Na mostku „Litanii Wściekłości” rozkazy nie milkły nawet na sekundę. Wszędzie panował nieustanny ruch i gorączkowa krzątanina dziesiątek oficerów, serwitorów, gońców i Kapłanów Maszyny odprawiających ostatnie rytuały mające zapewnić przychylność Mechanicznego Ducha. Nie była to jednak niezorganizowana panika, w którą wpadłaby zdecydowana większość załóg imperialnych okrętów w obliczu tak ogromnej przewagi wroga. Zaprawieni w bojach, doskonale znający się na swojej pracy, a co najważniejsze – trzymani w szachu przez żelazną dłoń swego dowódcy, podwładni kapitana Loxewa stanowili doskonały przykład tego, co czyniło ciągle prące do przodu Imperium Ludzkości tak niezwykle skuteczną i przerażającą siłą.
Płynące
z umieszczonych, co kilka metrów głośników modlitwy, spotykały się z
natychmiastową odezwą, wypowiadaną pewnymi, nieugiętymi w obliczu śmierci
głosami. Każdy, zarówno z obecnych na mostku, jak i pracujących na niższych
pokładach, był zahartowanym w ogniu wojny weteranem całkowicie oddanym służbie
Imperatorowi i nikogo nie przerażała myśl o poświeceniu w niej życia.
Kapitan
Loxew obserwował przebieg bitwy na wiszącym pod sufitem ogromnym monitorze.
Stał dumnie wyprostowany, z rękami założonymi za plecami. Jego postawa i
zacięte, jakby wykute z kamienia rysy twarzy nie pozwalały odczytać targających
nim emocji, o ile ten twardy jak pancerz statku, którym dowodził, mężczyzna
znał cokolwiek poza obowiązkiem. Migoczące punkty symbolizujące rzucone
przeciwko wrogiej armadzie myśliwce i bombowce, topniały w oczach. Co prawda
udało się im zniszczyć jeden z mniejszych krążowników nieprzyjaciela, ale nie
miało to większego wpływu na przebieg całości bitwy. Loxew wiedział, że nie
wyjdą cało z tego starcia. Wiedział to każdy, kto miał oczy i mógł ujrzeć
rozmiar floty atakujących. Nie oznaczało to jednak, że zatwardziały służbista,
który w nim mieszkał, zamierzał pozwolić, by jego załoga popadła w opieszałość.
–
Łącznościowiec! – Natychmiast podbiegł do niego niepozorny mężczyzna w
fioletowym mundurze operatora VOX. – Połącz mnie z pokładem bojowym!
Oficer
skinął tylko głową i złożył dłonie na piersi w znaku Aquili. Powrócił na swoje
stanowisko, a gdy kapitan do niego podszedł, podał mu nadajnik, na którym
paliła się zielona lampka. Rozległ się suchy trzask.
–
Sertar, słyszy mnie pan?
– Tak
jest, sir!
Głos
głównego inżyniera był ledwo słyszalny przez zakłócenia, które zawsze
towarzyszyły pracującemu na pełnych obrotach generatorowi plazmowemu. W tle
można było wyłowić odgłosy przeładowywania dział i okrzyki pracujących załóg
zbrojeniowych. Loxew niemalże się uśmiechnął słysząc te miłe dla jego ucha
dźwięki. Kuranty wojny. One, i zapach rozgrzanego żelaza sprawiały, że serce
każdego prawdziwego żołnierza napełniało się odwagą i wolą walki.
– Czy
działo plazmowe jest przygotowane do walki?
Chwila
ciszy. Inżynier najpewniej odczytywał rzędy danych wyświetlanych na panelu
zbrojeniowym.
– Mamy
dziewięćdziesiąt siedem procent energii, sir! Wystarczy by „Strażnik” i „Wiara”
nie zaliczyły ani jednego zestrzelenia! Pozwolenie na uruchomienie procedur
celowniczych, sir?
Tym
razem nie mogło być mowy o pomyłce. Usta Loxewa rozciągnęły się w drapieżnym
uśmiechu. Grymas miał w sobie zdecydowanie więcej nienawiści niż radości, co
sprawiało, że efekt był piorunujący. Wśród załogi, co nie uszło uwadze zawsze
czujnego dowódcy, panowało przekonanie, że do kapitana należy podchodzić z
największą ostrożnością, kiedy jest w swoim zwyczajnym, ponurym nastroju, lecz
gdy na jego twarzy gości uśmiech, najlepszym wyjściem jest usunięcie się mu z
oczu. Teraz jednak był on przeznaczony dla nieprzyjaciół.
– Już
widzę wściekłe miny Totsa i Virpla! Udzielam pozwolenia. Weźcie na cel
najbliższy wrogi statek, i poślijcie go w kawałkach do Osnowy! Gdy skończycie z
pierwszym, poszukajcie następnego. Strzelać bez rozkazu. Za Imperatora!
– Tak
jest, sir! Za Imperatora!
Tymczasem
niewielka chmara eldarskich myśliwców przemknęła się przez rzednące z każdą
sekundą eszelony imperialne, i plując z umieszczonych pod dziobem baterii laserowych,
ruszyła w stronę „Litanii Wściekłości”. Z uwagi na odległość, świetliste lance
rozpraszały się jeszcze zanim dosięgły pancerza statku. Kapitan skrzywił się w
myślach widząc takie marnotrawstwo energii. Zupełnie jakby piloci
półksiężycowatych samolotów nie przejmowali się tym, że ich działania nie
wyrządzają przeciwnikowi żadnej szkody. Było to oczywiste zagranie na postrach.
Naprzeciw
najwyraźniej pewnych zwycięstwa Eldarów zasiadali za sterami obrotowych działek
przeciwlotniczych opanowani, bystroocy artylerzyści. Ani jeden pocisk nie
został zmarnowany by odpowiedzieć na
zaczepki ze strony najeźdźców. Strzelcy spokojnie czekali, spoglądając przez
szyby ze zbrojonego szkła na zbliżających się nieprzyjaciół. Gdy tylko znaleźli
się oni w polu rażenia, dziesiątki palców niemalże jednocześnie nacisnęło na
spust. Pokład bojowy ożył terkotem ciężkich stanowisk bolterów. Pociski smugowe
mknęły przez pustkę kosmosu zostawiając za sobą ogony ognia. Przypominały w
locie komety, i z ich mocą uderzały w fioletowe pancerze wroga.
Trafione
myśliwce stawały na chwilę ogniu, kiedy wypełniający je tlen, niezbędny do
podtrzymania pilota przy życiu, mieszał się z wyciekającym paliwem. Oderwane
fragmenty poszycia nadawały niewielkim pojazdom wyglądu meteorytu rozpadającego
się przy przechodzeniu przez atmosferę. Niektóre od razu eksplodowały, inne
traciły kontrolę nad lotem i wpadały w korkociąg, który posyłał je prosto na
gruby pancerz „Litanii”. Mostkiem targnęły wstrząsy, jednak nie było żadnego
zagrożenia. Adamatnowe osłony okrętu mogły znieść znacznie więcej.
Tylko
dwóm myśliwcom udało się ujść spod ostrzału przeciwlotniczego. Salwy z ich
laserów wryły się w metalowe płyty krążownika zostawiając na nich głębokie
bruzdy. Nic, czym należałoby się martwić. Gdyby jakimś cudem udało się im wyjść
żywymi z tej walki, kapitan zakazałby naprawiania tych uszkodzeń, zachowując je
na pamiątkę pokonanego wroga niczym blizny zdobiące ciało wojownika. Zwycięstwo
eldarskich pilotów nie trwało jednak długo. Zza bryły imperialnego okrętu
wnurzyła sie eskadra Cyklonów, która niemalże bez wysiłku, z marszu zamieniła
ich samoloty w płonące wraki nieszkodliwie opadające stalowym deszczem na „Litanię”.
Nadajnik
VOX ponownie ożył głosem głównego inżyniera.
– Cała
załoga przygotować się na wstrząs! Namierzyliśmy cel!
Kapitan
złapał się mocno krawędzi stojącego przed nim pulpitu w oczekiwaniu na
szarpnięcie towarzyszące salwie z działa plazmowego. Zawyły syreny
ostrzegawcze… Mostek zachwiał się jak targane huraganowym wiatrem drzewo. Kilku
członków załogi, którzy byli na tyle zajęci, lub nierozważni by zignorować
polecenie Sertara, przewróciło się i potoczyło bezwładnie po podłodze. Niektóre
z serwitorów zostały wyrwane ze swoich stanowisk i teraz wypluwały z siebie
rozpaczliwe potoki kodu binarnego nie pojmując, co się właśnie stało i nadal
wykonując swoje zadania.
