O dziesiątej nad bród dotarły już wszystkie regimenty szwedzkie i rozpoczęto przeprawę. Jako pierwsza rzeczkę przekroczyła kawaleria – prawie osiem tysięcy żołnierzy, zarówno z lekkich jak i cięższych oddziałów – jeden za drugim kierowali swe rosłe inflanckie konie w oczyszczony już z trupów prąd. Długie sznury jazdy narodowej złożonej z samych tylko ochotników ciągnęły się niemalże nieskończonym strumieniem.
Podzieleni
na poszczególne sekcje z uwagi na region, z którego pochodzili, odziani w królewskie
barwy mężczyźni skupiali się wokół sztandarów w liczących po mniej więcej
pięciuset ludzi szwadronach. Kolejność, z jaką posuwały się naprzód
poszczególne jednostki nie była przypadkowa – zależała ona od zasług służących
w niej kawalerzystów lub ich wysokiego pochodzenia. Choć to ostatnie miało
małe znaczenie dla króla, ulegając namowom swoich doradców, którzy obawiali się
niezadowolenia szlachty wchodzącej w skład niektórych regimentów, monarcha
przepuścił przodem składający się w całości z młodych paniątek oddział
Adelsfana.
To
właśnie ta formacja, zakuta w płytowe zbroje, miała być odpowiedzią na
niemieckich kirasjerów Pappenheima. Towarzyszący ich przejazdowi brzęk pałaszy
uderzających o stalowe pancerze przypominał bicie kościelnych dzwonów. Twarze
szlachciców były, co do jednej, wyniosłe i dumne, jednak Gustaw Adolf przymykał oko na tą jawną pychę,
ponieważ jak dotąd, nie miał powodów, by wątpić w ich odwagę i skuteczność w
bitwie.
Tuż
za ciężkozbrojnymi, których liczba oscylowała wokół sześciu tysięcy żołnierzy,
podążały lżejsze regimenty wywodzące się z mieszczan, którzy ustępowali swym
arystokratycznym towarzyszom broni jednie bogactwem stroju i urodzeniem. W
ferworze bitwy stanowili równie śmiertelne zagrożenie dla nieprzyjaciela. Oni również
podzieleni byli w szwadrony noszące nazwy prowincji, w których zostały
utworzone. Nadeptując niemalże na ogony Adelsfana, do brodu wkraczał wsławiony
w czasie wojen z Rzeczpospolitą regiment Uppland, a za nim po kolei – Västgöta,
Smaland, Östgöta i Södermanland.
Wszyscy
kawalerzyści lekkiej jazdy mieli na sobie skórzane kolety z żółtej skóry,
czarne, szerokie spodnie zaciśnięte poniżej kolan jasnymi pończochami i wysokie
oficerki. Na głowach żołnierzy spoczywały głęboko wciśnięte, trójgraniaste kapelusze.
Podstawowym
elementem wyposażenia szwedzkich oddziałów konnych były dwa pistolety skałkowe
ukryte bezpiecznie w przyczepionych do siodła olstrach i broń biała – mógł to
być zarówno rapier jak i szpada lub ciężki pałasz. Dobór odpowiedniego oręża leżał
w kwestii samych żołnierzy.
Jedynym
elementem, który był wspólny, zarówno dla szlachciców jak i mieszczan, były trzy złote korony wyhaftowane na piersi
uniformów. Symbol ten przewijał się też na zwisających z czoła koni,
niewielkich trójkątach wykonanych z błękitnego materiału.
Gdy
ostatni z koni znalazł się już na południowym brzegu, do brodu skierowała się
piechota złożona z pikinierów dźwigających długie na trzynaście stóp włócznie i
strzelców, którzy przeprawiali się przez strumień z uniesionymi wysoko ponad
głowy muszkietami i rogami z prochem. Pośród nieprzebranych rzeszy żołnierstwa
przewijały się nie tylko czarno-żółte barwy królewskie, ale i zielone,
niebieskie oraz czerwone kurty oddziałów cudzoziemskich . W sumie, piechota
szwedzka liczyła piętnaście tysięcy ludzi.
Na
przeciwległym brzegu, siedzący z powrotem w siodle, Gustaw Adolf z zadowoleniem
przypatrywał się przemarszowi swoich wojsk. Od podesłanych przez elektora
saskiego gońców, monarcha wiedział już, że zaledwie kilka stajań na wschód od
miejsca, w którym się znajdował, Saksonii również rozpoczęli przekraczanie
rzeczki. Wraz z siłami sprzymierzeńców, w których skład wchodziło trzynaście
tysięcy piechurów, cztery tysiące jazdy i blisko czterystu kanonierów,
obsługujących dwadzieścia dział mniejszego i większego kalibru, władca Szwecji
miał na swoje rozkazy ponad czterdzieści dwa i pół tysiąca ludzi, których mógł
rzucić na znacznie mniejszą armię hrabiego Tilly.
Doskonale
zdając sobie sprawę z wagi przeprowadzenia wcześniejszego rekonesansu, mającego
na celu dokładne poznanie liczebności wojska przeciwnika, szwedzki monarcha już
od samego rozpoczęcia marszu spod Düben zaczął wysyłać podjazdy mające za
zadanie nawiązanie kontaktu z nieprzyjacielem. Napływające od zwiadowców
raporty utwierdziły tylko króla w stojącą za jego sprawą Bożą Opatrzność.
Cesarska
armia pod dowództwem hrabiego Tilly składała się z dwunastu tysięcy
kawalerzystów, w tej liczbie nieco mniej niż połowę stanowili owiani wśród
protestantów złą sławą kirasjerzy, resztę zaś lekkozbrojni dragoni i wyposażeni
na szwedzką modłę rajtarzy. Jazda była wspomagana dwudziestoma dwoma tysiącami
pikinierów i muszkieterów, a do obsługi dwudziestu sześciu dział przydzielono
pięciuset kanonierów, zwanych w Rzeszy „Ognistym Ludem”.
Niemieckie
działa nie należały do największych i poza trzema dwunastofuntówkami, składały
się z armat mniejszego kalibru, które nie mogły się równać z przywiezioną ze
Szwecji przez Gustawa Adolfa artylerią.
Zanim
złożona z odzianych w ciemnozielone mundury szkockich najemników straż tylna
zdążyła choćby zamoczyć podeszwy swych skórzanych butów w brodzie, zza zakrętu
traktu prowadzącego na południowy brzeg strumienia, ukazały się pierwsze wozy
ciągnięte przez muskularne konie pociągowe. Na grubo wyłożonych słomą, zbitych
z solidnych belek powozach, spoczywały milczące jeszcze lufy armat, których
mosiężne powierzchnie lśniły od padających na nie promieni słonecznych,
będących niejako zapowiedzią wybuchów ognia, które już wkrótce miały rozjaśnić
wyloty dział.
Przodem
posuwały się największe kolubryny – sześć dwunasto- i tyleż samo dwudziestoczterofuntówek,
ciągniętych przez sześć koni każda z uwagi na ich ogromny, ponad tysięczno
funtowy ciężar. Zmęczone zwierzęta napierały na bliskie pęknięcia uprzęże i, wytężając siły stawiały kolejne kroki. Aby odciążyć nieco biedne stworzenia,
artylerzyści podzielili się na kilkuosobowe grupki pchające wozy pośród
głębokich westchnień zmęczenia. Zarówno ludzie, jak i wierzchowce, z których
boków odpadały już ogromne płaty piany, wydawali się bliscy całkowitego
wyczerpania, jednak gdy tylko ujrzeli jak blisko są już celu, z nowym zapałem
rzucili się do pracy.
Za
lufami wielkiego kalibru ciągnęły się długie sznury mniejszych, trzyfuntówek, których łącznie Gustaw Adolf miał do dyspozycji czterdzieści jeden.
Ważyły one jedynie dwieście osiemdziesiąt funtów i mogły z powodzeniem być
transportowane na własnych kołach, bez potrzeby demontażu przed i po bitwie. Do
ich przewozu wystarczał jeden zaledwie koń, a w razie nagłej potrzeby na polu
walki, mogły one być z łatwością przesuwane bądź obracane przez żołnierzy.
Aby
usprawnić przestawianie dział w najbardziej krytycznych momentach boju, Gustaw
Adolf przydzielił do każdej dwójki artylerzystów obsługujących trzyfuntówki
sześcioosobowe oddziały muszkieterów mających za zadanie nie tylko bronić
obsługi armat, ale również, w razie konieczności, wspomóc ją w przeniesieniu
ich. W połączeniu z doświadczeniem szwedzkich puszkarzy, mobilność
małokalibrowych kanonierek stanowiła niejednokrotnie o zwycięstwie królewskich
wojsk. Co prawda, ich małe gabaryty były powodem niezwykle częstych uszkodzeń,
jednak gdy miało się ich odpowiednio dużo, jak było to w przypadku Szwedów,
wystarczająco przyczyniały się do sukcesu.
Gdzieś
na końcu taboru ciągnęła się również jedna sześciofuntówka, zdobyta w jednej z
bitew przeciw katolikom. W czasie wojny nie można było sobie pozwolić na
marnotrawstwo, a dodatkowa siła ognia nigdy nie zawadzała.
Rżenie
koni wyczerpanych trwającym niemal bez przerwy od wczesnych godzin porannych
marszem mieszało się z pokrzykiwaniem poganiających je żołnierzy i skrzypieniem
drewnianych kół, protestujących jękliwie przeciw przygniatającemu je ciężarowi.
Nie
wszystkie wozy załadowane były rozmontowanymi częściami armat – toczące się
szybciej, lżejsze powozy, wypełniały zapasy pocisków i prochów, oraz prowiant i
zaopatrzenie medyczne, tak bardzo konieczne przy każdej, najmniejszej nawet
bitwie. Obsiadający te ostatnie wagony niczym stado wron przycupnięte na
płocie, szwedzcy medycy i felczerzy ze smutkiem przyglądali się przeprawiającym
się przez bród kolumnom wojska, zastanawiając się ile z tych ochoczo
podążających w bój żołnierzy będą musieli opatrzyć lub odesłać na tamten świat
przed nastaniem ciemności. Nikt inny jednak nie wydawał się podzielać ich
rozterek – służące pod Gustawem Adolfem wojsko już dawno nauczyło się miłować
całym sercem swego władcę i ufać w jego wojenny geniusz.
Szwedzki
monarcha miał w sobie coś, co sprawiało, że jego podwładni bez chwili wahania
rzucali się dla niego w wir walki gotowi oddać swe życia na ołtarzu większego
dobra. Tym razem nie było inaczej – równe, basowe głosy wojaków, recytujących
modlitwy dla utrzymania równomiernego kroku, nie miały w sobie najmniejszego
nawet śladu strachu czy zwątpienia – gdy Lew otwierał szeroko paszczę, by
głośnym rykiem oznajmić całemu światu, że oto wyrusza na upatrzoną zwierzynę,
wszystko co żywe kuliło się ze strachu i potulnie czekało na swoją kolej.
Każdy
żołnierz, który spojrzał w majestatyczną twarz monarchy prostował dumnie plecy
i pewniej chwytał rękojeść szabli, drzewce piki lub kolbę muszkietu. Sama
obecność króla wydawała im się wystarczająca, by czekająca ich bitwa była
zwycięska. Tymczasem sam Gustaw Adolf siedział sztywno w siodle i ciskał gromy
na swoich pułkowników artyleryjskich za ich opieszałość.
Otrzymał
wcześniej kilka meldunków odnośnie trudności, jakie miały wozy z zaopatrzeniem
podczas porannego marszu – rozmiękła nieco, grząska ziemia traktu stanowiła dla
obładowanych lufami dział wagonów nie lada wyzwanie. Drewniane koła zapadały
się w bagno i łamały, przez co zmuszały cały konwój do częstych postojów
służących naprawie. Winą za podobny stan rzeczy król obarczył dowodzącego
artylerią generała Torstenssona, który nie wziąwszy dokładnie pod uwagę
wszystkich czynników, posłał największe kolubryny przodem, gdzie, w razie
awarii wozów, tamowały przejście mniejszym kanonierkom. Na szczęście dla
nieroztropnego dowódcy, opóźnienie spowodowane naprawami nie było zbyt duże i
działa zdążyły na czas.
