych wybuchową amunicją ciał utwierdziły ich w słuszności takiego postępowania. Nie przestając strzelać, Astartes ruszyli w stronę okrzyków bólu. Wyskoczyli z kapsuły, wprost na czarną już od przelanej krwi podłogę wrogiego okrętu i natychmiast rozproszyli się w poszukiwaniu osłony. Lycan rzucił się w kierunku pobliskiego filaru z dziwacznego, białego metalu bardziej przypominającego kość niż stal i bezpiecznie za nim ukryty, ocenił sytuację.
                Po jego prawej i lewej, w odległości  kilkunastu metrów najbliższa, pozostałe czteroosobowe grupki wojowników rozbiegały się po wnętrzu nieprzyjacielskiej jednostki. Ku ogromnej uldze sierżanta, okazało się, że wszyscy bezpiecznie dotarli do celu. Żadna z torped nie została zestrzelona.  Modlitwy Persiusa zostały wysłuchane. Żałując, że nie może porozumieć się z braćmi przez wbudowany w hełm system VOX, uciekł się do bardziej tradycyjnej formy komunikacji. Uniósł w górę swój bolter i oddał pojedynczy strzał w powietrze.
                – Imperator strzeże!
                Włożył w okrzyk całą swoja siłę, mając nadzieję, że dotrze on do każdego z jego wojowników. W odpowiedzi usłyszał tylko wznowione, jakby żywsze szczękanie pistoletów. Wychylił się i rzucił okiem na przeciwników. Byli wysocy i szczupli. Poruszali się z ową niesamowitą gracją, którą charakteryzowali się ich kuzyni, jednak w ich postawie było coś bardziej drapieżnego, bardziej pierwotnego. Tam gdzie Eldarowie byli eleganccy i delikatni, Dwemerowie przejawiali groteskowe wynaturzenie i brutalność ponad wszelkie granice. Ich pancerze były wykonane z owego kościanego metalu i pokryte ciemną farbą przypominającą kolorem zaschniętą krew.
                Większość z nich miała na głowach dziwaczne, zniekształcone hełmy. Chwile zajęło zanim Lycan zorientował się czym tak naprawdę one były. Twarze. Wykrzywione w grymasie bólu, przerażone i niemalże nie do rozpoznania jako ludzkie, ale jednak twarze. Zdarte oblicza pochwyconych do niewoli przez tą okrutną rasę mężczyzn, kobiet i dzieci spoglądały na atakujących Marines nowymi, wypełnionymi nienawiścią oczami Dwemerów. Ci, którzy nie nosili nakryć głowy, prezentowali swoje trupioblade, niezdrowo napuchnięte rysy z głęboko osadzonymi, rozjarzonymi od krążących w żyłach narkotyków bitewnych ślepiami.
                Zbroje potworów ozdobione były licznymi trofeami takimi jak zdarte fragmenty skóry, wysuszone i zachowane za pomocą jakiejś plugawej magii gałki oczne oraz różnej wielkości czaszki, doszczętnie obrane z wszelkich tkanek. Były wśród nich ludzkie, eldarskie, a nawet orcze. W szponiastych dłoniach Dwemerowie zaciskali dziwaczne, zwężające się ku końcowi strzelby, z których wylatywały fioletowe iskry. Póki co, żadnemu z nich nie udało się trafić w któregoś z Astartes, jednak Lycan nie sądził, by chciał to zobaczyć. Z usłyszanych przez niego opowieści  jasno wynikało, że niepozorne na pierwszy rzut oka bronie Prymulów potrafiły przedrzeć się nawet przez pancerz siłowy.
                Oddał kilka dokładnie mierzonych strzałów z satysfakcją obserwując jak ukryte pod groteskowo wykrzywionymi twarzami więźniów głowy Eldarów zamieniają się w czerwoną mgiełkę, a ich ciała upadają brocząc ciemną i gęstą jak olej krwią z poszarpanych tętnic szyjnych. To wtedy coś przykuło jego uwagę. Z sufitu pomieszczenia, w którym walczyli zwisały ciężkie łańcuchy podtrzymujące żelazne klatki, na które wcześniej nie zwrócił uwagi. To co tam ujrzał napełniło go zgrozą. Wnętrza zakratowanych więzień wypełnione były ostro zakończonymi kolcami, które przechodziły przez ciała dziesiątek zamkniętych w nich ludzi.