Lowex
zupełnie zignorował ich terkoczące wołania, całą uwagę skupiając na
obserwowaniu trajektorii lotu potężnej kuli płonącej plazmy, która mknęła w
stronę najbliższego okrętu Eldarów. Mięśnie szczęki mężczyzny napięły się do
granic możliwości, a na jego czoło wystąpiły kropelki potu. Zaciśnięte wciąż na
pulpicie palce zbielały od siły z jaką się go uczepił. W końcu, po jak
zdawałoby się całej wieczności, ognisty pocisk sięgnął celu. Przez chwile
wyglądało to jakby nic się nie stało, jednak potem wrogi krążownik zniknął, a
na jego miejscu wykwitło miniaturowe słońce. Fala płomieni i metalowych
szczątków zmiotła przelatującą w pobliżu grupę eldarskich myśliwców.
Na mostku
zapadła kilkusekundowa cisza, przerwana przez trzask nadajnika.
–
Dorwaliśmy go, sir! Na chwałę Imperium!
Dopiero
wtedy, jakby czekali na oficjalne potwierdzenie, oficerowie wydali z siebie
radosny okrzyk zwycięstwa. Lowex pozwolił im na to tylko przez chwilę, samemu
nie racząc się nawet uśmiechnąć.
– Na
świętowanie przyjdzie pora, gdy zniszczmy resztę tych skurwysynów! Nie ma
litości dla wrogów Imperium, i tylko ich całkowita eksterminacja pozwala na
ogłoszenie zwycięstwa. Czy Imperator nie obdarzył was wzrokiem? Do roboty!
Zostało jej jeszcze całkiem sporo!
***
– Raport o obrażeniach!
– Sir!
Ostatnia salwa uszkodziła dolną osłonę „Strażnika”. Szósty i piąty pokład
uległy dekompresji. Zamknęliśmy śluzy, ale cały personel, który tam pracował…
– Ile dział
straciliśmy? – Pułkownik Tots nie należał do osób sentymentalnych. Załogę mógł
wymienić w każdym porcie kosmicznym w przeciągu kilku godzin, na naprawę
uzbrojenia potrzeba było znacznie więcej czasu.
–
Czternaście, sir!
Nie
było dobrze. Niemalże jedna trzecia stanowisk strzeleckich zniszczona zaledwie
jedną salwą potężnego okrętu Eldarów. Sytuacja była ciężka. Nie pozostawało
zbyt wiele opcji. „Strażnik Terry” nie był przystosowany do toczenia bitew z
jednostkami, które dorównywały mu rozmiarami. Jego wyposażenie stanowiły
głównie działa przeciwlotnicze, i potężny silnik, który pozwalał mu osiągać
olbrzymią prędkość, dzięki czemu znakomicie sprawdzał się jako wsparcie
przeciwko myśliwcom nieprzyjaciela. Nie dorównywał jednak pozostałym
imperialnym krążownikom pod względem grubości pancerza czy siły ognia.
Wystarczyła
jedna salwa by niemal całkowicie wyeliminować okręt pułkownika z toczącej się
nad Elpidą bitwy. Kolejna z pewnością całkowicie zniszczy fregatę. Tots czuł
jak zgrzytają mu zęby na samą myśl o utracie ukochanego statku. Porażka mogłaby być nieco mniej gorzka, gdyby
udało mu się zestrzelić najpierw chociaż jeden z nieprzyjacielskich
krążowników… Póki co, nic jednak na to nie wskazywało. Nagle, pułkownika
ogarnął spokój. Wszystkie emocje związane z walką zostały zepchnięte na dalszy
plan, a na ich miejsce pojawiła sie chłodna kalkulacja. Otworzył kanał
łącznościowy do pokładu silnikowego.
–
Xi-Nu, tu pułkownik Tots.
– Tak,
panie? – Głos Kapłana Maszyny był zniekształcony zarówno przez system VOX, jak
i respirator, który przedstawiciel marsjańskiego bractwa nosił w zastępstwie
dawno usuniętych płuc.
–
Skieruj całą moc reaktora do silników. Całą. Odłącz tarczę siłową i stanowiska
broni. Zatrzymaj przepływ chłodziwa… Przejmuję stery „Strażnika”.
Przez
chwilę odpowiadał mu tylko szum towarzyszący pracy głównego procesora XI-Nu.
Pomimo wszystkich augmentacji i urządzeń zastępujących organiczne części jego
ciała, Kapłan Maszyny wciąż był w pewnym stopniu człowiekiem, a nie bezmyślnym
robotem, ślepo wykonującym rozkazy. Na szczęście dla pułkownika, umysł
Marsjanina był oparty na logicznym myśleniu i już po chwili Xi-Nu doszedł do
tego samego wniosku co Tots.
–
Potwierdzam. Wykonywanie rozkazów w toku.
***
Sierżant
Lycan rzucił zebranym na pokładzie zrzutowym „Mors Intercepta” Kosmicznym
Marines taksujące spojrzenie. Większość z nich zakuta była w podziurawione,
odrapane lub wybrakowane pancerze siłowe. Tych kilku nielicznych, których
zbroje zdążyły już zostać naprawione przez zakonnych serwitorów, z niepokojem
spoglądało na swoich braci, jakby wstydząc się tego, że są lepiej chronieni.
Nie mógł jednak nie zauważyć, że wszyscy ściskali w dłoniach wypolerowane na
wysoki połysk miecze łańcuchowe, oraz przypiętych do szerokich piersi bolterów.
Uśmiechnął się z dumą, odsłaniając przy tym
swoje spiłowane, wilcze zęby. To właśnie wyróżniało Adeptus Astartes od
zwykłych ludzi.
Tam
gdzie inni szukali ochrony dla swoich słabych i miękkich członków, Kosmiczni
Marines pragnęli jednie śmierci swoich wrogów, nawet jeśli sami spotykali przy
tym swoją. Ta bitwa nie różniła się zbytnio od dziesiątek innych, które
stoczyli. Reguły zawsze były te same – ty i twoi bracia przeciwko każdemu
plugastwu, które odważy się wychylić łeb z ciemności galaktyki. Tyranidzi,
Eldarzy, Orkowie, Tau… Wrogowie ludzkości mieli tchórzliwy zwyczaj atakowania w
ogromnej przewadze liczebnej, ponieważ tylko tak mogli mieć nadzieję na godne
stawienie czoła oddziałom Astartes.
Widział
odsłonięte, blade twarze swoich braci. Każdy z nich był ranny. Zanim na „Mors
Intercepta” dotarło wezwanie Inkwizycji, Szkarłatne Pięści stoczyły bitwę z
wrzeszczącymi heretykami, którzy odważyli się najechać imperialny świat w
pobliskim sektorze. Początkowo walka była znieważająco prosta – setki wyjących i
odurzonych bitewnymi narkotykami kultystów padały jak muchy od rozrywających
serii z bolterów i potężnych ciosów mieczy łańcuchowych. Oddziały Imperialnej
Gwardii również walczyły dzielnie, i wydawało się już, że rebelia zostanie
stłumiona bez większych strat. Wtedy jednak Imperator odwrócił od nich swój
wzrok.
Zaczęło
się od spadających gwiazd. Niebo zasnuły ciemne chmury, a z nich, niczym
błyskawice zaczęły opadać kapsuły zrzutowe, z których wyłoniły się straszliwe,
splugawione postacie. Kosmiczni Marines Chaosu. Zdrajcy. Najwięksi z żyjących
heretyków i plama na honorze każdego wojownika Astartes. Rozpoczęła się krwawa
i bezlitosna walka. Wirujące zęby mieczy zderzały się ze sobą rozlewając
dookoła fontanny fioletowych iskier. Pancerze siłowe pękały pod potężnymi
ciosami, a ulice spływały krwią dzieci Imperatora. Szkarłatne Pięści walczyły
dzielnie, pomimo przewagi nieprzyjaciela, i
w końcu, kierowani świętą furią odepchnęli heretyków i wyrżnęli ich w
pień.
Przyszło
im jednak zapłacić za to zwycięstwo niemałą cenę. Ponad setka braci zginęła, a
kilkudziesięciu zostało rannych. Większość z nich dość szybko wróciła do
zdrowia i wraz z kapitanem Abiddusem
udali się na powierzchnię Elpidy. Reszta pozostała w Aptecarium „Mors
Intercepta”. Lycan był z nich najstarszy stopniem, wiec to jemu przypadło
dowództwo nad skromnym oddziałem. W sumie miał do dyspozycji piętnastu ludzi.