Przed
samą przeprawą wagony zatrzymały się na kilka minut, po to aby żołnierze mogli
wymienić ciągnące je konie na nowe – w czasie przekraczania brodu, którego dno
z całą pewnością było śliskie i muliste, zwierzęta powinny być świeże i
wypoczęte, aby uniknąć zatopienia armat.
Udało
się tego dokonać akurat w momencie, w którym Szkoci postawili stopy na
południowym brzegu. Wydano rozkaz zrobienia miejsca i piechota rozstąpiła się
na boki, tworząc szeroki korytarz – działa miały odtąd iść na czele pochodu,
aby jak najprędzej rozpocząć ostrzał pozycji nieprzyjaciela. Zapięte do
ciężkich powozów zwierzęta zarżały głośno, niezadowolone z nowego balastu,
jednak poganiane przez gromkie okrzyki oraz trzask batów, zaparły się kopytami
i ruszyły w końcu do przodu.
Znajdujący
się już po drugiej stronie Lober Bach Szwedzi, z zapartym tchem obserwowali
zmagania wierzchowców, świadomi, że jeśli coś pójdzie nie tak, będą musieli
stoczyć skazany na porażkę bój pod morderczym ostrzałem nieprzyjaciela. Na
szczęście jednak, wszystko potoczyło się jak należy i już po chwili pierwszy
wagon wjechał pomiędzy dwie kolumny piechoty, osłaniane na tyłach przez
kawalerię. Wkrótce dołączyły do niego kolejne.
Oprócz
rozmontowanych dział, tabor wiózł ze sobą kilkanaście lżejszych powozów
wypełnionych amunicją. Nie były to jednak zwyczajne kule.
Od
kilkudziesięciu już lat, w Europie popularne stawały się zawczasu
przygotowywane pociski, które wystarczało jedynie wepchnąć do lufy działa, bez
potrzeby nabijania, co niepomiernie skracało czas przygotowania do wystrzału.
Były
to podłużne, przypominające kształtem szyszkę, papierowe gilzy wypełnione
odmierzoną ilością czarnego prochu i zakończone ołowianym pociskiem. Innowacją,
wprowadzoną przez Gustawa Adolfa były naboje, które zamiast jedną dużą,
wypchane były trzydziestoma kulami muszkietowymi, podczas wybuchu ścinającymi z
nóg całe szeregi nieprzyjaciela. Zabójcza na krótkim dystansie, tego typu
amunicja miała pewien mankament – niosła o trzecią część krócej niż standardowe
pociski armatnie. Mimo to, stanowiła ona niemal połowę załadowanych na wozy
gilz.
W
nieco ponad godzinę po rozpoczęciu przeprawy, wszystkie oddziały szwedzkie
znalazły się na południowym brzegu strumienia i wznowił swój marsz.
***
Równina,
na której rozłożyły się już wojska katolików była płaska i pozbawiona wyższej
roślinności. Jedynymi wyjątkami od jej monotonii była leżąca na wschodzie
wypukłość terenu, nazywana przez okoliczną ludność Gallgen Berg – to właśnie tą
pozycję zajął hrabia Tilly – oraz majaczącym na zachodzie zalesionym pagórkiem,
zbyt oddalonym od sił Ligii Katolickiej, by móc stanowić jakąkolwiek wartość
dla Szwedów.
Poza
tym, jak okiem sięgnąć, aż po horyzont rozciągały się świeżo zżęte pola
pszenicy i owsa oraz pożółkłe od suszy pastwiska, za którymi dostrzec można
było zabudowania wioski. Miejsce było idealną scenerią do stoczenia bitwy.
Okoliczny grunt nieznacznie opadał z południa na północ, dając tym samym
niewielką przewagę katolikom, jednak w obliczu przewyższającej ich o dziesięć
tysięcy żołnierzy armii szwedzkiej nie było to nic, czego Gustaw Adolf mógłby
się obawiać.
Największą
niedogodnością, jaka czyhała na monarchę i jego podwładnych, była gleba.
Przedpola wioski Breitenfeld pokryte były cienką warstwą gliniastej ziemi,
skrywającej pod sobą głębokie pokłady żwiru. Panujące owego lata spiekoty,
zamieniły ił w sypki, łatwo wzbijający się w powietrze pył, który wylatywał
spod końskich kopyt i spowijał wszystko w swoich dławiących objęciach. Każdemu
ruchowi kawalerii towarzyszyła swego rodzaju zasłona dymna, która gryzła w oczy
i nosy zarówno jeźdźców jak i wierzchowce.
Nie
zważając na uciążliwy kurz, szwedzki król wpatrywał się niewzruszenie w
stacjonujące już nieomal w zasięgu strzału wojska hrabiego Tilly. Swymi
bystrymi, drapieżnymi oczyma dostrzegał kłębiące się wciąż oddziały, które
zajmowały właśnie ostatnie pozycje przed czekającą je bitwą. Byli wśród nich
Chorwaci, którzy, będąc najwyraźniej lepszymi żołnierzami, niż wydawałoby się
to po ich wcześniejszej ucieczce spod brodu, zamiast rozproszyć się w nieładzie
i osłabić katolików, w miarę dobrym ordynku dołączyli do trzonu swej armii.
Monarcha
próbował dostrzec wśród maleńkich sylwetek koni i jeźdźców hrabiego Tilly jednak
odległość była zbyt wielka. Tymczasem od wschodu nadszedł ostry ton rogu
sygnalizacyjnego – przybył Jan Jerzy dowodzący wojskami Saksonów. Po chwili w
stronę Gustawa Adolfa zaczął się zbliżać obłok kurzawy poprzedzający
sprzymierzone z nim siły. Był to jasny znak, że bitwę czas zacząć.
Ufny,
że elektor saski zna swoje rozkazy, monarcha skinął na otaczające go stadko
generałów i wyższych rangą oficerów, z którego natychmiast wysunął się starszy,
około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Na jego szerokiej, arystokratycznej twarzy
ozdobionej prostym jak stylisko topora nosem oraz łopatowatą brodą koloru
stali, malował się wyraz oczekiwania, któremu dorównać mógł jedynie ten bijący
z oblicza władcy. Miał na sobie prostą, acz solidnie wykonaną zbroję, z
wymalowanymi na piersi wolimi rogami – herbem jego rodu. Dosiadał wspaniałego,
śnieżnobiałego rumaka, który zbliżywszy się do królewskiego wierzchowca
przypominał dzień nastający po bezksiężycowej nocy.
–
Herr Oxenstierna! – Głos Gustawa Adolfa był pozbawiony wszelkich emocji, co
stanowiło znaczny kontrast w zestawieniu z jego iskrzącymi z ekscytacji oczami.
– Poczynaj, w imię Boga!
Namiestnik
skłonił się z szacunkiem i ruszył z powrotem do czekających nieco z boku
oficerów, aby wydać im odpowiednie rozkazy. Wkrótce, dowódcy ruszyli z kopyta
ku swym oddziałom, które z niecierpliwością wyglądały już początków bitwy.
Jako
pierwszy podporządkowane sobie oddziały rozstawił generał Teuffel, któremu
zostało powierzone dowództwo nad centrum wojska. Miał on do dyspozycji niemalże
całą piechotę i wszystkie pięćdziesiąt cztery działa pod komendą
Torstenssona. Wydawszy rozkaz, by artylerzyści posłali swe wozy do przodu
i rozpoczęli montowanie cięższych kolubryn, oraz sypanie pod nie szańców,
mężczyzna rozesłał poszczególnych pułkowników na przydzielone im pozycje.
Pierwszą
linią obrony, a zarazem jednostkami, które przyjmą na siebie wrogi ogień, były
cztery brygady pikinierów i strzelców, wspomagane stojącymi nieco z tyłu dwoma
szwadronami jazdy.
Szwedzka
kawaleria, a właściwie taktyka, którą stosowała ona podczas bitew, znacznie
różniła się od tej używanej w pozostałych krajach Europy. Nie chodziło jedynie
o sam sposób prowadzenia walki, który zresztą też nie przypominał większości lekkich
jazd, a raczej o formacje, którą przybierała w polu.
Każdy
szwadron składał się z pięciu kompani, liczących po stu ludzi. Poszczególne
oddziały nie ustawiały się w zwartym szyku, jak wyglądało to w przypadku chociażby polskiej husarii,
polegającej w znacznej mierze na impecie i masie ciał koni oraz jeźdźców.
Zamiast tego rozkładały się w liniach, oddalonych od siebie o pięćdziesiąt stóp,
zwiększając swoją możliwość manewru. Takie rozłożenie sił miało jednak inny
zamysł – powstałe pomiędzy kolumnami konnych luki wypełniali muszkieterzy. Nie
mogli oni wprawdzie dotrzymać tempa atakującym kawalerzystom, jednak w razie
potrzeby mogli wspierać ich ogniem. Stojące w centrum dwa szwadrony jazdy,
dysponowały posiłkami w postaci trzystu trzydziestu strzelców, z których część
rozlokowała się także na ich skrzydłach. W odwodach znajdowały się kolejne trzy
brygady piechoty i tyle samo jazdy co w pierwszej linii.
Podobnie
jak kawaleria, przekształcone w myśl wojennego geniuszu Gustawa Adolfa,
oddziały piesze stosowały niecodzienną i innowacyjną formację. Nosiła ona miano
„szwedzkiej brygady” i przenosiła ciężar prowadzenia walki z wciąż stanowiących
gros infanterii większości europejskich armii pikinierów na muszkieterów. W
połączeniu z zastosowaniem salvé, dawało
to zaiste niezwykłe efekty.
W
skład każdej brygady, liczącej mniej więcej tysiąc osiemset żołnierzy,
wchodziło kilkadziesiąt kapralstw strzelców i kopijników rozstawionych w
kształt spłaszczonego trójkąta. Ci drudzy, tworzyli czoło formacji, ustawiając
się w głęboki na pięciu ludzi prostokąt, za którego plecami stacjonowały dwa kwadraty
złożone z sześciu linii muszkieterów.
W
pewnej odległości za nimi czekały w gotowości kolejne dwa oddziały strzelców,
oflankowane z obu stron pułkami pikinierów, a te z kolei osłaniane były przez następne
jednostki uzbrojone w broń palną. Drugą linię brygady tworzył wielki regiment
strzelców samotnie ustawionych w centrum, zaś w odwodach czekały dwie kompanie
kopijników z chroniącymi ich skrzydła muszkieterami.
Na
wyposażenie brygad, oprócz strzelb i broni białej, składały się działa pułkowe,
głównie trzyfuntówki, które rozmieszczano na obu flankach oraz w środku
formacji. Oddelegowani do ich obsługi żołnierze nie byli artylerzystami tylko
zwykłymi piechurami, jednak lata prowadzenia wojen zgodnie z zaleceniami
Gustawa Adolfa sprawiły, iż rzadko kiedy wystrzelone przez nich pociski
chybiały celu.
Najcięższe
kolubryny generał Torstensson odesłał na polecenie Teuffela na czoło
przydzielonych sobie sił. W sumie przed pierwszymi liniami Szwedów miało
stanąć dwadzieścia cztery działa – w tej liczbie dwunasto, dwudziestocztero i
trzyfuntówki– a za kawalerią osiemnaście.
Puszkarze
rzucili się czym prędzej do wozów, ściągając ciężkie, mosiężne lufy i mocując
je w kołyskach, podczas gdy towarzyszący im ciury obozowe chwytali za łopaty i
wykonywali nasypy. Podjechały również wagony z gilzami i kulami armatnimi,
które muszkieterzy przydzieleni do ochrony artylerzystów poczęli rozładowywać. Ciągnące
lekkie kanonierki konie krążyły niespokojnie po przyszłym polu bitwy, jakby
wyczuwając zbliżający się rozlew krwi. Tymczasem dowodzone przez Horna lewe
skrzydło również ruszyło z miejsca.
