sobota, 20 września 2014

Breitenfeld 1631 cz. III


Gustaw Adolf wyostrzył słuch, zaskoczony zmianą w artyleryjskiej oktawie, próbując ustalić na czym ona polega. Po chwili dotarło do niego co się stało. Wciąż rozlegał się huk wystrzałów, jednak wprawne ucho monarchy wychwyciło w nich pewną zmianę – grały tylko szwedzkie działa. Królewskie oblicze rozjaśniło się uśmiechem zrozumienia.
– Wy trzej! – Niecierpiącym sprzeciwu gestem wskazał w kierunku stojącej w pobliżu grupki Finów. – Zatnijcie konie i pędem dostarczcie wiadomość generałom Bannerowi, Brahe i Hornowi. Katolikom znudziło się pisanie do nas listów i postanowili pofatygować się osobiście! Niech szykują się do odparcia ataku. – Ściągnął koniowi cugle odwracając go w kierunku centrum armii hrabiego Tilly. Zwierze zarżało głośno, jakby podzielając entuzjazm swego pana.–  Puszkarze niech kontynuują ostrzał do momentu, w którym ujrzą białka ich oczu, a później niech pikinierzy rozprują im kałduny! Ruszajcie! Gott mit uns!
Wskazani przez monarchę mężczyźni skłonili się posłusznie i już mieli ruszać z kopyta, gdy wtem ponownie rozległ się głos władcy.
– Niech Horn wyśle też gońca do elektora. Nie chcemy, żeby nasi sojusznicy – szczególny nacisk położony na to słowo jasno dawał do zrozumienia, iż Gustaw Adolf nadal nie jest przekonany o dobrych intencjach Jana Jerzego. – zostali zaskoczeni przez wroga.
Dopiero wtedy rajtarzy wbili pięty w końskie boki i pognali przed siebie, aby wypełnić powierzone sobie rozkazy. Ostatni z nich znikał właśnie pośród luźno rozłożonej formacji piechoty, gdy nagle na lewym skrzydle katolików zapanowało jakieś poruszenie.
Stojące na czele sił Pappenheima tercje rozstąpiły się na boki, tworząc szerokie przejście, przez które powoli zaczęli wysypywać się dosiadający ogromnych wierzchowców zbrojni, zakuci w zakurzone, ale nie mniej przez to wspaniałe, zbroje płytowe. Ich ciężkie, stalowe sylwetki co chwila pojawiały się i znikały wśród kłębów dymu przeganianych przez nieustannie zmieniający się kierunek wiatru. Jednak nawet i wówczas, wibrująca od ogromnej masy kawalerii ziemia, dawała znać o coraz to nowych szeregach przygotowujących się do ataku.
Widząc, że zbliża się natarcie nieprzyjaciela, pułkownicy gromkimi głosami zaczęli wydawać pospieszne rozkazy, chcąc jak najlepiej ustawić swoich ludzi. Dotyczyło to głównie kanonierów i obsługiwanych przez nich trzyfuntówek – reszta oddziałów nie potrzebowała mieszać swoich szyków – muszkieterzy stali spokojnie pośród porytej pociskami artyleryjskimi równiny, wzmacniając uchwyty na kolbach. Czekali.
Tymczasem puszkarze oraz przydzieleni im do pomocy strzelcy ruszyli ku mniejszym kanonierkom i, zaparłszy się mocno nogami poczęli przesuwać je na skrzydła jazdy oraz ku centrum, gdzie miały zagrać na cześć szarżujących kirasjerów. Na kilka sekund szwedzkie działa prawego skrzydła zamilkły zupełnie – huk i dym dochodziły teraz jedynie od strony centrum i wschodniej flanki sił Gustawa Adolfa. Kanonada wciąż zbierała obfite żniwa wśród katolików, którzy – najwyraźniej mając dość podobnego stanu rzeczy – postanowili po raz drugi tego dnia przejąć inicjatywę. Drżenie ziemi przybrało na sile; rozpoczął się atak.
Zepchnięte przez artylerię do drugiej linii, kierowane jakimś zwierzęcym instynktem, konie rżały nerwowo, zupełnie jakby przeczuwały co się wkrótce wydarzy.