Jeśli wierzyć krążącym po Imperium legendom, całe światy padały pod atakiem
podobnych sił. Kosmiczni Marines byli wymiennikami olbrzymich regimentów
Gwardii.
Sierżant
poczuł mrowienie w kikucie, który pozostał mu z odciętego ramienia. Nie był to
jednak dreszcz niepokoju, a tęsknoty za bitwą i rozlewem krwi, który już
wkrótce go czekał.
–
Bracia! Wielu z was narzekało na decyzję kapitana Abiddusa, kiedy oznajmił nam,
że mamy pozostać na pokładzie krążownika! Pragnęliście bitwy i chwały!
Pragnęliście zmiażdżyć wrogów Imperium! – Uśmiechnął się drapieżnie, a
większość Astartes odwzajemniła ten grymas. – Słyszałem głosy, mówiące, że
zostaliśmy zapomnieni! Odsunięci… Czy teraz widzicie?
Wśród
Marines przebiegł szum niepewnych głosów. Każdy wojownik zastanawiał się nad
sensem słów dowódcy. Nie zwracając uwagi na to, że musi podnieść głos, Lycan
kontynuował.
–
Przysięgam, że gdybym mógł, podziękowałbym heretykowi, który pozbawił mnie
ramienia… Mówię to z całkowitym przekonaniem, ponieważ wypatroszyłem zdrajcę
jak rybę… – Chóralny wybuch śmiechu. – Podziękowałbym mu! Albowiem tylko dzięki
temu, będę miał okazję stoczyć znacznie wspanialszą, znacznie bardziej
chwalebną bitwę! Bitwę w obronie moich braci, którzy tam, na powierzchni,
spoglądają w górę i widzą ogrom zbliżającego się bezpieczeństwa!
Podszedł
bliżej do swoich wojowników. Każdemu z nich spojrzał głęboko w oczy. U każdego
dostrzegł w nich wolę walki i zniecierpliwienie. Ani śladu strachu czy
zwątpienia. Zadowolony skinął głową.
– Wyobraźcie
sobie minę kapitana, gdy okaże się, że ci, którym kazał odpoczywać, w
ostateczności uratują mu skórę! – Wizja była tak błoga, że sierżant pozwolił
sobie na szeroki uśmiech. – Czy widzicie, bracia? To nie przypadek! Sam boski
Imperator w swej nieskończonej mądrości chciał, byśmy właśnie w tym czasie byli
na pokładzie „Mors Intercepta”! Osądził nas jako godnych, by stawić czoła
nowemu zagrożeniu! Wybrał najlepszych ze Szkarłatnych Pięści, mniej przydatnych posyłając w pogoń za eldarskim
statkiem. Gdzie tu chwała? To zajęcie dobre dla Inkwizycji, niegodne wojowników
Astartes!
Żartobliwe
przekomarzanie pomiędzy kapitanem Abiddusem i sierżantem Lycanem było
powszechnym zjawiskiem, dlatego też nikt nie brał na poważnie słów, które
wypowiedziane przez kogoś innego mogłyby być uznane jako brak szacunku dla
wyższego rangą. Szkarłatne Pięści były zakonem przykładającym nieco mniej wagi
do sztywnych procedur jakimi cechowały się inne bractwa Astartes. Dawało to im
większe poczucie jedności i pozwalało zacieśnić więzi pomiędzy wszystkimi
wojownikami.
– To
my, jesteśmy Jego czempionami! Wybrańcami! Imperator oczekuje od nas, że
zadośćuczynimy jego woli, i poślemy Xenos do Osnowy, czy każdego innego piekła,
w które wierzą! Czy chcecie go zawieść, Marines?
Zamiast
odpowiedzi na postawione pytanie usłyszał odgłos pięści uderzających w stalowe
napierśniki. Dźwięk rósł i rósł, aż w końcu stał się niemal ogłuszający.
Wówczas gwałtownie ucichł.
– Za
Imperatora!
Wrzask
wydobył się ze wszystkich gardeł jednocześnie. Lycan czuł jak pokład pod jego
stopami wibruje od wzbierającej mocy.
–
Pakujcie się do torped desantowych! Za pięć minut czeka nas spotkanie z
przeznaczeniem! Bądźcie gotowi!
***
Kosmos
płonął. Tak przynajmniej wyglądało to na ekranie wiszącym na jednej ze ścian
„Mors Intercepta”. Komandor Absforth obserwował jak kolejna salwa z działa
plazmowego „Litanii Wściekłości” niszczy następny krążownik nieprzyjaciela. W
sumie był to już czwarty. Dodając do tego jeden wysadzony przez eszelon
bombowców, i dwa, które do tej pory udało się trafić jego własnej załodze, był
to siódmy wrogi okręt unieszkodliwiony przez siły Imperium, przy zerowych
stratach własnych. Oczywiście nie licząc samolotów.
Z
pokładu zbrojeniowego „Mors Intercepta” przyszło potwierdzenie gotowości luk
torpedowych. Absforth wcisnął runę nadajnika.
–
Ognia!
Oficer
dowodzący ostrzałem powtórzył swoim ludziom rozkaz. Potężne, długie na
piętnaście metrów głowice pomknęły w stronę krążownika nieprzyjaciela.
Eldarowie starali się desperacko strącić je zanim dosięgną ich statku, jednak
strugi energii laserowej odbijały się od tarcz siłowych pocisków nie czyniąc im
żadnej krzywdy. Okręt próbował uciec z trajektorii lotu torped, jednak sztuczna
inteligencja systemu naprowadzania błyskawicznie dokonała korekty współrzędnych
i już po chwili głowice dosięgły celu. Krążownik rozpadł się na dwie części, a
następnie eksplodował bezgłośnie. Osiem. Nieprzyjaciel jednak wciąż miał
miażdżącą przewagę liczebną. Jednostek Eldarów było dziesiątki, a imperialnych
okrętów zaledwie trzy.
– Sir?
Głos
łącznościowca oderwał na chwilę komandora od rozjarzonego błyskiem płomieni
ekranu. Rzucił stojącemu przed sobą oficerowi groźne spojrzenie, jakby chcąc mu
powiedzieć: „oby to było ważne!”.
– Sir,
odebrałem próbę nawiązania kontaktu od pułkownika Totsa! Połączyć?
Absforth
rzucił się pędem w kierunku wskazanego panelu komunikacyjnego. Nie czekając na
biegnącego za nim oficera, wcisnął pospiesznie guzik.
– Tu komandor Absforth! Melduj!
– Sir! „Strażnik”
otrzymał poważne uszkodzenia. Straciłem znaczną część załogi i stanowisk
strzeleckich…
Komandor
powstrzymał się od rzucenia przekleństwa. Od początku wiedział, że „Strażnik”
skazany jest na szybkie zniszczenie. Wcale jednak nie ułatwiało mu to
pogodzenia się z losem. Nie w trakcie bitwy, w której każda jednostka się
liczy.
–
Przyjąłem pułkowniku. Wycofaj „Strażnika” pod osłonę „Mors Intercepta”.
Zapewnimy wam osłonę na czas potrzebny do skoku w Osnowę. Uciekajcie. Nie ma w
tym hańby.
– Z
całym szacunkiem, sir… Gówno prawda…
Absforthowi
opadła szczęka. Nie mógł uwierzyć to co usłyszał. W ciągu swojej trwającej
ponad osiemdziesiąt lat kariery dowódcy imperialnej floty, ani razu nie spotkał
się z tak jawnym brakiem szacunku ze strony podwładnego! Jeśli Tots myślał, że
ujdzie mu to na sucho przez toczącą sie bitwę…
–
Niestety, sir, muszę odmówić wykonania rozkazów. Całą moc przekazałem do silników
i wyłączyłem systemy chłodzenia… Sir, zalecałbym wydanie „Litanii Wściekłości”
rozkazu wycofania się z mojego sektora.
– Tots,
zabrania…
Zanim
zdążył dokończyć, połączenie zostało zerwane. Absforth wpatrywał się w milczący
nadajnik jeszcze przez chwilę. Targały nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony
był wściekły na pułkownika, który otwarcie podważał jego autorytet, a z drugiej
podziwiał żołnierską odwagę podwładnego. Musiał przyznać, że w jego sytuacji
postąpiłby identycznie. Niecierpliwym gestem odganiając plątającego się przy
nim łącznościowca, komandor otworzył
kanał VOX na „Litanię Wściekłości”. Głos Loxewa był opanowany i chłodny jak
zawsze. Zupełnie jakby byli w trakcie rutynowych szkoleń, a nie walki na śmierć
i życie.
– Sir!