Pierwszą
linię oporu zajmowało sześć szwadronów jazdy, przeplatującej się z tysiąc
dwustu pięćdziesięcioma muszkieterami. Siły te miały stanowić bufor pomiędzy
rozlokowanymi nieco dalej na wschód wojskami saksońskimi, którym Gustaw Adolf
wciąż nie potrafił zaufać, nawet pomimo gorących zapewnień Jana Jerzego o
lojalności. Monarcha chciał mieć mocny bastion, mogący powstrzymać ewentualny
zdradziecki atak ze strony elektora saskiego. Jak się później okazało, była to
mądra decyzja, choć jej słuszność nie wynikała z dwulicowości Saksonów. W
ramach rezerwy Horn otrzymał trzy szwadrony rajtarii.
Składającą
się niemal w całości z kawalerii prawą flanką, na której zajął pozycję sam król
stojący na czele Halkapelittas – lekkiej fińskiej jazdy – otrzymał w swe władanie generał Banner. Ogromna, niemal sześciotysięczna ciżba ludzi i koni
stanowiła sobą prawdziwie imponujący widok – słońce odbijało się od
wypolerowanych napierśników i rękojeści szabel, a dmący z zachodu wiatr
rozwiewał wielobarwne peleryny żołnierzy, nadając im wyglądu jakichś
egzotycznych ptaków.
Główną
siłę oddziałów Bannera stanowiło osiem szwadronów ciężkozbrojnej Adelsfana, z
rozstawionymi pomiędzy końmi muszkieterami w liczbie siedmiuset dwudziestu
ludzi. Dalej, nieco z tyłu, zajęły pozycję trzy lżejsze pułki, w tym fiński
oddział Gustawa Adolfa, a w odwodzie wyczekiwało na krytyczny moment w bitwie kolejnych
pięć szwadronów.
Zebrana
przez szwedzkiego monarchę armia, złożona w większości z zaprawionych w bojach
weteranów, sama w sobie była siłą, z którą Habsburgowie musieli się liczyć.
Wspomagana dodatkowo przez wojska elektorskie, napawała przerażeniem całą
Rzeszę i ponoć nawet sam Ferdynand III miał rzec, iż jeśli Lew Północy stanie
pod bramami któregoś z ważniejszych miast niemieckich, będzie ono stracone dla
Ligii Katolickiej.
Linia
sił szwedzkich rozciągała się szeroką ławą od zachodu na wschód, gdzie
flankowały ją oddziały pod komendą Jana Jerzego.
Saksonii,
którzy składali się w znacznej mierze ze świeżych, nieznających jeszcze smaku
wojny rekrutów, prezentowali się w swych błyszczących mundurach nader okazale.
Nosili długie, sięgające kolan płaszcze z grubego sukna barwionego na
szkarłat, przetykane złotymi elementami wyszytymi u dołu i na zapięciach
koletów. Zamiast skórzanego pasa, jak miało to miejsce w przypadku Szwedów,
torby z amunicją zawieszali na płóciennych szarfach, biegnących przez piersi, a
spodnie zastępowały im białe jak śnieg, wełniane pończochy. W połączeniu z
lakierowanymi trzewikami i trójgraniastymi kapeluszami, przypominali angielskie
oddziały narodowe.
Wybrawszy
inną taktykę niż Gustaw Adolf, elektor saski nakazał jeździe ustawić się w
dwóch liczących po dwa tysiące jazdy klinach na skrzydłach zgrupowanej w
centrum piechoty. Kontrolę nad lewą flanką sprawował generał von Bindauf,
natomiast druga część kawalerii spoczywała w rękach marszałka von Arnima,
sławnego ze swej odwagi w boju i taktycznego geniuszu. Środek sił elektorskich
prowadził landgraf heski Wilhelm, zaś artylerię oddelegowano w całości ku
zachodniemu skrzydłu.
Podczas gdy armia
Gustawa Adolfa sprawnie rozlewała się po spieczonej słońcem równinie, wzbijając
przy tym sięgające nieba obłoki kurzawy, hrabia Tilly dokonywał ostatnich
poprawek w swoich formacjach. Zgodnie z jego ulubioną sentencją – „żołnierz
może być obdarty, byleby muszkiet błyszczał”, służący pod jego rozkazami
cesarscy przedstawiali sobą dość marny widok w porównaniu do strojnych niczym
pawie Saksonów. Trudno zresztą było się dziwić – ledwo udało się im zająć
Lipsk, a już zaczęły napływać do sztabu Ligii Katolickiej raporty o szykującej
się koalicji szwedzko-elektorskiej.
W obliczu tego nowego
niebezpieczeństwa, nie zważając na wyczerpanie i kiepski stan umundurowania
armii, Ferdynand III wydał hrabiemu Tilly rozkaz, by ten jak najszybciej
wyruszył na spotkanie Gustawa Adolfa i powstrzymał jego marsz w głąb Rzeszy.
Strudzone mozolnym oblężeniem miasta, noszące w większości brudne i połatane
uniformy, oddziały katolików ponownie zmuszone zostały do rzucenia się w wir
walki, tym razem mając przed sobą niezwykle groźnego przeciwnika.
Początkowo, kierując
się doniesieniami zwiadowców wysłanych pod szwedzkie kolumny, hrabia Tilly
rozciągnął swe wojsko w trzech liniach, z czego tylko dwie pierwsze miały brać
czynny udział w walkach, a ostatnia służyła w charakterze posiłków, mogących
zostać skierowanych na najbardziej zagrożone pozycje. Czy to jednak przez
pomyłkę rajtarów, którzy być może nie wzięli pod uwagę Sasów, czy też może
przez jego własną, mylną ocenę sytuacji, gdy tylko Szwedzi rozwinęli swe
skrzydła, jasnym stało się, iż w obecnym ustawieniu katolikom grozi
oflankowanie.
Aby tego uniknąć,
hrabia rozciągnął nieco swe szeregi przez rezygnację z większości odwodów,
które wplótł w czoło wojska. Jakież było jego zaniepokojenie, gdy stwierdził,
że i wówczas nie dorównuje frontowi utworzonemu przez Lwa. Wciąż jednak nie
porzucił nadziei na zwycięstwo – mając w swych szeregach ogromną ilość ciężkiej
jazdy, nadal stanowił nie lada wyzwanie.
Swego najlepszego
dowódcę, feldmarszałka Pappenheima posłał na lewe skrzydło wraz z liczącymi
pięć i pół tysiąca ludzi sześcioma szwadronami kirasjerów oraz czterema
tercjami piechoty. Przyjęta przez cesarskich modła podziału armii na
poszczególne oddziały była zgoła inna niż ta, stosowana przez Gustawa Adolfa i
opierała się przede wszystkim na dużych regimentach, zarówno piechociarzy jak i
konnych.
Podstawową jednostką
kawalerii niemieckiej również był szwadron, jednak liczył on blisko dwa razy
więcej żołnierzy niż jego szwedzki odpowiednik; nie posiadał za to wmieszanych
pomiędzy jeźdźców muszkieterów. Nadrabiał ów brak stosowaniem taktyki ataku
zwanej karakolem oraz solidnymi pancerzami, będącymi na wyposażeniu służących
w nim żołnierzy.
Owi ciężkozbrojni
stanowili zmodyfikowaną nieco wersję budzącej powszechny szacunek polskiej
husarii. Swym rynsztunkiem nawiązywali do samych sławetnych początków istnienia
tej formacji. Noszone przez kirasjerów zbroje płytowe zasłaniały znaczną część
ciała – chroniły jeźdźców od zakutych w zamknięte hełmy głowy, po okryte
stalowymi segmentami kolana. Tak zabezpieczeni przed nieprzyjacielskim ogniem,
uzbrojeni w pistolety skałkowe i długie kordy, kawalerzyści stanowili prawdziwy
gros armii katolickiej. Co prawda Szwedzi mieli swój odpowiednik owej
wspaniałej jazdy, jednak ich ważące dwadzieścia pięć funtów pancerze nie mogły
się równać z dwukrotnie masywniejszym rynsztunkiem kirasjerów.
Oprócz konnych,
Pappenheim otrzymał również cztery tercje piechoty, głównie niemieckiego
autoramentu.
O ile kawaleria
cesarska była niezwykle sprawna i nowoczesna, tak będąca na usługach Habsburgów
infanteria wciąż posługiwała się pamiętającą jeszcze czasy ekspansji Rzeszy w
stronę Hiszpanii i Włoch, formacją zwaną „tercją”. Po raz pierwszy została ona
użyta w roku tysiąc pięćset trzydziestym czwartym, kiedy jeszcze nie
przywiązywano tak wielkiej wagi do broni palnej, większą ufność pokładając w
oddziałach kopijników.
Pierwotna wersja tego
ustawienia składała się z dwóch tysięcy ludzi uzbrojonych w długie na
kilkanaście stóp piki, formujących głęboki na trzydzieści szeregów prostokąt.
Dawało to możliwość jak najlepszego wykorzystania wszystkich sił – nawet niedoświadczeni
rekruci mogli dzięki temu przyczynić się do zwycięstwa. Najczęściej stawali oni
na końcu, lub w środku formacji, aby swoją zbitą masą zwiększyć jej
efektywność. Napierające od tyłu linie żołnierzy, uniemożliwiały pierwszym
szpalerom ucieczkę i zmuszały je do kontynuowania natarcia. Uzyskany dzięki
ciężarowi zwartych ciał impet, pozwalał na przełamywanie szyków przeciwnika.
W celu ochrony
pikinierów, na wszystkich rogach prostokąta ustawiano niewielkie,
trzystuosobowe oddziały muszkieterów i arkebuzerów.
Wraz z rozwojem
znaczenia broni palnej na polach bitew, stopniowo zwiększano liczbę strzelców,
kosztem kopijników. W przypadku tercji hrabiego Tilly, centrum jednostki
składało się już tylko z dwunastu szeregów żołnierzy uzbrojonych w piki. Również
ilość ludzi wchodzących w skład formacji uległa zmianie – spadła z trzech, do
półtora tysiąca.
Identyczną taktykę
stosowała infanteria saksońska, której jedenaście tysięcy stało w odległości
około sześciuset kroków od prawego skrzydła katolików, dowodzonego przez
generała Furstberga.
Dowiedziawszy się, iż
Jan Jerzy ze swymi niezbyt skorymi do boju wojskami rozłoży się na wschodzie,
hrabia Tilly natychmiast rozkazał przemieszać wcześniej ustawione szyki i
posłał naprzeciwko elektorowi chcącą odzyskać swą dobrą reputację kawalerię
chorwacką.
Czekały już tam na nią
cztery szwadrony jazdy, przeważnie lekkich regimentów, trzy tercje piechoty i
sześć dział mniejszego kalibru. Środek, z blisko jedenastoma tysiącami piechoty
i sześcioma setkami kawalerii, hrabia miał poprowadzić osobiście.
Obserwując ostatnie,
gorączkowe ruchy swego nieprzyjaciela, Gustaw Adolf podjechał lekkim stępem do
oczekujących go z niecierpliwością Finów.
Byli oni odziani w
lekkie, rajtarskie kurtki z podwójnej skóry, a ich spoglądające spod okrągłych
kapeluszy twarze przypominały oblicza skazańców – twarde jak wyprawiony
rzemień, bezlitosne spojrzenia wyzierały z głębokich, okolonych siatką blizn i
zmarszczek oczodołów, a ich nosy wyglądały zupełnie jakby zostały złamane o
kilka razy za dużo. Czemuż zresztą się dziwić? Hakkapelitas składała się z
fińskich ochotników, głównie wyjętych spod prawa złoczyńców, którzy szukając
możnej protekcji przed więzieniem lub katowskim pieńkiem, zaciągali się na
służbę u szwedzkiego monarchy, znajdując u niego odrobinę strawy, żołd, a co
najważniejsze – życie.