                Tajemnicze narzędzia tortur był skonstruowane tak, by w karykaturze litości, zadawać męki, jednak nie zabijać. Zamknięte w nich postacie poruszały się od czasu do czasu, a wtedy ich rany otwierały się na nowo i deszcz świeżej krwi spadał na znajdujących się w narkotycznym szale Mrocznych. Plugawe stwory otwierały szeroko paszcze i oblizywały szkarłatne wargi, bladymi językami smakując życiodajny płyn. Dzięki swojemu wzmocnionemu wzrokowi, Lycan mógł dojrzeć otwarte w niemym grymasie usta. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego ci ludzie nie krzyczą z bólu… W końcu dostrzegł, że zostali pozbawieni języków. Ogarnęła go wściekłość. Po ubiorze z łatwością rozpoznał obywateli Imperium. Jeden z uwięzionych mężczyzn miał nawet na piersi wyszytego dwugłowego orła. Ich tortury były dla sierżanta osobistą hańbą.
                Z rykiem nienawiści wystrzelił cały magazynek w nadbiegającą grupkę przeciwników. Kończyny wylatywały w powietrze, czaszki eksplodowały a fragmenty kości raniły stojących w pobliżu Dwemerów. Pozostali Marines z jego grupki najwyraźniej również dostrzegli nieszczęśników wiszących u sufitu, ponieważ ich twarze wykrzywione były w wyrazie obrzydzenia. Persius zalał najbliższe szeregi Prymulów w powodzi płynnego promethium ze swojego miotacza płomieni. Swąd palonego mięsa wymieszał się z zapachem topiącego się metalu. Ciężka broń była trudna w obsłudze nawet dla Kosmicznego Marines, jednak jasnowłosy wojownik trzymał ją z dziecinną łatwością.
                Obok niego, Dracus rechotał dziko za każdym razem kiedy jego pocisk trafił w cel. Wybierał tylko tych Dwemerów, którzy znajdowali się akurat w ruchu testując swoją celność. Ani jedna łuska nie upadła na podłogę nie dosięgnąwszy celu. Kastor, jak przystało na weterana walczył z typową dla siebie flegmą. Co jakiś czas sięgał do podajnika, i w jego ręce pojawiały się niewielkie krążki granatów, które następnie ciskał w stronę najbardziej zbitej ciżby przeciwników. Ładunki eksplodowały, a gdy opadał dym, tam, gdzie jeszcze przed chwilą stało kilkunastu Mrocznych Eldarów, leżał stos poszarpanych mięśni i potrzaskanych kości pływających w jeziorze krwi.
                Kule z jego boltera czyniły niemniejsze spustoszenie. Pistolet wystrzeliwał specjalny rodzaj amunicji, który przy kontakcie z celem rozpraszał się na setki drobnych, stalowych drzazg zostawiających z wnętrzności ofiary siekane mięso. Ugodzony właśnie w głowę takim pociskiem Eldar, choć z boku wydawało się, że jest ledwo draśnięty, przycisnął dłonie do skroni i upadł na kolana wyjąc przeraźliwie z bólu. Jego mózg zamieniał się właśnie w krwawą papkę, która chwile później wypłynęła przez nozdrza i uszy obcego. Blada kreatura spoglądała jak cała jej istota, świadomość, i wspomnienia uciekają z niej i tworzą na posadzce powiększającą się z każdą sekundą kałużę. W końcu Mroczny upadł martwy.
                Pomimo obfitego plonu, który zbierała broń dystansowa Szkarłatnych Pięści, Dwemerów ciągle przybywało. Hordy tych plugawych istot wybiegały z ciemności statku, oddając na oślep salwy ze swoich egzotycznych strzelb. Nowi wojownicy przestępowali ponad poszatkowanymi trupami dawnych towarzyszy i nie bacząc na  pewną zgubę, jaką niosła za sobą podobna brawura, zamiast prowadzić ostrzał zza osłon, szarżowali bezmyślnie wprost pomiędzy krzyżowy ogień Astartes. Boltery zamieniały ich w krwawiące ruiny pancerzy i ciał. Wnętrzności, wyrwane siłą impetu kul, obryzgiwały dalsze szeregi Eldarów, jednak nie wydawało się to robić żadnego wrażenia na setkach wyjących Xenos.