Nowe rozkazy?
–
Natychmiast wycofajcie się ze swojego sektora!
W
przeciwieństwie do Totsa, kapitan „Litanii” był uosobieniem służbistości i
niezachwianej wiary w mądrość każdej decyzji dowództwa. Nie zadawał pytań, nie
wahał się… Po prostu wykonywał. Czyniło to z niego doskonałego żołnierza. Jako
lider, swoją postawą nie zdobył sobie zbyt pochlebnej reputacji. W tej jednak
chwili zadziałało to zdecydowanie na jego korzyść.
– Tak
jest, sir!
Komandor
z niepokojem śledził przemieszczanie się „Litanii” uciekającej przed
zbliżającym się „Strażnikiem”, nie mógł jednak określić, czy odległość dzieląca
oba okręty jest wystarczająca… Jakby wyczuwając jego obawy, nadajnik VOX
ponownie ożył i mostek wypełnił spokojny głos pułkownika Totsa. Dwa proste,
wielokrotnie powtarzane przez obywateli Imperium słowa. Dwa krótkie słowa,
które niosły za sobą całą gammę znaczeń – poświecenie, lojalność, wiarę…
– Za
Imperatora!
Chwilę
później pozbawiony chłodziwa generator plazmowy „Strażnika Terry” eksplodował
posyłając we wszystkie strony fale zniszczenia, które uderzyły z siłą tysięcy
głowic jądrowych w zgrupowanie kilku krążowników nieprzyjaciela, w mgnieniu oka
rozbijając je na atomy.
Pułkownik
Tots znał się na swoim fachu. Był żołnierzem z krwi i kości, dowódcą z
prawdziwego zdarzenia. Wiedząc, że jego słabo uzbrojona jednostka nie jest w
stanie stawiać skutecznego oporu lepiej wyposażonym okrętom wroga, wykorzystał
swój największy atut by zadać Eldarom najdotkliwszy cios. Skuteczność „Strażnika
Terry” leżała w jego szybkości, pozwalającej na prześlizgiwanie się pomiędzy salwami
torped i laserów. Tots, świadom obrażeń, jakie odniosła jego fregata,
postanowił drogo sprzedać swoje życie. Używając pełnego ciągu silników,
błyskawicznie ruszył w stronę nierozważnie blisko rozstawionych krążowników
nieprzyjaciela i zdetonował generator plazmowy swego statku.
Efekt
był niesamowity. Skumulowana w rdzeniu energia była tak ogromna, że wystarczyła
by całkowicie zdezintegrować wszystkie sześć jednostek Eldarów. Zaiste odważny
czyn. Towarzyszący eksplozji rozbłysk światła wglądał niczym narodziny nowej
gwiazdy. Pomimo odległości, jaka dzieliła „Mors Intercepta” od miejsca wybuchu,
wszystkie systemy okrętu uległy chwilowemu przeciążeniu. Zgasły światła i mostek skąpał się w
czerwonej poświacie lamp awaryjnych. Ostrzegawcze syreny zawyły płaczliwie.
Kilka sekund zajęło krążownikowi przywrócenie wszystkich funkcji.
Gdy
monitory ponownie ożyły, nigdzie nie było ani śladu po „Strażnika Terry” i jego
ofiarach. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze przed chwilą w pustce kosmosu
szalało prawdziwe piekło. Nim Absforth zdążył mrugnąć, ponownie rozbłysły lampy
ostrzegawcze, tym razem te, oznaczające „Wiarę”. Usłużny oficer łącznościowy
natychmiast podbiegł do komandora.
– Sir,
komodor Vipler nie odpowiada. Próbowałem połączyć się z jego mostkiem, a potem
z pokładem zbrojeniowym… Wszędzie biały szum.
– Więc
prób…
Mężczyzna
umilkł. Jego uwagę przykuł jeden z mniejszych monitorów, wyświetlający
sytuacyjny obraz przestrzeni wokół „Mors Intercepta”. Jednostki wroga migotały
na nim groźną czerwienią. Naprzeciw nim, lśnił pojedynczy zielony punkt opisany
jako „Litania Wściekłości”. „Wiara” zniknęła. Jeszcze przed chwilą przesuwała
się gdzieś w prawym rogu wyświetlacza, tam, gdzie teraz ziała czarna pustka
kosmosu. W połączeniu z nagłą ciszą radiową, nie mogło to oznaczać niczego
dobrego. Absforth poczuł jak wzbiera w nim żal. Znał Viplera od bardzo dawna i
cenił go sobie nie tylko jako doskonałego dowódcę, ale i dobrego przyjaciela…
Szybko jednak otrząsnął się z podobnych słabości. Czas na żałobę przychodzi
tylko po zwycięstwie. Przegrana nie powinna pozostawić nikogo, kto mógłby
rozpaczać.
–
Połącz mnie z „Litanią”!
– Sir!
Komandor
musiał odczekać kilka ciężkich, ciągnących się w nieskończoność minut. Pomiędzy
okrętem kapitana Loxewa a „Mors Intercepta” rozciągała się chmura
promieniowania radioaktywnego powstałego podczas wybuchu reaktora
„Strażnika”. Powodowało to liczne
zakłócenia i trudności z nawiązaniem komunikacji. W tym czasie, luki torpedowe
wypluwały z siebie kolejne fale torped. Ostrzał z imperialnego krążownika nie
pozostawała jednak bez odezwy. Kilka nieprzyjacielskich jednostek postanowiło
wypróbować na „Mors Intercepta” siłę swoich laserów, jednak chroniąca statek
tarcza energetyczna póki co stawała na wysokości zadania i pomimo potężnego
zużycia energii, pancerz okrętu pozostał nienaruszony.
Z
nieznanych komandorowi przyczyn, olbrzymia fregata Eldarów nie uczestniczyła w
wymianie ognia. Płynęła powoli w kierunku Elpidy, zupełnie ignorując toczącą
się pod nią bitwę. „Gdyby nie to, już
dawno wszyscy bylibyśmy martwi”, patrząc na potężne baterie laserów, Absforth
nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości. Trzask nadajnika sprawił, że
pogrążony w niewesołych rozważaniach mężczyzna podskoczył.
– Sir?
–
Loxew! Zostaliśmy tylko ty i ja… Straciłem kontakt z „Wiarą”. Rozumiesz co to
oznacza. Któryś z nas musi wyjść z tego żywym, i zawiadomić Imperium! Ta flota
stanowi poważne zagrożenie dla każdego systemu, w którym się pojawi. Trzeba ją
powstrzymać…
– Sir,
uważam, że życie komandora jest najważniejsze, pozwól…
Kapitan
brzmiał jakby po raz pierwszy w swojej karierze postanowił pomyśleć zamiast
ślepo oczekiwać na rozkazy. Absforth uśmiechnął się pod nosem. Być może pomylił
się co do tego człowieka. Jednak był to zdecydowanie zły moment na podważanie
jego decyzji.
– Nie
pozwolę na nic, co będzie sprzeczne z moimi rozkazami! Loxew – głos komandora
nieco zmiękł, jakby chciał on wynagrodzić podwładnemu ostry wydźwięk rozkazów,
które wcale nie były łatwe. Świadomość, że wyszło się cało z walki, w której
zginęła reszta towarzysz broni… Było to najgorsze co mogło spotkać każdego porządnego
żołnierza. Dobro Imperium było jednak najważniejsze. – Mam na pokładzie
niewielki oddział Astartes. Dokonają abordażu na tego kolosa, który wisi nad nami
jak chmura burzowa, i kupią ci przez to trochę czasu. „Mors Intercepta” zwiąże
walką część mniejszych okrętów… „Litania” nie byłaby w stanie tego zrobić.
Uwierz mi, to jedyne wyjście.
Cisza.
Nie było nawet zwykłych dla komunikacji przez VOX trzasków i zakłóceń. Komandor
dał podwładnemu chwilę na przetrawienie swojej decyzji. Nie zawiódł się. Loxew
był służbistą w każdym calu.
– Ku
chwale Imperium, sir!
– Ku
chwale Imperium, chłopcze! Niech Imperator czuwa nad tobą!
– I
niech ześle swój gniew na twych wrogów.