Wśród reszty
żołnierstwa cieszyli się oni jednocześnie dobrą, jak i złą sławą –
zapalczywością w walce i odwagą nie dorównywał im żaden inny oddział, jednak to
samo tyczyło się również okrucieństwa. Po całej armii krążyły pogłoski o
okropieństwach, których dopuszczali się Finowie podczas plądrowania wsi, oraz o
tym, jak traktowali oni schwytanych jeńców. Podczas kampanii w Rzeszy, Gustaw
Adolf przymykał oko na ich swawole, pod warunkiem, że oddawali się im jedynie w
osadach katolickich, luterańskie pozostawiając w spokoju. Zyskał sobie tym
samym dziwaczną miłość ze strony fińskich niespokojnych duchów, które lgnęły do
niego niczym muchy do miodu, a w bitwach czuwały nad jego bezpieczeństwem pilniej
niż gwardia królewska.
Od centrum armii
oderwał się pojedynczy jeździec, który pomknął w kierunku pozycji monarchy. Ten
zwrócił na niego uwagę dopiero wówczas, gdy krztuszący pył wzbijany przez
wierzchowca otoczył jego płomienną czuprynę. Miał przed sobą szeregowego
rajtara noszącego insygnia generała Torstenssona. Żołnierz skłonił się uniżenie
i odczekał, aż król zwróci na niego swą uwagę.
– Mów! – W głosie Lwa
Północy pobrzmiewały pomruki zniecierpliwienia.
– Miłościwy Panie!
Kolubryny gotowe! Hrabia Teuffel oczekuje rozkazów.
Serce Gustawa Adolfa
zagrało radośnie bojowymi surmami. Wyprostowawszy się dumnie w siodle, podniósł
gorejące spojrzenie ku bezchmurnemu niebu, jakby zawczasu dziękując Opatrzności
za spodziewane zwycięstwo. Wisząca na firmamencie tarcza słońca stała w zenicie
– zbliżało się południe.
– Rozkazy? Strzelać, na
miły Bóg! Strzelać bez komendy i brać na cel działa! Ruszajże!
Ponownie się
skłoniwszy, kawalerzysta czym prędzej zawrócił konia. Zanim
jednak zdążył przebyć choćby połowę dystansu, od strony prawej flanki katolików
nadszedł gromki huk, a ku obłokom pomknęły spirale białego dymu. Rozpoczęła się
bitwa.
***
Nie chcąc dłużej czekać
na pierwszy ruch ze strony Szwedów, hrabia Tilly wydał polecenie rozpoczęcia
ostrzału. Jako pierwsze zagrały działa Furstenberga, a chwilę później do
kanonady dołączyła reszta, ulokowana w centrum.
Początkowo zaskoczeni i
nieprzygotowani, żołnierze Gustawa Adolfa patrzyli tylko na mknące w ich stronę
pociski, które wbijały się pomiędzy szeregi, rykoszetowały od gliniastej ziemi
i rozrywały na szkarłatne strzępy zarówno ludzi jak i konie. Kwik przerażonych
hukiem oraz zapachem krwi i prochu zwierząt mieszał się z krzykami rannych
tworząc iście piekielny hałas, który mroził krew w żyłach nawet najbardziej
doświadczonych wojaków.
Ponaglani gniewnymi
okrzykami dowódców, zdzierających sobie głosy aby przebić się ponad bitewny zgiełk,
szwedzcy puszkarze szybko odzyskali rezon i czym prędzej rzucili się do swoich
stanowisk. Nie minęła minuta, a już pochylali się nad szańcami z wysoko
podwiniętymi rękawami i twarzami umazanymi sadzą, posyłając kulę za kulą w
kierunku pozycji katolików.
Wkrótce też okazało
się, że początkowe zaskoczenie, jakie udało się uzyskać cesarskim, nie będzie
miało żadnego wpływu na przebieg bitwy.
Mający znacznie więcej
doświadczenia niż ich przeciwnicy, kanonierzy Gustawa Adolfa dysponowali
dodatkowo gotowymi nabojami, co dawało im niemałą przewagę. Te dwa czynniki, w
zestawieniu z ogromną różnicą pomiędzy artyleriami obu armii, działającą na
korzyść Szwedów, sprawiły, że, pomimo chwilowej inicjatywy, siły niemieckie
znalazły się wkrótce pod ciężkim ostrzałem prowadzonym z morderczą precyzją.
Nie chodziło wyłącznie
o liczbę kul, które sypały się niczym grad pomiędzy katolików. Dzięki ogromnej
praktyce oraz sprytnemu wykorzystaniu papierowych gilz, szwedzcy puszkarze byli
w stanie oddać aż pięć salw w czasie, w którym nieprzyjaciel, zmuszony aby za
każdym razem przeładowywać i nabijać lufę, mógł wystrzelić zaledwie trzy.
Ogłuszający huk
wprawiał równinę w drżenie, a unoszący się już nad całą okolicą gęsty dym, utrudniał
widoczność. Jedynie po krzykach śmiertelnie ranionych można było określić
skuteczność kanonady – tu i ówdzie, odbity od podłoża pocisk uderzył w pierś
siedzącego na koniu rajtara, posyłając jego tors w rozbryzgu krwi i
potrzaskanych żeber na tylne szeregi, lub wciąż unosząc się w powietrzu kosił
kilku z rzędu piechurów niczym sierp podcinając łany zboża. Oderwane kończyny
przemykały dookoła ze świstem i uderzały z głośnym mlaśnięciem w żołnierzy, w
niemym przerażeniu oglądających ich lot.
Leżące w szybko
powiększających się kałużach ciemnej posoki wierzchowce wciąż próbowały wstać
z przesiąkającej ich własnymi wydzielinami ziemi, wierzgając rozpaczliwie
połamanymi nogami, z których wystawały białe drzazgi zmiażdżonych kości. Tuż
obok nich, ciągnąc za sobą długie sznury jelit, wylewających się z rozerwanych
szrapnelami brzuchów, pełzali dogorywający żołnierze, którzy, niczym groteskowe
ślimaki, zostawiali za sobą szkarłatne smugi. Niektórzy z nich, rozpaczliwymi podciągnięciami
ramion próbujali dostać się do wozów medyków; przy życiu podtrzymywała ich
jedynie jakaś okrutna siła, czerpiąca przyjemność z ludzkiego bólu i
cierpienia. W końcu jednak poddawali się i złożywszy głowę na przesyconej krwią
ziemi, jęczeli cicho, do momentu, w którym zastygali na wieki.
Nad polami Breitenfeld
zaległa gęsta, cuchnąca palonym prochem mgła. Zdezorientowani piechurzy i konni
próbowali przebić się wzrokiem przez jej zawiesisty tuman, aby móc dostrzec
nadlatujące pociski i uciec im z drogi – na próżno. Słychać było jedynie
przeraźliwy świst, przywodzący na myśl wiatr rozwiewający lotki skrzydeł
jakiegoś gigantycznego ptaka, a gdy kula pojawiała się w polu widzenia, było
już za późno.
Dokoła żołnierzy
wylatywały w przesycone odorem krwi powietrze fontanny ziemi i żwiru, ciskane w
górę impetem kartaczy uderzających pod ich stopami. Co i rusz, z którejś strony
dobiegał przeraźliwy krzyk rannych.
Odziani w czarne
mundury medycy i towarzyszący im noszowi, miotali się wściekle tam i z
powrotem, odciągając z pola rażenia tych, których byli w stanie jeszcze
uratować, umierających pozostawiając ich własnemu losowi. Kanonada nie
oszczędzała nikogo – pochylający się nad obficie krwawiącym, najwyraźniej
nieprzytomnym muszkieterem, felczer zniknął nagle w eksplozji gliny i
fragmentów ciała. Szkarłatny deszcz skropił ustawione za nim szeregi.
Próbujący za wszelką
cenę utrzymać szyki pułkownicy, za pomocą próśb i przekleństw starali się
odwieść swoich ludzi od podejmowania prób ucieczki. Aby ich głosy mogły się
wzbić ponad grzmoty dział, dobywali wszystkich sił ze swych wypełnionych w
większej mierze kurzem i dymem płuc. Część z nich, skąpana od stóp do głów we
krwi poległych podwładnych, wykrzykiwała pozbawione sensu słowa, zbyt
przerażona, by móc dowodzić. W takich sytuacjach, komendę nad oddziałem
przejmowali starsi rangą żołnierze, bezceremonialnie odpychając oszalałych ze
strachu oficerów.
Coś huknęło głośniej
niż zwyczajna eksplozja towarzysząca wystrzałowi armatniemu – pocisk cesarskich
puszkarzy trafił w jedną z ustawionych na czele armii szwedzkiej kolubryn i
rozbił ją w drzazgi, detonując dodatkowo załadowany do niej ładunek. Ciężkie,
mosiężne fragmenty lufy i grube jak ramię dorosłego mężczyzny kawałki
rozerwanej kołyski, pomknęły z potworną siłą we wszystkie strony siejąc śmierć
i zniszczenie pomiędzy brygadami piechoty. Ugodzeni w piersi żołnierze
wylatywali w powietrze i wpadali na kolejne szeregi, przewracając je i
mieszając. Inni, trafieni w głowy, umierali niemalże bezboleśnie, dekapitowani
z katowską wręcz precyzją.
Drewniane szczapy o
poszarpanych krawędziach mknęły ponad głowami uchylających się pikinierów i
wirując szaleńczo przebijały się na wylot przez końskie brzuchy. Siedzący na
ranionych wierzchowcach jeźdźcy wydawali z siebie zdumione okrzyki i padali,
przywaleni ciężarem zdychającego zwierzęcia, którego bolesne kwiki niosły się
nawet ponad salwami artylerii. Niektórzy ludzie, wrażliwsi na cierpienie Bogu
ducha winnych stworzeń, litościwie kończyli ich męki uderzeniem szpady lub
szabli. Pozostałe, które miał mniej szczęścia, długo jeszcze dogorywały,
działając na napięte nerwy żołnierzy swymi ściskającymi serce błaganiami.
Najcięższy ogień
katolików skupiał się na centrum armii szwedzkiej oraz na Saksonach, którzy
odpowiadali własnymi dwunastofuntówkami. Prawe skrzydło było najspokojniejszym
miejscem w całym tym piekle, które rozpętało się nad równiną. Nie oznaczało to
jednak, że nie dolatywały tam kule – kilku żołnierzy zostało ciężko rannych, a
dwóch zabitych na miejscu. Oprócz tego, jedyne niebezpieczeństwo, na które
narażony był król, stanowiły grudy ziemi i wylatujący w powietrze drobny żwir,
którego spora garść ugodziła monarchę w pierś. Poza kilkoma niegroźnymi
siniakami, władca wyszedł z tego zajścia bez szwanku.
Pomimo usilnych próśb towarzyszącego
mu pułkownika Brahe, Gustaw Adolf uparcie odmawiał wycofania się do drugiej
linii flanki, gdzie kule nie niosły. Jedynym, co młody szlachcic usłyszał w
odpowiedzi na swe błagania, były ciskane w jego kierunku przekleństwa i
dobitnie akcentowane słowa: „Gloria
Altissimo Suorum Refugio”. Monarcha nie miał najmniejszego zamiaru dać się
odsunąć od centrum wydarzeń, wręcz przeciwnie – trójka królewskich dragonów
musiała chwycić za cugle jego rumaka i z całych sił przytrzymywać go w miejscu,
aby powstrzymać władcę przed pogalopowaniem prosto pod ogień artyleryjski.
Wierni żołnierze, pomimo kaleczących ich uszy przekleństw i ciężkich razów
królewskiej ręki nie puścili wodzy.