                Lycan wymieniał właśnie magazynek, kiedy ujrzał wśród napierającej gęstwy fioletowych pancerzy coś, co przepełniło wzbierającą w nim od dłuższego czasu nienawiść do Prymulów. Jeden z nowoprzybyłych potworów miał na sobie coś, co przy dokładniejszych oględzinach okazało się być zbroją Kosmicznego Marines, a przynajmniej jej częściami. Sierżant nie miał co do tego żadnych wątpliwości – patrzył na oszpeconą, ale wciąż w pewien sposób znajomą sylwetkę kombinezonu MK VI pochodzącego jeszcze z czasów wielkich galaktycznych krucjat.
                Poszczególne elementy pancerza były przemalowane tak, że nie mógł rozpoznać do jakiego zakonu należał wojownik, z którego została on zdarty, nie miało to jednak większego znaczenia. Podobne bluźnierstwo zasługiwało na należytą karę. Nie mógł pozwolić by pamięć jednego z jego braci pozostała niepomszczona. Pozostali członkowie jego grupy zareagowali identycznie. Dwa ciężkie pistolety i miotacz płomieni, w idealnej harmonii skierowały się na aroganckiego obcego, który miał czelność przywdziać antyczny ekwipunek uświęcony przez dziesiątki pokoleń noszących go w bitwach Marines. W jednej chwili Eldar został zamieniony w niewielką kupkę popiołu, z której osmalone fragmenty zbroi wystawały niczym zwęglone kości.
                Uniesieni słusznym gniewem Marines, wyczerpali całkowicie swoje zapas amunicji. Lycan sięgnął po kolejny magazynek tylko po to, by przekonać się, że to ostatni. Persius potrząsnął pustym zbiornikiem swojego miotacza, a kiedy przekonał się, że jest on pusty, wziął potężny zamach i cisnął ciężką bronią wprost w nadbiegających przeciwników druzgocąc ich żałosne pancerze i łamiąc chronione przez nie kości. Dracus i Kastor już chwilę wcześniej porzucili boltery i rzucili się na nieprzyjaciół z mieczami łańcuchowymi w garściach. Przedzierali się przez kolejne szeregi z siłą huraganu przewracającego las. Za sobą zostawiali jedynie drgające w przedśmiertnych skurczach trupy i rozbryzgi ciemnej krwi obcych.
                Lycan porzucił osłonę jaką dawał mu filar, i przyłączył się do swoich braci. Pozostałe oddziały Astartes również zaczynały przestawiać się na walkę w zwarciu i dopiero teraz Dwemerowie mieli się przekonać z jak strasznym przeciwnikiem przyszło się im mierzyć. Sierżant uderzył pierwszego wroga, na którego natrafił. Stalowa pięść z łatwością przebiła się przez skórzaną maskę będącą niegdyś obliczem jakiegoś mężczyzny, a następnie przez metalowy hełm by w końcu zmiażdżyć ukrytą za nim twarz. Wojownik z poczuł odrobinę satysfakcji gdy usłyszał trzask pękających kości. Ostre fragmenty rozbitej w drobny mak czaszki potwora zagłębiły się w mózg uśmiercając go niemal natychmiast. Obcy nie zdążył nawet wydać z siebie jęku. Padł wprost pod nogi dwójki nadbiegających towarzyszy
Marines machnął ściskanym w dłoni ostrzem i wirujące zęby wdarły się wyjąc dziko w ramię napastnika. Odcięta kończyna opadła na posadzkę, a z poszarpanego kikuta wytrysnęły strugi posoki. Lycan kopnął rannego kosmitę w złączenie zbroi, tuż nad kolanem i został nagrodzony obrzydliwym chrzęstem druzgotanych kości. Ostre, śnieżnobiałe fragmenty przebiły się przez mięśnie i wzmacnianą skórę, która stanowiła ochronę nóg Dwemera. Uszkodzona kończyna zadrżała i ugięła się pod ciężarem ciała. Nie zwracając już na niego uwagi, świadom, że nie stanowi on już żadnego realnego zagrożenia Astartes zwrócił się w kierunku kolejnego rywala i niskim cięciem przeciął go wpół na wysokości talii. Zębiska miecza zaczepiły o bladoróżowe wnętrzności i wyrzuciły w górę oślizgłe girlandy jelit. Żołądek potwora uderzył z głośnym pluskiem o metalową podłogę, ale już nadbiegali kolejni.