***
Wnętrze
torpedy desantowej było pogrążone w mroku i tylko wzmocnione zmysły Astartes
pozwalały Lycanowi na wyłowienie sylwetek jego braci, oddanych ostatnim
przygotowaniom przed bitwą. Wraz z nim, w niewielkim pomieszczeniu zmieściło
się zaledwie trzech z nich. Siedzący najbliżej sierżanta, nawet jak na
standardy Kosmicznego Marines potężnie zbudowany Persius z zamkniętymi oczami
oddawał się medytacji. Jego blade, wąskie wargi poruszały się bezgłośnie w
modlitwie do Imperatora. Lycan zbyt dobrze znał młodego wojownika, by choć
przez chwile przypuszczać, że zabiega on o łaski dla siebie. Jasnowłosy
mężczyzna słynął w całym oddziale jako nieustraszony berserker, ale tylko
wtedy, gdy ryzykował wyłącznie własnym życiem. Wszędzie tam, gdzie mogli ucierpieć
jego bracia, Persius był ostrożny i niemalże delikatny.
Podróż
w torpedzie desantowej nie należała do najbezpieczniejszych – stanowiska
artylerii, od których zazwyczaj aż roiły się nieprzyjacielskie statki, chmary
krążących wokół okrętów myśliwców… Wszystko to stało pomiędzy zamkniętymi i
całkowicie pozbawionymi możliwości obrony wojownikami a pancerzem jednostki, na
którą się kierowali. Niewiele Lycan
pamiętał sytuacji, w których podobne ataki kończyły się powodzeniem bez strat
własnych. Doskonale zdając sobie z tego sprawę, Persius tuż przed opuszczeniem
pokładu „Mors Intercepta” zapewnił swoich braci, że będzie się za nich modlił.
Poprzysiągł również, że jeśli Imperator zażąda któregoś z nich, będzie to
właśnie on. Jak widać, dopełnił pierwszej części danego słowa. Lycan miał tylko
nadzieję że na tym się skończy. Wiedział, że ich misja jest samobójcza, nie
mógł jednak przestać liczyć na zwycięstwo.
Obok
muskularnego wojownika, z wprawą , jaką wyrobić w sobie można jedynie przez
dziesiątki lat ćwiczeń, brat Kastor rozkładał i dokładnie polerował każdą część
swojego boltera. Sierżant zawsze nieco zazdrościł mu tej niezwykłej broni.
Wielkokalibrowe pistolety był standardowym wyposażeniem każdego Kosmicznego
Marines, jednak ten był szczególny. Kastor uwielbiał opowiadać historię o tym,
jak wszedł w jego posiadanie. Robił to tak często, że Lycon znał ją już na
pamięć. Było to podczas oblężenia miasta Kirael. Obrońcy zostali odcięci od
świata przez hordy demonów i kultystów. Przez prawie rok odpierali kolejne fale
szturmów. Kończyły się im zapasy amunicji i żywności… Wtedy to właśnie pojawił
się posiłki w postaci oddziału Szkarłatnych Pięści.
Lycan
był wówczas ze swoją jednostką zajęty oczyszczaniem jednego z opanowanych przez
Tyranidy światów, więc swoje wyobrażenie o rozegranej na przedpolach Kirael
bitwie zawdzięczał jedynie zasłyszanym opowieściom. A te były niezwykłe. Wyjące
demony padały pod ciosami mieczy łańcuchowych… Wszędzie naokoło ginęły kolejne
szeregi oblegających. Widząc swoją szansę, obrońcy opuścili miasto i wspomogli
sojuszników w walce. To właśnie wtedy Kastor miał uratować życie Inkwizytorowi,
który dowodził garnizonem Kirael. Pomijając cały szereg wyssanych z palca bzdur
o pokonaniu setek rogatych bestii i tysięcy kultystów, których liczba rosła za
każdym razem, gdy powtarzał swoją historie, wojownik zasłonił mężczyznę własnym
ciałem przed ciosem demona, niemal tracąc przy tym obie nogi.
Jako
dowód wdzięczności, Inkwizytor podarował Marines swój bolter, którego ponoć
dotknął kiedyś sam boski Imperator. Miało to być podczas jednej z wizyt jakie
przedstawiciel Świętego Oficjum złożył na Terze. Lycan było co do tego dość
sceptyczny, bowiem Imperator nie potrzebował broni by uśmiercać swoich
przeciwników, jednak nawet pozbawiony otoczki jaką dawała mu reputacja
relikwii, pistolet był potężnym narzędziem zagłady i istnym cudem technologii.
Ostatni
Astartes, brat Dracus siedział sztywno wyprostowany w swoim fotelu i z szerokim
uśmiechem na ustach odwzajemniał spojrzenie sierżanta. Był to najmłodszy członek
oddziału Szkarłatnych Pięści, zaledwie dwa standardowe ziemskie lata wcześniej
wcielony do zakonu. Mimo bardzo krótkiego jak na Astartes okresu służby, nowicjusz
zdążył już zaskarbić sobie sympatię dowódców swoją nieustanną gotowością do
walki i radością, jaką mu ona dawała. Lycan widział jak młodzik z tym samym
szerokim uśmiechem na ustach pozbawił głowy atakującego go heretyckiego
Marines.
Towarzystwo
równie wspaniałych wojowników dodawało sierżantowi nieco otuchy. Z nimi mógł
mieć nadzieję na utrzymaniu przy życiu chociaż części oddziału.
Silny
wstrząs dał mu znać, że zbliżali się właśnie w pobliże okrętu. Torpedy
desantowe były wykonane z niezwykle grubych płyt adamantium, tak, by ciężko je
było zniszczyć. Malowano je również na czarno, żeby jak najmniej rzucały się w
oczy czającym się przy bateriach laserów strzelcom. Wszystko to po to, aby
zapewnić jak najwięcej przewagi ukrytym w ich wnętrzu wojownikom. Zabezpieczenia
te działały znakomicie jednie do pewnego dystansu. Gdy znalazły się w zasięgu
pozwalającym na wykrycie ich sygnatur cieplnych, były najbardziej narażone na
strącenie. Targające kapsułą turbulencje dały sierżantowi znak, że właśnie
przekroczyli tą granicę.
Nie
mogli widzieć uderzających w pokrywę torpedy wiązek laserów, ale z pewnością
mogli je odczuć. Gdyby nie przytrzymujące ich pasy bezpieczeństwa, siła impetu
z całą pewnością rzucałaby nimi po całej niewielkiej komorze. Wykrywając ciężki
ostrzał, systemy kapsuły przekazał odpowiednie sygnały do silników, i Lycan
poczuł jak przeciążenie wynikające z gwałtownego przyspieszenia wciska go w
fotel. Na włączonym do tej pory wewnętrznym monitorze kapsuły, zaczęły się
wyświetlać rzędy liczb oznaczających prędkość, kierunek, zapas tlenu i inne
ważne informacje, jednak dla sierżanta liczyła się tylko jedna. Wielka, jarząca
się na czerwono cyfra oznaczająca zegar odliczający do zderzenia. 5… Wszyscy
oprócz Lycana sięgnęli po swoje hełmy. Jego własny leżał w zbrojowni, wciąż
czekając na kogoś, kto naprawiłby paskudne pęknięcie, które niemal rozłupało mu
czaszkę na pół.
4…
Dłonie pewniej złapały rękojeści mieczy łańcuchowych. 3… Jednocześnie,
wszystkie ostrza zawyły budząc się do życia. 2… Osłona przedniej części torpedy
odpadła i odsłoniła ukryte pod nią adamantowe wiertło, które zaczęło się
obracać coraz szybciej i szybciej. 1… Sierżant zacisnął zęby i wpił palce w
podpórki fotelu. Zero utonęło w jęku torturowanego metalu i ogłuszającym huku.
Przebijający się przez grube płyty świder protestował głośno, ale wciąż parł
naprzód. Wizg pracujących na pełnych obrotach silników groził ich przegrzaniem
i eksplozją. Nagle wszystko ustało. Przez ułamek sekundy trwała cisza, a
później rozległ się huk stłumionej eksplozji ładunków kierunkowych. Właz
torpedy z metalicznym brzękiem upadł na pokład obcego statku. Syk wyrównującego
się ciśnienia dał Lyconowi znak, że czas ruszać.
– W
imię imperatora…! Wyrżnąć wszystkich!
Odpowiedziały
mu zwierzęce ryki towarzyszy. Chwilę później, otwarła się śluza.
Zamiast
wypaść wprost na czekających na nich przeciwników, Marines przełączyli swoje
boltery na ogień ciągły i zasypali wąską przestrzeń przed otwartym włazem
gradem pocisków. Zduszone jęki rannych i mokre eksplozje rozrywanych wybuchową
amunicją ciał utwierdziły ich w słuszności takiego postępowania. Nie przestając
strzelać, Astartes ruszyli w stronę okrzyków bólu. Wyskoczyli z kapsuły, wprost
na czarną już od przelanej krwi podłogę wrogiego okrętu i natychmiast
rozproszyli się w poszukiwaniu osłony. Lycan rzucił się w kierunku pobliskiego
filaru z dziwacznego, białego metalu bardziej przypominającego kość niż stal i
bezpiecznie za nim ukryty, ocenił sytuację.