Po paru chwilach zakurzona twarz Lwa Północy przybrała spokojniejszy wyraz. Przestał też szarpać
się ze swą gwardią. Mimo iż wyglądało na to, że monarcha pogodził się ze swoją
przymusową pozycją na tyłach wojska, żołnierze nie poluzowali uchwytów. Widząc,
że póki co nic nie wskóra, Gustaw Adolf usadowił się wygodniej na siodle i wbił
wzrok w ścianę dymu, próbując rozeznać się w sytuacji. Wiejący przez cały dzień
wiatr zaczął właśnie przybierać na sile, uchylając nieco kurtyny bieli.
Teraz z łatwością można
było dostrzec rozbłyski ognia zdradzające położenie artylerii nieprzyjaciela,
co natychmiast wykorzystali szwedzcy kanonierzy –ze zdwojonym wysiłkiem poczęli
podnosić i opuszczać lufy dział, dokładnie mierząc w upatrzone pozycje. Gdy
byli już pewni, że dobrze obliczyli trajektorię lotu pocisku, co dzięki ich
ogromnemu doświadczeniu nie trwało długo, przykładali płonącą pochodnię do
lontu. Rzednącym powietrzem targnął ogłuszając huk, a chwilę później, przed
czołem wojsk katolików pojawił się rozbłysk eksplozji, uciszając stojącą tam
wcześniej baterię. Gromkie wiwaty puszkarzy utonęły w kolejnych salwach.
Nagle, w centrum sił
szwedzkich pojawił się jakiś ruch. Żołnierze krzyczeli przeraźliwie i kotłowali
się w tę i z powrotem, jakby niepewni czy powinni uciekać, czy zostać w
miejscu. Najwyraźniej jednak pułkownicy stanęli na wysokości zadania, ponieważ
po chwili wszystko się uspokoiło. Od rozstawionych pomiędzy działami szeregów
oderwała się samotna sylwetka jeźdźca, który co tchu pędził teraz na zachód, w
stronę króla.
Widząc to, świadom, iż
posłaniec oznaczać może jedynie niepomyślne wieści, Gustaw Adolf stanął w
strzemionach, aby mieć lepszy widok na zbliżającego się w szybkim tempie
żołnierza. Nie rozpoznał go z nazwiska – król mgliście przypominał sobie tylko,
iż był on jednym z ludzi generała Teuffela. Już z daleka stawało się jasne, że
przynoszone przez mężczyznę nowiny nie są dobre – jego twarz wyrażała ogromne
przerażenie, a pierś munduru przybrała szkarłatnego zabarwienia od pokrywającej
materiał krwi. Sądząc ze sposobu w jaki żołnierz trzymał się w siodle, nie
należała ona do niego.
Noszący króla na swoim
grzbiecie rumak zarżał głośno, jakby i jemu udzieliła się atmosfera nerwowego
oczekiwania i szarpnął mocno łbem, na co jeden z przytrzymujących go dragonów
zareagował silnym pociągnięciem za cugle. Zdenerwowane zwierzę wierzgnęło
tylnymi nogami, za co nadgorliwy gwardzista otrzymał od monarchy ciskające
gromy spojrzenie, pod którego żarem skulił się w kulbace.
– Zabieraj ręce od
mojego konia albo inaczej każę ci je uciąć!
Kawalerzysta przełknął
głośno ślinę, świadom faktu, że Lew Północy nie zwykł rzucać słów na wiatr i
zapewne przynajmniej rozważy wcielenie swej groźby w życie. Nie cofnął jednak
dłoni – tam, gdzie Gustawowi Adolfowi było tak śpieszno, mogło spotkać
szwedzkiego monarchę coś znacznie gorszego od garści kamyków. Ta pełna oddania
postawa wzbudziła szacunek w mężnym sercu króla, który nade wszystko cenił
sobie odwagę. Zanim jednak zdążył coś dodać, goniec zarył końskim zadem w
piaszczystą łachę niedaleko miejsca, z którego monarcha obserwował bitwę. Nie
tracąc czasu na ukłony, przeszedł do meldunku.
– Wasza Królewska Mość!
Generał Teuffel… Poległ…
Wypowiadając te słowa
podniósł bezwiednie prawą dłoń do swojego zakrwawionego uniformu, jakby
podkreślając tym gestem ostateczność raportu. Coś w jego spłoszonej postawie i wyrazie
szeroko otwartych oczu dawało niejasno do zrozumienia, że określenie „poległ”,
w ogóle nie oddawało grozy całego zajścia. Biorąc pod uwagę ilość szkarłatu
plamiącego pierś mężczyzny, Teuffel musiał zostać bezpośrednio trafiony przez
kulę armatnią.
– Mein Gott! Jesteśmy zgubieni!
Gustaw Adolf spokojnie
odwrócił się do niemieckiego oficera, który stał kilka kroków od niego i
obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, pod którym zmiękły nogi żołdaka – gdyby
nie to, że siedział on w siodle, z pewnością upadłby na kolana.
– Nie kracz Waszmość!
Nie potrzebuję teraz wron, a wojowników… Miej wiarę! To tylko jeden człowiek.
Wciąż mam do dyspozycji całą armię! – Nie poświęcając tchórzliwemu kapitanowi
więcej uwagi niż na to zasługiwał, monarcha zaczął szukać wzrokiem swego
ulubieńca, który widząc nadjeżdżającego kuriera, wysunął się nieco do przodu,
aby w razie konieczności obronić swego pana własną piersią.
– Herr Brahe! Ruszaj ku
centrum! Obejmiesz komendę po Teuffelu. Nie mamy czasu na ceremonie – w trybie
polowym mianuję cię generałem!
Zaskoczony nagłym
zaszczytem, młodzieniec skłonił się nisko i bezzwłocznie skierował konia w
stronę, z której przybył posłaniec. Ten zaś, widząc, że wypełnił już swój
obowiązek, oddał królowi hołd i ruszył w ślady swego nowego dowódcy. Po chwili
zniknęli pośród ciżby żołnierzy zostawiając władcę Szwecji troskliwie
otoczonego kręgiem dragonów. Ten jednak miał inne plany.
– Eversti!
Przyglądający się całemu zajściu z bezpiecznej
odległości, dowódca fińskiej jazdy wysunął się nieco przed czoło swojego
oddziału i sztywno skłonił głowę. Był on postawnym, jednookim mężczyzną, który
pomimo wrodzonej małomówności potrafił wzbudzać w podwładnych strach i
szacunek. O jego rzekomych zbrodniach, za które został ponoć skazany w
ojczyźnie na łamanie kołem, krążyły wśród wszystkich regimentów legendy. Król
lubił niezmiernie owego milkliwego mężczyznę, ceniąc go za odwagę i
bezkrytyczne wykonywanie rozkazów. Teraz potrzebował właśnie takich ludzi.
– Oczyść mi drogę! Mam
dość bezczynnego czekania, podczas gdy moi żołnierze krwawią i umierają!
Cyklop ponownie skinął
lekko głową, a następnie szerokim łukiem zatoczonym dłonią wezwał do siebie
sześciu rosłych rajtarów. Nie wypowiedziawszy ani jednego słowa, podjechał do
najbliższego dragona trzymającego królewskie cugle i zamknąwszy jego nadgarstek
w żelaznym uścisku, zmusił go do poluzowania chwytu. Zaskoczony tym
niespodziewanym atakiem ze strony sojusznika, żołnierz nie podjął nawet próby
stawiania oporu. W tym samym momencie pozostali Finowie zaczęli odciągać obu
jeźdźców blokujących królowi drogę z drugiej strony. Po kilku sekundach
monarcha był wolny, a jego gwardziści z wściekłymi minami pocierali obolałe
nadgarstki. Zbyt dobrze jednak znali swego władcę, by próbować przemówić mu do
rozsądku – jedynie młodemu Brahe mogłaby udać się ta sztuka. Skoro jednak
szlachcica nie było w pobliżu, ze zgrozą w oczach musieli obserwować oddalający
się ogon królewskiego wierzchowca, za którym w luźnym szyku pospieszyli
Finowie.
Prąc do przodu poprzez
rozdzierający niebiosa huk wystrzałów, pełne cierpienia jęki i spadające z
obłoków obłoki pylastej ziemi, Gustaw Adolf nie okazywał nawet cienia strachu, który
dostrzegał malujący się na obliczach dragonów. Bezgranicznie wierzył w
słuszność swojej sprawy, a co za tym idzie, był przekonany o Bożej opiece
roztaczającej się nad nim oraz jego wojskami.
Chcąc osobiście
przekonać się o sytuacji armii, skierował rumaka ku szwedzkiemu centrum,
niepomny na świst coraz gęściej padających pocisków. Kule przelatywały zaledwie
kilka kroków od monarchy, nie robiąc na nim żadnego wrażenie. Wszędzie dookoła,
zaprawieni w bojach, twardzi zdawałoby się żołnierze, chronieni przez kirysy i
zbroje płytowe, uciekali w popłochu za każdym razem, gdy gęsty dym rozkwitał
ogniem wystrzału, tymczasem ich król, mając na sobie jedynie skórzaną kurtę,
parł niestrudzenie w stronę największej rzezi.
Jego wyprostowana, lekko otyła sylwetka była
łatwa do rozpoznania, podobnie zresztą jak ciągnący za nim, niczym mniejsze
drapieżniki podążające śladem lwa w nadziei na resztki upolowanej przez niego
zwierzyny, Halkapelittas. Wszędzie, gdzie tylko się pojawił, pomimo bitewnego
zgiełku, ran i przerażenia, w upadających nieco na sercach żołnierzy wstępował
nowy duch.
Otrzepywali pospiesznie
pokryte kurzem mundury, szczególną uwagę przykładając do wyszytych na piersiach
trzech koron, prostowali dumnie zgięte chwilę wcześniej plecy, i zwracając
płonące nowym ogniem spojrzenia na swych towarzyszy, szeptali: „Król!”. Kilku
udało się nawet wznieść wiwat na cześć monarchy, jednak utonął on w ryku armat
i rżeniu koni. Sam widok władcy wystarczył, by drżące konwulsyjnie szeregi,
nadludzkim wysiłkiem utrzymywane w ryzach przez pułkowników, przestały wypatrywać
najbliższej drogi ucieczki.
Również puszkarze, do
których zbliżył się wkrótce orszak Gustawa Adolfa, nabrali nowej werwy i ze
zdwojoną energią jęli mierzyć i strzelać tak skutecznie, iż wkrótce, w
ogłuszającym huku eksplozji rozbili dwa kolejne działa katolików, zasłużywszy
sobie tym na pełne uznania skinienie głowy ze strony władcy. Ich szczęście nie
trwało jednak długo.
Z przeraźliwym furkotem
wyleciała zza obłoków dymu kula, która okazała się być wydrążonym w środku i
wypełnionym prochem granatem. Wybuch pocisku przypominał uderzenie gromu. Miał
również podobne efekty – gdy opadł dym i kurz, monarcha na własne oczy mógł
przekonać się o straszliwych skutkach detonacji.
Drobne fragmenty
ołowiu, które pomknęły we wszystkie strony w chwili, gdy zapalony lont dotarł
do zamkniętego we wnętrzu ładunku, zamieniły załogi dwóch armat w krwawą ruinę.
Ich ciała, a przede wszystkim piersi i twarze, stały się trudną do rozpoznania,
szkarłatną masą, w kilku miejscach poczerniałą od prochu. Co prawda kolubryny
nie doznały uszkodzeń, jednak do czasu, w którym na miejsce nie dotrze nowa
obsługa, zostały wyłączone z bitwy, a na to nie można było pozwolić – każda
sekunda ostrzału artyleryjskiego zmniejszała liczbę katolików, którzy w
późniejszej fazie bitwy będą atakować szwedzką armię.
Nie namyślając się
długo, Gustaw Adolf spiął konia ostrogami i skoczył do przodu. Tuż za nim,
niczym widma, ruszyli Finowie; nie czekali na rozkazy, doskonale znali swoje zadanie
– chronić życie monarchy – i to też robili.