Lycan walczył jak oszalały. Pozbawioną ochrony głowę Marines pokrywała krzepnąca powłoka cuchnącej krwi i innych wydzielin, które tryskały z systematycznie niszczonych wrogów. Klinga sierżanta poruszała się szybciej niż którykolwiek z Xenos był w stanie nadążyć wzrokiem i raz po raz zagłębiała się w plątaninę ciał i kończyn, która kłębiła się przed ogarniętym szałem Astartes. Kierowane potężną siłą wojownika ostrze zamieniało Dwemerów w bezwładne, skórzane worki wypełnione sproszkowanymi kośćmi i stłuczonymi na krwawą miazgę mięśniami. Odcięte dłonie Eldarów wciąż zaciskały się na uchwytach owych tajemniczych strzelb, z których nie zdążyli nawet wystrzelić.
                W ślad za sierżantem, niczym trójka drapieżców zwabionych zapachem świeżej posoki podążała jego trójka towarzyszy zostawiając za sobą własne szlaki zniszczenia. Persius, który w bitewnym szale zbyt mocno uderzył swoim mieczem przez co uszkodził sterujący łańcuchem mechanizm, używał go teraz jak maczugi, bezlitośnie tłukąc swoich przeciwników do momentu, w którym nie pozostawały po nich żadne ślady poprzedniego kształtu, po czym przestępował spokojnie ponad krwawą breją i z uśmiechem na ustach kiwał palcem na kolejną ofiarę. Wybrani przez niego Eldarowie próbowali uciekać, jednak Marines był zbyt szybki. Z łatwością kota ścigającego mysz, dopadał do swojej zwierzyny i pojedynczym ciosem powalał ją na posadzkę gdzie kontynuował swoje dzieło śmierci.
                O krok przed jasnowłosym mocarzem, walczył w dzikim uniesieniu, targany wybuchami nieposkromionej radości brat Dracus. Nowicjusz jakby zupełnie zapominając, że dzierży w dłoni straszliwą broń, której wirujące ostrza wyły błagalnie, spragnione krwi, kładł kolejnych Xenos gołymi rękami. Na prawo i lewo rozdawał potężne ciosy zakutych w szkarłatne rękawice pięści, za każdym razem posyłając w powietrze zdruzgotane ciała. Gdy znudziła się mu taka zabawa, zmienił nieco taktykę. Zamiast uderzać zaciśniętymi palcami, wyprostował je i usztywnił nadgarstek, tak, że teraz jego dłoń była znakomitym narzędziem do zadawania sztychów.
                Z łatwością przebijał się przez pancerze Prymulów i zagłębiał ręce w ich miękkich brzuchach i klatkach piersiowych. Jednemu z rywali zmiażdżył w potężnym uścisku kręgosłup, innemu wyrwał bijące jeszcze serce. Szarpał za żebra i rozrywał je jak papier. Obcy zaczęli unikać miejsca, w którym walczył oszołomiony krwią młodzik, jednak on zamiast na nich czekać, sam rzucał się pomiędzy największą masę wrogów i w przeciągu sekund zamieniał ich w stertę pokiereszowanych ciał.
                Przeciwieństwem swoich młodszych towarzyszy był Kastor, którego spokój i opanowanie może i nie wyglądało równie efektownie co wyczyny pozostałej trójki, jednak dawały identyczny skutek – martwych Xenos. Jego wyważone, oszczędne ruchy wprowadzone delikatnymi półobrotami nadgarstka zawsze odnajdywały drogę do celu. Może i nie odcinał kończyn i nie posyłał naokoło siebie potoków krwi, jednak tam, gdzie skierował ostrze swojego miecza, trup kładł się gęsto.
                Sierżant zaczynał już mieć nadzieję na niemożliwe jak to wydawało się na początku zwycięstwo, ale w momencie, w którym miał podzielić się swoimi przemyśleniami z braćmi, usłyszał suchy trzask wystrzału i ujrzał chwiejącego się przez moment Persiusa. Na napierśniku Marines pojawił się rozbłysk fioletowej energii, który przedarł się przez ceramitowe płyty i najwyraźniej sięgnął ukrytego pod nimi ciała. Pomimo odniesionej rany i wyraźnego bólu, który odczuwał, jasnowłosy olbrzym przebiegł kilka metrów dzielące go od strzelca i wyrwawszy obcemu broń, zatłukł go jego własną strzelbą. Trysnęły drobinki krwi. Kolejni przeciwnicy, widząc nadarzającą się okazję, rzucili się hurmem na Persiusa chcąc przygwoździć go do podłogi i zabić.