Po jego
prawej i lewej, w odległości kilkunastu
metrów najbliższa, pozostałe czteroosobowe grupki wojowników rozbiegały się po
wnętrzu nieprzyjacielskiej jednostki. Ku ogromnej uldze sierżanta, okazało się,
że wszyscy bezpiecznie dotarli do celu. Żadna z torped nie została
zestrzelona. Modlitwy Persiusa zostały
wysłuchane. Żałując, że nie może porozumieć się z braćmi przez wbudowany w hełm
system VOX, uciekł się do bardziej tradycyjnej formy komunikacji. Uniósł w górę
swój bolter i oddał pojedynczy strzał w powietrze.
–
Imperator strzeże!
Włożył
w okrzyk całą swoja siłę, mając nadzieję, że dotrze on do każdego z jego
wojowników. W odpowiedzi usłyszał tylko wznowione, jakby żywsze szczękanie
pistoletów. Wychylił się i rzucił okiem na przeciwników. Byli wysocy i
szczupli. Poruszali się z ową niesamowitą gracją, którą charakteryzowali się
ich kuzyni, jednak w ich postawie było coś bardziej drapieżnego, bardziej
pierwotnego. Tam gdzie Eldarowie byli eleganccy i delikatni, Dwemerowie
przejawiali groteskowe wynaturzenie i brutalność ponad wszelkie granice. Ich
pancerze były wykonane z owego kościanego metalu i pokryte ciemną farbą
przypominającą kolorem zaschniętą krew.
Większość
z nich miała na głowach dziwaczne, zniekształcone hełmy. Chwile zajęło zanim
Lycan zorientował się czym tak naprawdę one były. Twarze. Wykrzywione w
grymasie bólu, przerażone i niemalże nie do rozpoznania jako ludzkie, ale
jednak twarze. Zdarte oblicza pochwyconych do niewoli przez tą okrutną rasę
mężczyzn, kobiet i dzieci spoglądały na atakujących Marines nowymi,
wypełnionymi nienawiścią oczami Dwemerów. Ci, którzy nie nosili nakryć głowy,
prezentowali swoje trupioblade, niezdrowo napuchnięte rysy z głęboko
osadzonymi, rozjarzonymi od krążących w żyłach narkotyków bitewnych ślepiami.
Zbroje
potworów ozdobione były licznymi trofeami takimi jak zdarte fragmenty skóry,
wysuszone i zachowane za pomocą jakiejś plugawej magii gałki oczne oraz różnej
wielkości czaszki, doszczętnie obrane z wszelkich tkanek. Były wśród nich
ludzkie, eldarskie, a nawet orcze. W szponiastych dłoniach Dwemerowie zaciskali
dziwaczne, zwężające się ku końcowi strzelby, z których wylatywały fioletowe
iskry. Póki co, żadnemu z nich nie udało się trafić w któregoś z Astartes,
jednak Lycan nie sądził, by chciał to zobaczyć. Z usłyszanych przez niego
opowieści jasno wynikało, że niepozorne
na pierwszy rzut oka bronie Prymulów potrafiły przedrzeć się nawet przez pancerz
siłowy.
Oddał
kilka dokładnie mierzonych strzałów z satysfakcją obserwując jak ukryte pod
groteskowo wykrzywionymi twarzami więźniów głowy Eldarów zamieniają się w
czerwoną mgiełkę, a ich ciała upadają brocząc ciemną i gęstą jak olej krwią z
poszarpanych tętnic szyjnych. To wtedy coś przykuło jego uwagę. Z sufitu
pomieszczenia, w którym walczyli zwisały ciężkie łańcuchy podtrzymujące żelazne
klatki, na które wcześniej nie zwrócił uwagi. To co tam ujrzał napełniło go
zgrozą. Wnętrza zakratowanych więzień wypełnione były ostro zakończonymi
kolcami, które przechodziły przez ciała dziesiątek zamkniętych w nich ludzi.
Tajemnicze
narzędzia tortur był skonstruowane tak, by w karykaturze litości, zadawać męki,
jednak nie zabijać. Zamknięte w nich postacie poruszały się od czasu do czasu,
a wtedy ich rany otwierały się na nowo i deszcz świeżej krwi spadał na
znajdujących się w narkotycznym szale Mrocznych. Plugawe stwory otwierały
szeroko paszcze i oblizywały szkarłatne wargi, bladymi językami smakując
życiodajny płyn. Dzięki swojemu wzmocnionemu wzrokowi, Lycan mógł dojrzeć
otwarte w niemym grymasie usta. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego ci
ludzie nie krzyczą z bólu… W końcu dostrzegł, że zostali pozbawieni języków.
Ogarnęła go wściekłość. Po ubiorze z łatwością rozpoznał obywateli Imperium.
Jeden z uwięzionych mężczyzn miał nawet na piersi wyszytego dwugłowego orła.
Ich tortury były dla sierżanta osobistą hańbą.
Z
rykiem nienawiści wystrzelił cały magazynek w nadbiegającą grupkę przeciwników.
Kończyny wylatywały w powietrze, czaszki eksplodowały a fragmenty kości raniły
stojących w pobliżu Dwemerów. Pozostali Marines z jego grupki najwyraźniej
również dostrzegli nieszczęśników wiszących u sufitu, ponieważ ich twarze
wykrzywione były w wyrazie obrzydzenia. Persius zalał najbliższe szeregi
Prymulów w powodzi płynnego promethium ze swojego miotacza płomieni. Swąd
palonego mięsa wymieszał się z zapachem topiącego się metalu. Ciężka broń była
trudna w obsłudze nawet dla Kosmicznego Marines, jednak jasnowłosy wojownik trzymał
ją z dziecinną łatwością.
Obok
niego, Dracus rechotał dziko za każdym razem kiedy jego pocisk trafił w cel.
Wybierał tylko tych Dwemerów, którzy znajdowali się akurat w ruchu testując
swoją celność. Ani jedna łuska nie upadła na podłogę nie dosięgnąwszy celu. Kastor,
jak przystało na weterana walczył z typową dla siebie flegmą. Co jakiś czas
sięgał do podajnika, i w jego ręce pojawiały się niewielkie krążki granatów,
które następnie ciskał w stronę najbardziej zbitej ciżby przeciwników. Ładunki
eksplodowały, a gdy opadał dym, tam, gdzie jeszcze przed chwilą stało
kilkunastu Mrocznych Eldarów, leżał stos poszarpanych mięśni i potrzaskanych
kości pływających w jeziorze krwi.
Kule z
jego boltera czyniły niemniejsze spustoszenie. Pistolet wystrzeliwał specjalny
rodzaj amunicji, który przy kontakcie z celem rozpraszał się na setki drobnych,
stalowych drzazg zostawiających z wnętrzności ofiary siekane mięso. Ugodzony
właśnie w głowę takim pociskiem Eldar, choć z boku wydawało się, że jest ledwo
draśnięty, przycisnął dłonie do skroni i upadł na kolana wyjąc przeraźliwie z
bólu. Jego mózg zamieniał się właśnie w krwawą papkę, która chwile później
wypłynęła przez nozdrza i uszy obcego. Blada kreatura spoglądała jak cała jej
istota, świadomość, i wspomnienia uciekają z niej i tworzą na posadzce
powiększającą się z każdą sekundą kałużę. W końcu Mroczny upadł martwy.
Pomimo
obfitego plonu, który zbierała broń dystansowa Szkarłatnych Pięści, Dwemerów
ciągle przybywało. Hordy tych plugawych istot wybiegały z ciemności statku,
oddając na oślep salwy ze swoich egzotycznych strzelb. Nowi wojownicy
przestępowali ponad poszatkowanymi trupami dawnych towarzyszy i nie bacząc
na pewną zgubę, jaką niosła za sobą
podobna brawura, zamiast prowadzić ostrzał zza osłon, szarżowali bezmyślnie
wprost pomiędzy krzyżowy ogień Astartes. Boltery zamieniały ich w krwawiące
ruiny pancerzy i ciał. Wnętrzności, wyrwane siłą impetu kul, obryzgiwały dalsze
szeregi Eldarów, jednak nie wydawało się to robić żadnego wrażenia na setkach
wyjących Xenos.