Dopadłszy w końcu do
milczącego działa, które stało na zachodnim skrzydle środka armii, Lew Północy
bezceremonialnie odsunął na bok martwe ciało kanoniera zwisające bezwładnie z
lufy i niecierpliwym gestem wskazał swoim gwardzistom w stronę leżących nieco z
boku gilz – roztropni puszkarze umieścili je w głębokim gnieździe usypanym z
ziemi i otoczonym wysokim na stopę wałem, dzięki czemu były one chronione przed
ogniem nieprzyjaciela. Jednooki kapitan bez słowa podniósł jedną z szyszek, po
czym z szybkością znamionującą wprawę, umieścił ją w otworze działa. Najbliższy
z jego podwładnych poderwał z ziemi upuszczony przez umierającego żołnierza
podbijak i wepchnął nabój głębiej. Cała operacja trwała raptem dziesięć sekund.
Gdy wszystko znajdowało
się już na swoim miejscu, monarcha spojrzał krytycznym okiem na położenie lufy.
Korzystając z chwilowego rozrzedzenia armatniej mgły, przegonionej nieco
bardziej na wschód za sprawą silniejszego wiatru, wybrał na cel stojący w
centrum armii cesarskiej regiment lekkiej jazdy, być może licząc, iż znajduje
się pośród nich hrabia Tilly.
Kiedy podjął już
decyzję odnośnie miejsca, w które chce posłać kulę, przyjął podany mu przez
jakiegoś Fina ogromny, drewniany młot i z wielką siłą uderzył nim w przydomek.
Rozległ się głośny, metaliczny brzęk, a wylot działa podniósł się nieco do
góry. Wciąż jeszcze niezadowolony, monarcha powtórzył całą operację dwa razy,
po czym z wprawą ocenił efekty swojej pracy. W końcu, zadowolony, wyrwał
jednookiemu kapitanowi pochodnię, którą ów zdążył podpalić i ustawiwszy się z
boku kolubryny, przytknął ją do lontu.
Obtoczony w prochu
sznur zasyczał groźnie i zajął się ogniem,
w przerażającym tempie pożerającym swą ofiarę. Chwilę później, ciężka
dwudziestoczterofuntówka, przy akompaniamencie dźwięku przypominającego zejście
górskiej lawiny, plunęła ogniem w stronę katolików. Ołowiana kula pomknęła ku
rozbiegającym się na jej widok szeregom ze świstem przeszywanego powietrza.
Doskonale znający się
na sztuce prowadzenia ostrzału artyleryjskiego, król nie popełnił częstego
wśród mniej doświadczonych puszkarzy błędu – zamiast mierzyć na wprost,
ryzykując przy tym, iż pocisk przemknie nieszkodliwie pomiędzy szeroko
rozstawionymi kolumnami żołnierzy, posłał go po przekątnej, co – jeżeli nie
ustawiło się kolubryny zbyt wysoko – gwarantowało zadanie wrogowi strat. Tak
też było i tym razem. Ważąca dwadzieścia cztery funty ołowiana kula, wryła się
w cesarskie linie niczym siekiera drwala, jednym cięciem powalająca młode
drzewka.
Pierwszy żołnierz –
noszący liberię pułkownika Blankhardta – trafiony w żebra, gubiąc po drodze
organy wewnętrzne, poleciał do tyłu z ogromną wyrwą ziejącą w ciele, wprost na
swoich towarzyszy. Wciąż mający potężny impet pocisk, zerwał głowę z ramion
kolejnego piechura i zmiażdżył goleń stojącego za nim konnego. Ugodzony ze
straszliwą siłą, koń upadł na bok, przygniatając zdrową nogę jeźdźca, który począł
wrzeszczeć z bólu wniebogłosy. Nikt jednak nie usłyszał jego wypowiadanych
przez łzy modlitw. W tej bitwie Bóg stał po stronie Szwedów.
Nie tracąc czasu aby
oglądać swe dzieło, Gustaw Adolf naparł z całych sił na wypchnięte do tyłu
przez odrzut wybuchu działo, chcąc ponownie ustawić je w pozycji do strzału.
Pomimo całej krzepy, którą niewątpliwie dysponował monarcha, było to zadanie
zbyt trudne dla pojedynczego człowieka, jednak niecierpiąca zwłoki natura
władcy Szwecji domagała się natychmiastowego działania.
Na czoło króla wystąpiły
grube, napięte jak postronki żyły, a twarz przybrała koloru purpury, lecz
potężne działo drgnęło jedynie na cal. Finowie rzucili się hurmem na pomoc
swemu panu i już po chwili kolubryna była gotowa do załadowania, co też pospiesznie
wykonano. Tym razem, wepchnięty przez kapitana do lufy gotowy nabój nie
zawierał pojedynczego pocisku, a blisko trzydzieści kul muszkietowych, ciasno
upakowanych w papierowym cylindrze. Przywodziły na myśl ogromną kiść winogrona,
jednak jej owoce zamiast słodyczy niosły w sobie śmierć.
Zanim Gustaw Adolf
zdążył podetknąć pochodnię pod lont, żądni zemsty cesarscy posłali ku jego
pozycji podwójną salwę z niewielkich kanonierek pułkowych. Ważące trzy funty kule
ruszyły ku szańcowi, na którym stała obsadzona przez władcę bombarda.
Ze wstrzymanymi
oddechami, większość ze stojących w okolicy monarchy żołnierzy obserwowała ich
opadający lot, niezdolna by wykonać chociażby najmniejszy ruch. Część z nich
próbowała krzyczeć lub biec ku królowi, próby te jednak z góry skazane były na
niepowodzenie – pociski mknęły zbyt szybko.
Jedyną osobą, która
zdawała się nie dostrzegać niebezpieczeństwa był sam Gustaw Adolf, który nie
widząc, lub też – co bardziej prawdopodobne – ignorując zbliżający się ołów,
dokonywał właśnie ostatniej kontroli ustawienia lufy. Dopiero gdy świst
powietrza rozległ się niebezpiecznie blisko, Lew Północy zaszczycił opadające
kule ostrym spojrzeniem, jakby chcąc samym wzrokiem zmusić je do posłuszeństwa bądź rzucić niebiosom wyzwanie – „Jeśli naprawdę moja sprawa jest słuszna, tedy
nie zginę!”.
To, co z początku
wydawało się śmiertelnym zagrożeniem dla życia szwedzkiego władcy, okazało się
zaledwie drobną niedogodnością. Oba pociski chybiły celu, nie czyniąc monarsze
najmniejszej krzywdy – pierwszy przewrócił stojące po jego lewej kosze z
ziemią, drugi natomiast trafił jednego z Finów na wysokości kolana. Obrzydliwy
dźwięk rozstępujących się kości słyszalny był nawet pomimo nieustannej
kanonady. Wkrótce zastąpiły go przeraźliwe krzyki upadającego mężczyzny –
wisząca na niewielkich strzępkach mięśnia noga nie wytrzymała i nieszczęśnik
wylądował na pylastej ziemi, dławiąc się i krztusząc od kurzu, który połknął.
Z paskudnie rozerwanej
kończyny tryskały fontanny krwi, a rosnąca z każdą sekundą kałuża tworzyła
szkarłatne błoto pod wijącym się konwulsyjnie ciałem. Nie mogąc znieść
przeszywających wrzasków konającego, kapitan Halkapelittas sięgnął po zwisający
mu u pasa pistolet i przyłożywszy jego lufę do głowy podwładnego oszczędził
mu cierpienia. Pojedynczy strzał z broni ręcznej niemalże całkowicie utonął w
huku artylerii. Wszystko wydarzyło się w zaledwie kilka chwil.
Nie poświęcając
martwemu człowiekowi żadnej uwagi, Gustaw Adolf podpalił lont. W jego
błyszczących oczach lśniły sypiące się dookoła iskry – był w swoim żywiole.
Brązowa, skórzana kurtka obsypana była ziemią z przewróconych koszy, podobnie
jak włosy i wąsy monarchy, które pozbawione swego zwykłego blasku przez pył,
opadły nieco ku kącikom ust. Nic z tych rzeczy nie odbierało jednak Lwu Północy
jego straszliwego majestatu – wręcz przeciwnie – z twarzą poznaczoną smugami
sadzy, z gorejącym spojrzeniem i jawną pogardą dla niebezpieczeństwa,
przypominał samego Lucyfera, wypuszczonego z piekła, by siać postrach wśród
katolików.
W mgnieniu oka płomień
dotarł do wypełnionej prochem gilzy – najpierw pojawił się ogłuszający huk, a
chwilę później dołączyły do niego gęste niczym burzowe chmury kłęby cuchnącego
saletrą dymu. Drewniana kołyska działa zadrżała, a ogromne koła odskoczył na
kilka stóp do tyłu poruszane niewidzialną siłą. Tym razem, zamiast świstu
pojedynczej kuli, w powietrzu rozległ się szum dziesiątek mniejszych.
Niczym chmara owadów,
kule muszkietowe pomknęły ku cesarskim i podobnie jak stado szarańczy
obsiadające dojrzałe kłosy zboża, tak i one zniżyły swój lot i wylądowały
pośród gęsto ustawionych szeregów tercji, siejąc pośród nich zamęt i
spustoszenie. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stała licząca dziesięciu
żołnierzy rota, teraz ziała ogromna wyrwa w ścianie armii hrabiego Tilly. Dosłownie
rozszarpani na fragmenty, pikinierzy zalegali pokotem pod stopami swoich wciąż
żywych towarzyszy, a wzbita impetem uderzenia szkarłatna mgiełka obryzgała
ludzi stojących trzy linie dalej.
Niektóre kule przeszły
na wylot, jednak straciwszy już swój zabójczy impet, jedynie okaleczały
cesarskich, którzy łapali się za broczące rany, wyjąc z bólu. Wielu z tych,
którzy zostali trafieni miało jeszcze umrzeć od utraty krwi lub infekcji. W
większości przypadków postrzałów, medycy mogli jedynie opatrzyć miejsce
trafienia i modlić się o zdrowie swych pacjentów. Rzadko również udawało się im
wyjąć pocisk, który wywoływał ropnie, a jeżeli już obrósł ciałem, stanowił
idealną drogę dla wszelkiego rodzaju zakażeń – nawet jeśli rana nie zabijała na
miejscu, postrzeleni mieli zazwyczaj marne szanse na długie życie.
Tymczasem nadeszła
dwuosobowa załoga kanonierów, podesłana przez generała Brahe i zbliżyła się do
szańca, aby zluzować króla, który – co prawda niechętnie – jednak opuścił w
końcu swe stanowisko, wsiadając z powrotem na koński grzbiet. Uznawszy
inspekcję swej armii za zakończoną, Gustaw Adolf skinął na towarzyszących mu
Finów i zawrócił na prawe skrzydło.
***
Przez dwie i pół
godziny artyleria szwedzka sprowadzała ogień i ołów na armię cesarską,
odbierając jej nie tylko kolejne oddziały, zmiatane z równiny konsekwentnie
mierzonymi salwami, ale i ducha, którego już wkrótce zaczęło katolikom
brakować. Ich szyki zaczęły się chwiać i kotłować, a przerażeni skutecznością
puszkarzy nieprzyjaciela ,żołnierze rzucali broń na ziemię i kulili się za
każdą osłoną jaką udało im się znaleźć. Niektórzy zagrzebywali się w dziurach
wyrwanych w gliniastym gruncie przez kule, inni budowali sobie pospiesznie
barykady z ciał poległych towarzyszy lub ich koni. Wszyscy natomiast łączyli
się w modlitwie o jak najrychlejsze ucichnięcie armat. Po stokroć woleli już
stawać naprzeciw ludziom i koniom niż wyjącym, jakby śmiejącym się z ich
strachu pociskom.