                Astartes daleki był jednak od poddania się. Chwycił nierozpoznawalne szczątki, w które zamienił Dwemera, i z braku lepszej broni, użył ich jako maczugi, odpychając zbliżających się Xenos i posyłając ich w powietrze. Widząc, że nie dadzą mu rady w starciu wręcz, Eldarowie sięgnęli po broń palną. Kolejne rozbłyski purpurowych błyskawic trafiły w giganta powalając go na kolana. Persius próbował się jeszcze podnieść pomimo wypływającej z licznych ran krwi i szkarłatnej piany, która wystąpiła mu na usta. Widząc upadek brata, Dracus rzucił się z bojowym rykiem w jego stronę i w końcu przypominając sobie o mieczu, zaczął siekać otaczających go przeciwników. Chwile później dołączył do niego Kastor, i teraz oboje stali przy rannym towarzyszu, walcząc plecami do siebie.
                Widząc wysiłki swoich podwładnych, Lycan zaprzestał zabijania obcych, i popędził aby im pomóc. Taranował po drodze zagradzających mu drogę Prmulów i z dokładał starań, by podeszwy jego stalowych butów stąpały po czaszkach powalonych przez szarżę kosmitów. W końcu dotarł do trójki Szkarłatnych Pięści. Razem, tworząc ochronny trójkąt wokół Persiusa, stanowili uosobienie Furii i Zagłady. Walczyli jak ranne zwierzęta, które chcą jednie drogo sprzedać skórę. Każdy ich cios posyłał wrzeszczące dusze potworów z powrotem do Osnowy.
                Nagle, sierżant poczuł, że ktoś odpycha go na bok. Czyjaś sylwetka przysłoniła mu na chwilę pole widzenia. Rozległ się trzask eldarskich strzelb i postać upadła z przestrzelonym hełmem. Niepewne dłonie sięgnęły do metalowego kołnierza aby odrzucić niepotrzebną już osłonę. Blada, pokryta krwią i potem twarz brata Persiusa pomimo bólu, który musiał odczuwać wojownik, rozjaśniona była szerokim uśmiechem. Cieszył się, że swoim poświęceniem uratował jednego z towarzyszy.  Nie przejmując się zupełnie toczącą się dookoła bitwą, Lycan  pochylił się nad umierającym, który najwyraźniej próbował coś powiedzieć, jednak jego głos był zbyt słaby by przedrzeć się przez wizg mieczy i wycia Mrocznych.
                – Za… Imperatora!
                Oczy jasnowłosego olbrzyma zamgliły się i znieruchomiały. Dołączył w końcu do swojego umiłowanego władcy. Podchwytując jego ostatnie słowa, sierżant wyprostował się i z nienawiścią wymalowaną na twarzy rzucił Eldarom wściekłe spojrzenie.
                – Za Imperatora!
                Nie oglądając się za siebie, pewny, że jego bracia podążą za nim, Lycan rzucił się na wrzeszczącą hordę Dwemerów.
***
                Aazav spoglądał przez przednią szybę kokpitu swojego myśliwca na płonący wrak, w który zamienił się majestatyczny krążownik „Mors Intercepta”. Widząc, że „Litania” się im wymknęła, nieprzyjacielskie okręty skierowały cały swój gniew na flagowy statek sił imperialnych. Tarcza energetyczna wytrzymała pierwsze pięć sekund ostrzału. Zaraz potem ugięła się, zamigotała i zniknęła. Kolejne salwy trafiły prosto w podbrzusze jednostki wyrywając ogromne fragmenty poszycia. Pilot mógłby przysiąc, że w oświetlonej płomieniami pustce dostrzegał przez chwilę maleńkie punkciki ciał nieszczęśników, którzy w momencie rozszczelnienia znajdowali się na dolnych pokładach.