Lycan
wymieniał właśnie magazynek, kiedy ujrzał wśród napierającej gęstwy fioletowych
pancerzy coś, co przepełniło wzbierającą w nim od dłuższego czasu nienawiść do
Prymulów. Jeden z nowoprzybyłych potworów miał na sobie coś, co przy dokładniejszych
oględzinach okazało się być zbroją Kosmicznego Marines, a przynajmniej jej
częściami. Sierżant nie miał co do tego żadnych wątpliwości – patrzył na
oszpeconą, ale wciąż w pewien sposób znajomą sylwetkę kombinezonu MK VI
pochodzącego jeszcze z czasów wielkich galaktycznych krucjat.
Poszczególne
elementy pancerza były przemalowane tak, że nie mógł rozpoznać do jakiego
zakonu należał wojownik, z którego została on zdarty, nie miało to jednak
większego znaczenia. Podobne bluźnierstwo zasługiwało na należytą karę. Nie
mógł pozwolić by pamięć jednego z jego braci pozostała niepomszczona. Pozostali
członkowie jego grupy zareagowali identycznie. Dwa ciężkie pistolety i miotacz
płomieni, w idealnej harmonii skierowały się na aroganckiego obcego, który miał
czelność przywdziać antyczny ekwipunek uświęcony przez dziesiątki pokoleń noszących
go w bitwach Marines. W jednej chwili Eldar został zamieniony w niewielką kupkę
popiołu, z której osmalone fragmenty zbroi wystawały niczym zwęglone kości.
Uniesieni
słusznym gniewem Marines, wyczerpali całkowicie swoje zapas amunicji. Lycan
sięgnął po kolejny magazynek tylko po to, by przekonać się, że to ostatni.
Persius potrząsnął pustym zbiornikiem swojego miotacza, a kiedy przekonał się,
że jest on pusty, wziął potężny zamach i cisnął ciężką bronią wprost w nadbiegających
przeciwników druzgocąc ich żałosne pancerze i łamiąc chronione przez nie kości.
Dracus i Kastor już chwilę wcześniej porzucili boltery i rzucili się na nieprzyjaciół
z mieczami łańcuchowymi w garściach. Przedzierali się przez kolejne szeregi z
siłą huraganu przewracającego las. Za sobą zostawiali jedynie drgające w
przedśmiertnych skurczach trupy i rozbryzgi ciemnej krwi obcych.
Lycan
porzucił osłonę jaką dawał mu filar, i przyłączył się do swoich braci.
Pozostałe oddziały Astartes również zaczynały przestawiać się na walkę w
zwarciu i dopiero teraz Dwemerowie mieli się przekonać z jak strasznym
przeciwnikiem przyszło się im mierzyć. Sierżant uderzył pierwszego wroga, na
którego natrafił. Stalowa pięść z łatwością przebiła się przez skórzaną maskę
będącą niegdyś obliczem jakiegoś mężczyzny, a następnie przez metalowy hełm by
w końcu zmiażdżyć ukrytą za nim twarz. Wojownik z poczuł odrobinę satysfakcji gdy
usłyszał trzask pękających kości. Ostre fragmenty rozbitej w drobny mak czaszki
potwora zagłębiły się w mózg uśmiercając go niemal natychmiast. Obcy nie zdążył
nawet wydać z siebie jęku. Padł wprost pod nogi dwójki nadbiegających towarzyszy
Marines machnął ściskanym w dłoni
ostrzem i wirujące zęby wdarły się wyjąc dziko w ramię napastnika. Odcięta kończyna
opadła na posadzkę, a z poszarpanego kikuta wytrysnęły strugi posoki. Lycan
kopnął rannego kosmitę w złączenie zbroi, tuż nad kolanem i został nagrodzony obrzydliwym
chrzęstem druzgotanych kości. Ostre, śnieżnobiałe fragmenty przebiły się przez
mięśnie i wzmacnianą skórę, która stanowiła ochronę nóg Dwemera. Uszkodzona
kończyna zadrżała i ugięła się pod ciężarem ciała. Nie zwracając już na niego
uwagi, świadom, że nie stanowi on już żadnego realnego zagrożenia Astartes
zwrócił się w kierunku kolejnego rywala i niskim cięciem przeciął go wpół na wysokości
talii. Zębiska miecza zaczepiły o bladoróżowe wnętrzności i wyrzuciły w górę
oślizgłe girlandy jelit. Żołądek potwora uderzył z głośnym pluskiem o metalową
podłogę, ale już nadbiegali kolejni.
Lycan walczył jak oszalały.
Pozbawioną ochrony głowę Marines pokrywała krzepnąca powłoka cuchnącej krwi i
innych wydzielin, które tryskały z systematycznie niszczonych wrogów. Klinga
sierżanta poruszała się szybciej niż którykolwiek z Xenos był w stanie nadążyć
wzrokiem i raz po raz zagłębiała się w plątaninę ciał i kończyn, która kłębiła się
przed ogarniętym szałem Astartes. Kierowane potężną siłą wojownika ostrze
zamieniało Dwemerów w bezwładne, skórzane worki wypełnione sproszkowanymi
kośćmi i stłuczonymi na krwawą miazgę mięśniami. Odcięte dłonie Eldarów wciąż
zaciskały się na uchwytach owych tajemniczych strzelb, z których nie zdążyli
nawet wystrzelić.
W ślad
za sierżantem, niczym trójka drapieżców zwabionych zapachem świeżej posoki
podążała jego trójka towarzyszy zostawiając za sobą własne szlaki zniszczenia.
Persius, który w bitewnym szale zbyt mocno uderzył swoim mieczem przez co uszkodził
sterujący łańcuchem mechanizm, używał go teraz jak maczugi, bezlitośnie tłukąc
swoich przeciwników do momentu, w którym nie pozostawały po nich żadne ślady
poprzedniego kształtu, po czym przestępował spokojnie ponad krwawą breją i z uśmiechem
na ustach kiwał palcem na kolejną ofiarę. Wybrani przez niego Eldarowie
próbowali uciekać, jednak Marines był zbyt szybki. Z łatwością kota ścigającego
mysz, dopadał do swojej zwierzyny i pojedynczym ciosem powalał ją na posadzkę
gdzie kontynuował swoje dzieło śmierci.
O krok
przed jasnowłosym mocarzem, walczył w dzikim uniesieniu, targany wybuchami
nieposkromionej radości brat Dracus. Nowicjusz jakby zupełnie zapominając, że dzierży
w dłoni straszliwą broń, której wirujące ostrza wyły błagalnie, spragnione
krwi, kładł kolejnych Xenos gołymi rękami. Na prawo i lewo rozdawał potężne
ciosy zakutych w szkarłatne rękawice pięści, za każdym razem posyłając w
powietrze zdruzgotane ciała. Gdy znudziła się mu taka zabawa, zmienił nieco
taktykę. Zamiast uderzać zaciśniętymi palcami, wyprostował je i usztywnił
nadgarstek, tak, że teraz jego dłoń była znakomitym narzędziem do zadawania
sztychów.
Z
łatwością przebijał się przez pancerze Prymulów i zagłębiał ręce w ich miękkich
brzuchach i klatkach piersiowych. Jednemu z rywali zmiażdżył w potężnym uścisku
kręgosłup, innemu wyrwał bijące jeszcze serce. Szarpał za żebra i rozrywał je
jak papier. Obcy zaczęli unikać miejsca, w którym walczył oszołomiony krwią
młodzik, jednak on zamiast na nich czekać, sam rzucał się pomiędzy największą
masę wrogów i w przeciągu sekund zamieniał ich w stertę pokiereszowanych ciał.
Przeciwieństwem
swoich młodszych towarzyszy był Kastor, którego spokój i opanowanie może i nie
wyglądało równie efektownie co wyczyny pozostałej trójki, jednak dawały
identyczny skutek – martwych Xenos. Jego wyważone, oszczędne ruchy wprowadzone
delikatnymi półobrotami nadgarstka zawsze odnajdywały drogę do celu. Może i nie
odcinał kończyn i nie posyłał naokoło siebie potoków krwi, jednak tam, gdzie
skierował ostrze swojego miecza, trup kładł się gęsto.
Sierżant
zaczynał już mieć nadzieję na niemożliwe jak to wydawało się na początku
zwycięstwo, ale w momencie, w którym miał podzielić się swoimi przemyśleniami z
braćmi, usłyszał suchy trzask wystrzału i ujrzał chwiejącego się przez moment
Persiusa. Na napierśniku Marines pojawił się rozbłysk fioletowej energii, który
przedarł się przez ceramitowe płyty i najwyraźniej sięgnął ukrytego pod nimi
ciała. Pomimo odniesionej rany i wyraźnego bólu, który odczuwał, jasnowłosy olbrzym
przebiegł kilka metrów dzielące go od strzelca i wyrwawszy obcemu broń, zatłukł
go jego własną strzelbą. Trysnęły drobinki krwi. Kolejni przeciwnicy, widząc nadarzającą
się okazję, rzucili się hurmem na Persiusa chcąc przygwoździć go do podłogi i
zabić.