Ponoszone przez
katolików straty były poważne. Spowodowane było to trzema istotnymi czynnikami
– szwedzcy kanonierzy słynęli na całą Europę ze swego kunsztu w posługiwaniu
się działami, mieli do dyspozycji ponad dwa razy więcej bombardier, a przede
wszystkim, na ich korzyść przemawiała również obrana przez Hrabiego Tilly
taktyka rozmieszczenia formacji, szczególnie jeśli chodziło o piechotę.
Głębokie na dwanaście
szeregów, stojących niemalże ramię przy ramieniu, tercje stanowiły doskonały
cel dla artylerzystów; niemalże nie sposób było w ich przypadku chybić, w dodatku
każdy dobrze wymierzony strzał niósł za sobą więcej niż jedną ofiarę.
Wystarczyło, że kula ugodziła stojącego w pierwszej linii żołnierza –
przelatywała przez jego potrzaskane ciało
uderzając w sąsiadujących z nim mężczyzn i odrywała im ręce, łamała nogi
lub miażdżyła czaszki. Nieszczęśnicy, którzy zostali uderzeni w brzuchy już po
wytraceniu przez pocisk zabójczego impetu, zwijali się w okropnym bólu, podczas
gdy ich popękane wnętrzności tonęły we krwi. Zupełnie odwrotnie wyglądała
sytuacja po stronie Szwedów, choć i oni tracili ludzi.
Dzięki zastosowaniu
luźnych szyków, połączonych z formacjami brygad, stanowili oni znacznie
trudniejszy cel. Nierzadko kiedy pociski przelatywały nieszkodliwie pomiędzy
ich rozciągniętymi liniami, wywołując jedynie uciążliwy deszcz kamieni i kurzu.
Osłaniani przez swoich kanonierów, żołnierze Gustawa Adolfa obserwowali z
ponurą satysfakcją jak oddziały nieprzyjaciela topnieją niczym śnieg od ognia
szwedzkich dział. Nie wszędzie jednak w dowodzonej przez króla armii działo się
dobrze.
Na lewym skrzydle, wojska
Jana Jerzego chwiały się i kuliły pod istnym gradem kul. Niedoświadczeni,
bogato odziani młodzieńcy, zupełnie pozbawieni owej buty, z jaką zjawili się
zaledwie kilka dni wcześniej w obozie Lwa Północy i z paniką wyzierającą z
oczu, rzucali się na wszystkie strony niczym owce pozbawione pasterza. Ten zaś,
równie przerażony jak jego podwładni, wycofał się do trzeciej linii obrony,
obserwując powolny rozpad swojej armii.
Ustawione naprzeciwko
Sasom skrzydło Furstenberga miało do dyspozycji zaledwie sześć armat, których
całą siłę skupiło na żołnierzach elektorskich. Wystarczyły one jednak, by
zasiać popłoch pomiędzy nieznającymi bitwy, świeżymi rekrutami, odurzonymi
zapachem palonego prochu i oślepionych zalegającym nad całą okolicą dymem,
przez znaczną część trwania kanonady, spychanym w ich kierunku przez zachodni
wiatr. Siekący ich ołów podkopywał i tak już słabe morale ludzi.
Wycofanie się Jana
Jerzego na tyły stanowiło ostatnią kroplę, która przelała czarę goryczy.
Sądząc, że ich przywódca zamierza ich opuścić, Saksoni sami również poczęli się
cofać po kilka kroków do tyłu naraz. Jedynie charyzmatyczny von Arnim i
popychani co chwila przez Horna posłańcy, utrzymywali jeszcze w ryzach
żołnierzy elektora. Feldmarszałek doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż
jeśli Sasi uciekną, nad armią szwedzką zawiśnie groźba nie tyle rozbicia, co
zagłady. Mając szansę na oflankowanie nieprzyjaciela, hrabia Tilly
wykorzystałby ją bez chwili wahania. Póki co jednak, pomimo zamieszania i
bałaganu w szykach, wojska sojusznicze utrzymywały pozycje. I ginęły.
Saksońscy puszkarze
zupełnie nie radzili sobie z postawionym przed nimi zadaniem. Wystrzelone przez
nich pociski przelatywały wysokim łukiem ponad spłyconą armią cesarską, lub,
zadarte za bardzo w górę, uderzały dobrych kilkadziesiąt stóp przed pierwszymi
liniami żołnierzy, nie obsypując ich nawet pyłem. Jedynym skutkiem ich wysiłków
były kłęby cuchnącego dymu i jedno pęknięte działo, uszkodzone przez
nierozważnego kanoniera. Od czasu do czasu udawało im się powalić jednego czy
dwóch katolików, jednak strzelali na wprost, przez co nie zdarzało się to zbyt
często. Pod koniec wymiany ognia, artylerzyści hrabiego Tilly rozbili ich dwa
najcięższe działa, wlewając w serca Sasów nowe pokłady strachu.
***
Zanim jeszcze wybiła
godzina trzecia po południu, na placu boju leżało blisko dwa tysiące zabitych i
umierających żołnierzy cesarskich. Ich skrwawione, rozczłonkowane ciała
ścieliły się gęsto pośród wciąż żywych towarzyszy – pod ciężkim ostrzałem nie
było jak nawet odciągnąć rannych na bezpieczną odległość. Strat wśród
połączonych sił szwedzkich i saksońskich było o połowę mniej. Od trwającej
blisko trzy godziny wymiany ognia, przedpola Breitenfeld spowijała gęsta jak
zupa, cuchnąca mgła, której ledwo można było rozróżnićprzyjaciół od wrogów.
"Gloria Altissimo Suorum Refugio" - "Chwała Bogu, ucieczce swych wiernych" Kolejna dewiza Gustawa Adolfa
"Eversti!" - Pułkowniku! (fiński)
Ponownie zapraszam do działu "Materiały dydaktyczne" - nowa zawartość ^^
<<
"oddziałów, – jeden " - wywal ten przecinek, plox D:
OdpowiedzUsuń"monarcha przepuścił przodem składający się w całości z młodych paniątek oddział Adelsfana." - to się nazywa selekcja naturalna :D
A, dobra, za drugim przecinkiem załapałam, że to jeszcze całość niepoprawiona. To się nie czepiam :D
Jezuuuu, ale guglam te ich mundury, i broń, i wszystko, NIEEEE, czytanie tego zajmie mi teraz nie godzinę, a pół dnia XD Znaczy, nocy w sumie, ale ćśśśś :D
Wczoraj nie zauważyłam, ale chcę zapytać o ten fragment: "Za lufami wielkiego kalibru ciągnęły się długie sznury mniejszych, trzyfuntowych dział, których łącznie Gustaw Adolf miał do dyspozycji czterdzieści jeden. Ważyły one jedynie dwieście osiemdziesiąt funtów" - trzyfuntowe działa, ważące 280 funtów? Albo tam miało być KILOGRAMÓW, albo ja czegoś nie czaję i musisz mi wytłumaczyć.
"służące pod Gustawem Adolfem wojsko już dawno nauczyło się miłować całym sercem swego władcę" jeszcze trochę to ja też się nauczę :D Zafundujesz mi nowego fikcyjnego męża, możesz być z siebie dumny XD
"pociskiem. Innowacją, wprowadzoną przez Gustawa Adolfa były pociski, " - powtórzenie
"Ligii Katolickiej"
"Dosiadał wspaniałego, śnieżnobiałego rumaka, który zbliżywszy się do królewskiego wierzchowca przypominał dzień nastający po bezksiężycowej nocy." to już Ci chyba mówiłam, ale bardzo mi się to zdanie podoba, tak Ci ładnie wyszło, że ło, szacun na dzielni :D
"– Herr Oxenstierna! – głos " Głos z wielkiej
JUż nawet nie będę zaczynać cisnącej mi się na usta (klawiaturę) długaśkiej tyrady na temat tego, że najchętniej bym Cię ucałowała za tych Oxenstiernów, dlatego powiem tylko, że mordka mi się cieszy do monitora i w ogóle feel my love <3 Co prawda Axel to nie mój Bengt... D: ALE DOBRA, NIC NIE MÓWIĘ BO BĘDZIE JESZCZE ŻE WYBRZYDZAM ALBO COŚ :D
"Namiestnik skłonił się z szacunkiem" a nie kanclerz?
"Siły te miały stanowić bufor " bardzo smutne jest to, że musiałam wyguglać co tak właściwie znaczy bufor, bo dla mnie to zawsze był roztwór utrzymujący stałe pH.... IGNORE ME.
"grubego sukna barwionego na szkarłat,' - CZYLI JEDNAK TO JEST POPRAWIONE? STAAAAAARY MOŻE JA CI TE PRZECINKI NA NASTĘPNY RAZ ZAZNACZĘ CZCIONKĄ 72? Biegiem poprawiać, sio! :D Znaczy wiesz, nie to, żebym Ci się jakoś panoszyła na Twoim podwórku… :D
No i jeszcze jedno "Ligii Katolickiej" Ci się trafiło.
„ważący dwadzieścia pięć funtów pancerze” ważące
Tak a propos Finów, to totalnie nie mogę sobie ich wyobrazić w opisany przez Ciebie sposób. To znaczy, nie chodzi mi zupełnie o to, że coś mi się nie podoba, bo to co napisałeś jest przekonujące i w ogóle, tylko chodzi o sam fakt – w mojej głowie Finowie zawsze mają takie pocieszne, okrągłe mordki i, kurna, mój umysł nie akceptuje wizji Fina bez oka XD Chociaż jest ona totalnie super, co oczywiście muszę dodać, żebyś nie pomyślał, że narzekam :D No bo narzekam, ale nie na Twój tekst, tylko na mój mózg ;_;
Usuń„Po całej armii krążyły pogłoski o okropieństwach, których dopuszczali się Finowie podczas plądrowania wsi,” nie mam pojęcia, na ile to jest prawdziwe, bo ja o wojnie trzydziestoletniej to tak po prawdzie zbyt wiele nie wiem, ale z tego co zasłyszałam, to Szwedzi też się mieli czym pochwalić w tej materii, podobno rozpuszczeni byli jak dziadowskie bicze, i kurna takich Finów się będą czepiać ;____; Oczywiście to, jak zwykle zresztą, była tylko randomowa uwaga, nie to, że odnośnie tekstu, no ale co zrobisz, tak już mam ;_;
„Zyskał sobie tym samym dziwaczną miłość ze strony fińskich niespokojnych duchów,” Z MOJEJ TEŻ.
„Oderwane kończyny przemykały dookoła ze świstem i uderzały z głośnym mlaśnięciem w żołnierzy, w niemym przerażeniu oglądających ich lot.” Wyobraziłam sobie takiego randoma, jak dostaje po twarzy oderwaną ręką kumpla, na pewno fantastyczne uczucie XD
ALE KONI TO MI SZKODA D:
„pełzali dogorywający żołnierze, którzy, niczym groteskowe ślimaki, zostawiali za sobą szkarłatne smugi.” THIS. Z jednej strony dziko mnie śmieszy porównanie do ślimaka, ale z drugiej strony w jakiś paskudny sposób jest ono prawdziwe i mimo wszystko zrobiło na mnie wrażenie.
„W końcu jednak poddawali się i złożywszy głowę na przesyconej krwią ziemi, jęczeli cicho, do momentu, w którym zastygali na wieki.” A to zdanie też Ci jakoś tak wyjątkowo ładnie wyszło i tylko chciałam przekazać propsy.
„smogiem płuc” – znów mi się jakiś nazi-tryb załączył, ale zdaje mi się, że smog jako taki to bardziej współczesny twór. Może i rzeczywiście dym z armat kwalifikuje się pod spowodowane działalnością człowieka zanieczyszczenie powietrza, ale zdaje mi się, że samo słowo raczej nie powinno tu wystąpić. Ale wiadomo, tak sobie tylko marudzę :D
„. Inni, trafieni w głowy, umierali niemalże bezboleśnie, dekapitowani z katowską wręcz precyzją.” FARCIARZE.