                „Mors Intercepta” odgryzła się jedną salwą torped, która rozerwała mniejszy krążownik nieprzyjaciela, jednak wkrótce sama zamieniła się w rozrzucone kawałki pancerza. Taki właśnie był koniec ostatniego imperialnego okrętu nad Elpidą. Teraz Aazav i marne pozostałości jego eskadry nie mieli gdzie wracać. Wskaźniki paliwa były niebezpiecznie bliskie zera, i nie można było marzyć o dotarciu na tych rezerwach do powierzchni planety. Wszystkich czekała ich śmierć. Mężczyzna zacisnął zęby. Nie zginie z braku tlenu unosząc się bezwładnie w pustce kosmosu. Wolał umrzeć jak przystało na wojownika. Z hukiem. Uruchomił kanał do swojego eszelonu. Zamigotały ikony symbolizujące poszczególnych, pozostałych przy życiu Apostołów. Z żalem stwierdził, że było ich zaledwie trzy.
                – Tu dowódca eskadry! Znacie sytuację… Nie mam zamiaru was okłamywać. Śmierć wyciągnęła już po nas swoje kościste ramiona… Nie damy rad jej uciec… Nie na resztkach promethium… Ale co powiecie na spłatanie jej ostatniego figla?
                Z dumą wsłuchał się w pełne spokoju potwierdzenia.
                – Bierzemy na cel najbliższy krążownik. Pełna moc silników. Nie ma co oszczędzać paliwa. Załogi zbrojeniowe, przygotować skrzynie z amunicją. Jeśli to ma być mój pogrzeb, chcę mieć trochę fajerwerków!
                Niewymuszone śmiechy przetoczyły się przez kanał.
                – To był zaszczyt, móc z wami służyć! To będzie zaszczyt, móc z wami zginąć… Pokażmy tym Xenos, że Astartes nie mają monopolu na zsyłanie gniewu Imperatora!
***
                Lycan upadł. Udało mu się zrobić zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym zostawił rozerwane na kawałki ciało Dracusa kiedy dosięgnął go kolejny strzał. Palące igły bólu promieniowały z rozerwanego mostka. Gdzieś po jego lewej, Kastor próbował się podnieść z kałuży własnej krwi. Bitwa była przegrana. Byli chyba jednymi pozostałymi przy życiu Marines. Nie było już słychać wizgu mieczy łańcuchowych, ani szczękania bolterów. Było tylko wycie Dwemerów i ich zbliżające się kroki. Nie dobijali ich. Wydawało się, że potwory czerpią sadystyczną przyjemność z oglądania ich cierpienia. Nagle, do uszu Lycana doszedł cichy głos Kastora, który potężniał z każdą wypowiadaną sylabą.
                – Jesteśmy Młotem…
                – Jesteśmy grotem włóczni Imperatora… – Sierżant przyłączył się do recytacji przysięgi wierności, którą każdy Astartes składał wstępując w szeregi zakonu. Dźwięk tak bardzo znajomej frazy dodał mu sił, które pozwoliły mu stanąć chwiejnie na nogi.
                – Jesteśmy rękawicą na Jego dłoni.
                – Jesteśmy tymi, którzy gromią Jego wrogów…
                – I nieszczęściem spadającym na odstępców…
                Kastor sięgnął do podajnika i wydobył z niego ostatnie dwa granaty. Lycan zrobił to samo i ustawił zapalnik na pięć sekund. Dokończyli razem.
                – Jesteśmy ostrzem Jego miecza i instrumentami Jego woli... Jesteśmy tymi, którzy przynoszą Koniec!

                Wznosząc okrzyki bojowe, obaj wojownicy rzucili się w stronę zaskoczonych Dwemerów. Po chwili, ściskane w ich dłoniach ładunki eksplodowały.

2 komentarze:

  1. Bardzo barwne opisy, jak zwykle. Morze krwi , latające szczątki i wybuchy. Ale wiesz szkoda mi ich, cały czas żyć tylko walką? Wiem, wiem, są niejako tak zaprogramowani. I gdzie jest Trzynasty? Tak, na planecie, ale brakuje mi tego skubańca. Chyba będzie miał jakąś rolę do odegrania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzynasty będzie już w następnym rozdziale ^^ Po prostu nie mogłem sobie odpuścić bitwy w kosmosie i się trochę przedłużyła, ale teraz już akcja wraca na planetę :) A oni tak lubią sobie czasem coś wysadzić, rozczłonkować, także wiesz ^^

      Usuń