Astartes
daleki był jednak od poddania się. Chwycił nierozpoznawalne szczątki, w które
zamienił Dwemera, i z braku lepszej broni, użył ich jako maczugi, odpychając zbliżających
się Xenos i posyłając ich w powietrze. Widząc, że nie dadzą mu rady w starciu
wręcz, Eldarowie sięgnęli po broń palną. Kolejne rozbłyski purpurowych błyskawic
trafiły w giganta powalając go na kolana. Persius próbował się jeszcze podnieść
pomimo wypływającej z licznych ran krwi i szkarłatnej piany, która wystąpiła mu
na usta. Widząc upadek brata, Dracus rzucił się z bojowym rykiem w jego stronę
i w końcu przypominając sobie o mieczu, zaczął siekać otaczających go
przeciwników. Chwile później dołączył do niego Kastor, i teraz oboje stali przy
rannym towarzyszu, walcząc plecami do siebie.
Widząc
wysiłki swoich podwładnych, Lycan zaprzestał zabijania obcych, i popędził aby
im pomóc. Taranował po drodze zagradzających mu drogę Prmulów i z dokładał
starań, by podeszwy jego stalowych butów stąpały po czaszkach powalonych przez
szarżę kosmitów. W końcu dotarł do trójki Szkarłatnych Pięści. Razem, tworząc
ochronny trójkąt wokół Persiusa, stanowili uosobienie Furii i Zagłady. Walczyli
jak ranne zwierzęta, które chcą jednie drogo sprzedać skórę. Każdy ich cios posyłał
wrzeszczące dusze potworów z powrotem do Osnowy.
Nagle,
sierżant poczuł, że ktoś odpycha go na bok. Czyjaś sylwetka przysłoniła mu na
chwilę pole widzenia. Rozległ się trzask eldarskich strzelb i postać upadła z
przestrzelonym hełmem. Niepewne dłonie sięgnęły do metalowego kołnierza aby
odrzucić niepotrzebną już osłonę. Blada, pokryta krwią i potem twarz brata
Persiusa pomimo bólu, który musiał odczuwać wojownik, rozjaśniona była szerokim
uśmiechem. Cieszył się, że swoim poświęceniem uratował jednego z towarzyszy. Nie przejmując się zupełnie toczącą się
dookoła bitwą, Lycan pochylił się nad
umierającym, który najwyraźniej próbował coś powiedzieć, jednak jego głos był
zbyt słaby by przedrzeć się przez wizg mieczy i wycia Mrocznych.
– Za…
Imperatora!
Oczy jasnowłosego
olbrzyma zamgliły się i znieruchomiały. Dołączył w końcu do swojego umiłowanego
władcy. Podchwytując jego ostatnie słowa, sierżant wyprostował się i z
nienawiścią wymalowaną na twarzy rzucił Eldarom wściekłe spojrzenie.
– Za
Imperatora!
Nie
oglądając się za siebie, pewny, że jego bracia podążą za nim, Lycan rzucił się na
wrzeszczącą hordę Dwemerów.
***
Aazav
spoglądał przez przednią szybę kokpitu swojego myśliwca na płonący wrak, w
który zamienił się majestatyczny krążownik „Mors Intercepta”. Widząc, że „Litania”
się im wymknęła, nieprzyjacielskie okręty skierowały cały swój gniew na flagowy
statek sił imperialnych. Tarcza energetyczna wytrzymała pierwsze pięć sekund ostrzału.
Zaraz potem ugięła się, zamigotała i zniknęła. Kolejne salwy trafiły prosto w
podbrzusze jednostki wyrywając ogromne fragmenty poszycia. Pilot mógłby przysiąc,
że w oświetlonej płomieniami pustce dostrzegał przez chwilę maleńkie punkciki
ciał nieszczęśników, którzy w momencie rozszczelnienia znajdowali się na
dolnych pokładach.
„Mors
Intercepta” odgryzła się jedną salwą torped, która rozerwała mniejszy krążownik
nieprzyjaciela, jednak wkrótce sama zamieniła się w rozrzucone kawałki
pancerza. Taki właśnie był koniec ostatniego imperialnego okrętu nad Elpidą.
Teraz Aazav i marne pozostałości jego eskadry nie mieli gdzie wracać. Wskaźniki
paliwa były niebezpiecznie bliskie zera, i nie można było marzyć o dotarciu na tych
rezerwach do powierzchni planety. Wszystkich czekała ich śmierć. Mężczyzna
zacisnął zęby. Nie zginie z braku tlenu unosząc się bezwładnie w pustce
kosmosu. Wolał umrzeć jak przystało na wojownika. Z hukiem. Uruchomił kanał do
swojego eszelonu. Zamigotały ikony symbolizujące poszczególnych, pozostałych
przy życiu Apostołów. Z żalem stwierdził, że było ich zaledwie trzy.
– Tu
dowódca eskadry! Znacie sytuację… Nie mam zamiaru was okłamywać. Śmierć
wyciągnęła już po nas swoje kościste ramiona… Nie damy rad jej uciec… Nie na resztkach
promethium… Ale co powiecie na spłatanie jej ostatniego figla?
Z dumą
wsłuchał się w pełne spokoju potwierdzenia.
–
Bierzemy na cel najbliższy krążownik. Pełna moc silników. Nie ma co oszczędzać
paliwa. Załogi zbrojeniowe, przygotować skrzynie z amunicją. Jeśli to ma być
mój pogrzeb, chcę mieć trochę fajerwerków!
Niewymuszone
śmiechy przetoczyły się przez kanał.
– To był
zaszczyt, móc z wami służyć! To będzie zaszczyt, móc z wami zginąć… Pokażmy tym
Xenos, że Astartes nie mają monopolu na zsyłanie gniewu Imperatora!
***
Lycan
upadł. Udało mu się zrobić zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym zostawił rozerwane
na kawałki ciało Dracusa kiedy dosięgnął go kolejny strzał. Palące igły bólu
promieniowały z rozerwanego mostka. Gdzieś po jego lewej, Kastor próbował się
podnieść z kałuży własnej krwi. Bitwa była przegrana. Byli chyba jednymi
pozostałymi przy życiu Marines. Nie było już słychać wizgu mieczy łańcuchowych,
ani szczękania bolterów. Było tylko wycie Dwemerów i ich zbliżające się kroki. Nie
dobijali ich. Wydawało się, że potwory czerpią sadystyczną przyjemność z
oglądania ich cierpienia. Nagle, do uszu Lycana doszedł cichy głos Kastora,
który potężniał z każdą wypowiadaną sylabą.
–
Jesteśmy Młotem…
–
Jesteśmy grotem włóczni Imperatora… – Sierżant przyłączył się do recytacji przysięgi wierności,
którą każdy Astartes składał wstępując w szeregi zakonu. Dźwięk tak bardzo
znajomej frazy dodał mu sił, które pozwoliły mu stanąć chwiejnie na nogi.
–
Jesteśmy rękawicą na Jego dłoni.
– Jesteśmy tymi, którzy gromią Jego wrogów…
– I nieszczęściem
spadającym na odstępców…
Kastor
sięgnął do podajnika i wydobył z niego ostatnie dwa granaty. Lycan zrobił to
samo i ustawił zapalnik na pięć sekund. Dokończyli razem.
–
Jesteśmy ostrzem Jego miecza i instrumentami Jego woli... Jesteśmy tymi, którzy przynoszą Koniec!
Wznosząc
okrzyki bojowe, obaj wojownicy rzucili się w stronę zaskoczonych Dwemerów. Po
chwili, ściskane w ich dłoniach ładunki eksplodowały.
Bardzo barwne opisy, jak zwykle. Morze krwi , latające szczątki i wybuchy. Ale wiesz szkoda mi ich, cały czas żyć tylko walką? Wiem, wiem, są niejako tak zaprogramowani. I gdzie jest Trzynasty? Tak, na planecie, ale brakuje mi tego skubańca. Chyba będzie miał jakąś rolę do odegrania.
OdpowiedzUsuńTrzynasty będzie już w następnym rozdziale ^^ Po prostu nie mogłem sobie odpuścić bitwy w kosmosie i się trochę przedłużyła, ale teraz już akcja wraca na planetę :) A oni tak lubią sobie czasem coś wysadzić, rozczłonkować, także wiesz ^^
Usuń