Podoba mi się taki narwany Gustaw Adolf, serio serio :D True story czy Twój wymysł? :D
„Gustaw Adolf stanął w strzemionach, aby mieć lepszy widok na zbliżającego się w szybkim tempie żołnierza.” Jasne, panie królu, łatwiej będzie katolikom trafić ci w łeb. A nie! Bo przecież „Bóg jest twoją tarczą!” A tak kończąc mój monolog do Gustawa, to Tobie powiem, że kurczę, ładna kreacja, serio, on Ci się bardzo udał i wiem, że powtarzam w kółko to samo, no ale cóż, jak jest za co chwalić, no to będę :D
„Nie mamy czasu na ceremonie – w trybie polowym mianuję cię generałem!” Ktoś wygrał życie :D
Znów randomowa uwaga: Czy Ty nie uważasz, że fiński brzmi absolutnie pięknie? :D
A w ogóle, to też nie wiem, czy ci Finowie, co tak króla pilnują, to też tylko Twój wymysł, czy rzeczywiście był taki oddział? Bo jak był, to naprawdę fajnie, że coś takiego odgrzebałeś, a jeśli nie był, to daję wielką okejkę za pomysł :D
A swoją drogą, jak Gustaw Adolf się tak rwał do bitki i jeszcze rzeczywiście wychodził z nich bez szwanku (pomijając wiadome), to ja się wcale nie dziwię, że go ludzie tak uwielbiali.
„W tej bitwie Bóg stał po stronie Szwedów. ” bardzo ładne, kolejne propsy ode mnie :D
„przypominał samego Lucyfera, wypuszczonego z piekła, by siać postrach wśród katolików.” Założę się o wszystko, że nieraz ktoś tak o nim powiedział :D
„przez Hrabiego Tilly taktyka” – hrabia z małej.
No dobrze, i chyba tyle ode mnie odnośnie konkretnych fragmentów. Ogółem, to Ty wiesz, że mnie się dziko podobało, że mną podczas czytania rzuca jak rybą wyjętą z wody, no i że czytam to Twoje Breitenfeld po milion razy i – prócz płaczu nad przecinkami :D – to za każdym razem znajduję kolejne fajne rzeczy, a to jakieś ładne, zgrabne albo bardzo trafne zdanie, albo czytam i myślę sobie „damn, ten opis jest super!” albo „Że jemu się chciało takie szczegóły opisywać!”, oczywiście z wielkim podziwem. Wiem, że już o tych Twoich szczegółach rozmawialiśmy, ale co Ci będę żałować, jeszcze publicznie powtórzę, że jesteś absolutnie świetny w tym co robisz, widać, że naprawdę Cię pasjonuje to o czym piszesz i widać cały entuzjazm, z jakim podszedłeś do pisania o tej bitwie, no i nie wiem jak innym, ale mnie to się osobiście bardzo udziela. Prócz tego, to naprawdę zazdroszczę Ci takiego pisania o bitwach, MOJE SĄ BARDZIEJ BIEDACKIE, O WIELE, DOBRZE, ŻE ZAKLEPAŁEŚ SOBIE POŁTAWĘ, i chociaż wiadomo, że to proste i logiczne, że u siebie po prostu nie mogłabym wcisnąć opisu bitwy na 30 stron, bo wiadomo, ale w momencie kiedy to funkcjonuje teoretycznie jako one shot, to takie zagłębianie się w szczegóły i rozwlekanie wszystkiego jest naprawdę super. Guglania było duuuużo, rzeczywiście, trochę się dowiedziałam nowych fajnych rzeczy, więc dziena, ALE KURNA TERAZ PRZEZ CIEBIE JESZCZE BARDZIEJ POTRZEBUJĘ KARABINU DO SZCZĘŚCIA NOOOO D:
UsuńNo i właśnie, mięso latało, łoooo, i to fest i naprawdę mi się podobało, już nawet nie tylko dlatego, że po prostu przepadam za latającym mięsem i lejącą się strumieniami krwią, ale prócz tego było w tym coś prawdziwego, że aż na moment przestałam czytać i pomyślałam „Cholera jasna, oni naprawdę tak umierali!”. I myślę, że to jest przewaga jakichś tam tworów historycznych, bo pewnie gdyby nie fakt, że ta bitwa serio miała miejsce, to nie zrobiłoby to na mnie takiego wrażenia, byłaby to po prostu bardzo dobrze opisana randomowa bitwa, a tak to jest jednak mimo wszystko coś więcej. NO NIC NA TO NIE PORADZĘ, OPOWIADANIA HISTORYCZNE SĄ PO PROSTU SUPER :D
Jeszcze chciałam krótko o Gustawie Adolfie, że to super chłop, całkowicie kupuję Twoją wizję Jego Królewskiej Mości i w ogóle szacun na dzielni za niego :D
No, i to chyba tyle co mam do powiedzenia. Jak zawsze super, ale chyba innej opinii się nie spodziewałeś :P
NO I PATRZ CO ZROBIŁEŚ, DWÓCH KOMCIÓW MI BRAKŁO PRZEZ CIEBIE
Znaczy się bardziej niż o selekcję naturalną to chodziło o stan majątkowy ^^ Zbroje musieli sobie kupować za własną kasę, lub, jeśli pułkownik był szczególnym bogolem, to on kupował dla wszystkich ^^ Adelsfana miała właśnie stanowić przeciwwagę dla kirasjerów, więc pancerze musieli mieć porządne, a co za tym idzie - drogie :P Poza tym, taka ciekawostka, jazda szwedzka składała się w całości z ochotników. Tylko piechotę rekrutowano, że tak powiem, siłą ;D
UsuńCo do trzyfuntowych dział, to faktycznie, trochę to źle napisałem, (już poprawione) ale jeśli piszę "trzfuntówka", "dwudziestoczterofuntówka", to nie chodzi o wagę samych dział, a o ciężar pocisku, który mógł zostać z takowych wystrzelony ^^ Biorąc pod uwagę, że funt to ok. 0,45 kg, to "trzyfuntówka" była ładowana pociskami o wadze ok. 1,35 kg i analogicznie ^^
NO JESTEM Z SIEBIE DUMNY :D Skoro tak go już miłujesz, to znak, że się udał ^^ Co mnie cieszy, choć może powinno paść pewne słowo na "B", jednak, z tej racji, iż Gustawa Adolfa uwielbiam, nie padnie :D FEEL FREE :D
NO jakby się dało tam wcisnąć Bengta, to by bł, ale gdzie będę ośmiolatka ciągał po Wojnie Trzydziestoletniej?:D Zabiliby Ci go jeszcze i tyle by było z jego udziału w Berci i Karolu...:D NIECH SIĘ CHŁOPAK JESZCZE CIESZY ŻYCIEM :D I cieszę się, że się cieszysz, w końcu to opowiadanie z dedykacją dla Ciebie, więc jakby nie wywoływało pozytywnych odczuć to byłoby SŁABO :D
A widzisz, ja z kolei nie mam pojęcia o czym Ty mówisz...:D Ale to normalne, na chemii się spało albo po prostu nie uważało ^^
No wieem, wiem :( Już poprawiłem ^^ Naprawdę, siądę i się nauczę tych przecinków :D Nie ma opcji,że nie! :D
No, Szwedzi to wogle nigdy nie należeli do jakichś szczególnie współczujących i wrażliwych na cudze krzywdy okupantów :D Ale jak się pochodzi z górzystego, słabego pod względem rolnictwa kraju i nagle się pojedzie do takiej Rzesz, czy Rzplitej, gdzie od horyzontu po horyzont się ciągną pola uprawne, to może trochę odbić :D Poza tym, zwłaszcza Karol w tym brylował, żeby przyoszczędzić na utrzymaniu armii, królowie rozkazywali żołnierzom, zeby sami troszczyli się o swoje brzuchy ;P ALE CO ZROBISZ, jak Szwecja takim biednym, dwuipółmilionowym państwem była, z czego tam ściągać podatki na spyżę? :D:P
A właśnie Finowie (nota bene powołani po raz pierwszy przez Gustawa Adolfa^^) naprawdę brylowali :D Pewnie przez ich dość burzliwą przeszłość :D BTW. Bardzo fajna piosenka o Hakkapellitas :
https://www.youtube.com/watch?v=mRdeIQ8UleU
PLUS, tak dla Twojej wiadomości, 200 Finów z tej formacji miał przy sobie Karol Gustaw kiedy zimą 1658 roku walczył z Danią :P I Wiesz czego się dogrzebałem? :D ONI NAPRAWDĘ BYLI GWARDIĄ GUSTAWA ADOLFA! :D A właściwie to ich dowódca był chorążym w gwardii, a później został mianowany właśnie pułkownikiem fińskiej jazdy :D
No właśnie według mnie to bł czynnik najbardziej podkopujący morale ^^ Człowiek stał, mając bardzo wąskie pole manewru, otoczony przez huk i dym, z którego w każdej chwili mógł wylecieć pocisk, a dodatkowo na wszystkie strony bryzgała krew poległych... A AIDS GDZIE WTEDY BYŁO? :D
A dziękuję, jakoś mnie tak natchnęło z tym ślimakiem :P
TAK ;____; Smog powstał (nazwa "smog") powstał dopiero na początku XX wieku bodajże ;( Już zmieniłem :P Bo, kurde, byłoby więcej słów na dym! :D A tu se radź sam..:D
NO w porównaniu z tymi, którzy leżeli z rozprutymi brzuchami przez nawet kilka godzin...^^ Choć brzmi to okropnie - patrzeć jak coś leci, żeby uciąć Ci głowę - to bólu prawie nie było (NIE TO, ŻEBYM WIEDZIAŁ, #JEŹDZIECBEZGŁOWY) :D
Narwany Gustaw trochę true story, trochę mój wymysł :D AŻ tak, to nie był raczej :D ALE TAKIEGO GO SOBIE WYOBRAŻAM :D:D
UsuńDZIĘKUJĘ <3<3 Soł macz gayy, ale CO TAM :D Warto było :P
A żeby nie było niedomówień - to fakt historyczny :P W sensie śmierć Teuffela, którego zabiła kula armatnia i mianowanie na jego miejsca płk Brahe :D
COŚ TY, O LUTRZE BY TAK MÓWILI? :D:D Już czuję, jak mnie nawiedza w nocy za takie porównanie...:D NIE BĘDZIE MIŁO :D
A co do Boga... W końcu "Gott mit uns!", co nie? :D
Ciesz mnie to bardzo ^^ Twoje komentarze napraaaaaaaaaawdę dają kopa! DZIĘKUJĘ <3 :D Znowu soł macz gaay:P Ciii! :)
Powiem Ci, że gdyby nie fakt, że Sabaton i "Gott mit uns", to pewnie by mnie to mniej jarało:D A tak... kurde, posłucham sobie raz po szwedzku, raz po angielsku i mam takiego powera, że szok :D W dodatku, wymyślam sobie Gustawa Adolfa w różnych sytuacjach, ale takiego wiesz - patos na 100% - jak się rzuca do walki bez zbroi i hełmu (no hełm chociaż mógł zakładać! :D)... I muszę to opisać no! :D Już teraz mam wizję jego kolejnego wybryku... :D
No właśnie, teraz, odkąd ruszyliśmy Karola, to też to zauważyłem..:D Bo wcześniej byłem typowym fantastą - całkowita dowolność, ale brak realizmu :P I'VE CHANGED :D
Dziękuję, dziękuję, dziękuję :D Jak za mało, to powiesz mi jak będziemy gadać:D:D Naprawdę, DOCENIAM TWÓJ TRUD włożony zarówno w przedzieranie się przez grząskie bagno moich przecinków, jak i pisanie tak długich komentarzy (BTW. mój pewnie będzie krótszy, ale co zrobisz - i tak cud, ze piszę :D PADAM Z NÓG:D)
PŁAKAŁ NAD TYM OSTATNIM NIE BĘDĘ, WIESZ?:D