Do drgań dołączył dźwięk – z ponownie nagromadzonego przez wiatr tumanu rozległ się, niczym grom z zasnutego burzowymi chmurami nieba, złowieszczy łoskot dziesiątek tysięcy kopyt uderzających w wyschniętą równinę. Podnoszony tym wzbierającym wciąż pędem kłąb kurzawy, był pierwszym, co dotarło do wstrzymujących oddech w wyczekiwaniu Szwedów.
Drobny pył, przedostający się do oczu, nozdrzy i ust zaatakował spoglądających już przez zamki muszkietów strzelców, drażniąc ich źrenice swym piekącym dotykiem i utrudniając celowanie. Żaden z nich jednak nie okazał jednak po sobie najmniejszych śladów słabości – nie, gdy stali w szeregach zaledwie kilkanaście kroków od miejsca, w którym ulokował się król ze swymi Finami. Spluwali tylko soczyście na spragnioną wody, miejscami poznaczoną brunatnymi plamami krwi ziemię, nie ważąc się oderwać broni od ramion aby pozbyć się kłującego w oczy piasku.
Tętent końskich kopyt przeszedł w ciężki kłus i wzbogacił się o nowe nuty – jeźdźcy zbliżyli się już na odległość wystarczającą, aby oczekujący ich Szwedzi mogli wyłowić pośród bitewnego zgiełku brzęk kirasjerskich pancerzy. W połączeniu ze stukotem towarzyszącym wierzchowcom mogło się wydawać, iż żołnierze Gustawa Adolfa znaleźli się nagle w jakiejś niebiańskiej kuźni, w której nieustannie rozbrzmiewają uderzenia potężnych młotów kujących stal. Roztaczający się nad przedpolami Breitenfeld upał, tylko potęgował podobieństwo pola bitwy do pracowni Hefajstosa.
Po raz kolejny już tego dnia wiatr zmienił kierunek i prochowa mgła przetoczyła się daleko na wschód, zupełnie jakby sam Bóg, ciekawy wyniku starcia pomiędzy dwoma obozami swoich wiernych, przegonił go skinieniem dłoni.
Połyskujące pancerze ciężkiej kawalerii docierały już niemalże w zasięg strzałów szwedzkich muszkieterów. Ściana jeźdźców pędziła na niewzruszone niczym skała szeregi Gustawa Adolfa do wtóru z rżeniem koni i okrzykami żołnierzy. Wydawało się, że nic nie jest w stanie ich powstrzymać. Wtedy właśnie dotarły na miejsca trzyfuntówki.
Obsługujące je załogi, nie tracąc czasu i nie czekając na rozkazy zaczęły ładować kanonierki, używając w tym celu pocisków załadowanych kulami muszkietowymi – doskonale bowiem sprawdzały się one w przypadku ataku jazdy. Dzięki usprawnionemu sposobowi nabijania nimi armat, szwedzcy puszkarze byli w stanie oddać dwie salwy po trzydzieści kul każda w czasie, w którym pojedynczy muszkieter mógł wystrzelić tylko raz. W połączeniu z potężnym impetem, który na krótkich dystansach nadawały swym pociskom trzyfuntówki, zapewniało to ogromną siłę ognia.
Podpaliwszy lonty, kanonierzy odsunęli się nieco na bok i przycisnęli dłonie do uszu, chcąc uchronić je przed uszkodzeniem. Ogień wystrzału rozświetlił lufy dział, a huk kilku jednoczesnych detonacji zlał się w jeden ogłuszający grzmot, od którego stojące w drugiej linii konie zaczęły wiercić się niespokojnie i kwiczeć przeraźliwie. Część z nich próbowała nawet złapać zębami rozstawionych pomiędzy kawalerią muszkieterów, jednak ostre szarpnięcia cugli wkrótce doprowadziły zwierzęta do ładu.
Wydobywający się z armat dym niemalże natychmiast został porwany przez dmący wiatr, dzięki czemu stojący pośród swych Finów Gustaw Adolf mógł ocenić efekty wystrzałów. Widząc, co osiągnęli jego puszkarze, król uśmiechnął się ponuro.
Tui ówdzie, pomiędzy zaledwie chwilę wcześniej zwartymi szeregami  nacierających kirasjerów ziały ogromne, głębokie nawet i na kilku jeźdźców wyrwy, w których kotłowały się powalone ciała ludzi i koni. Ranne lub martwe, zwierzęta potykały się i zarywszy łbem w ziemię padały pod kopyta kolejnych szeregów, wywołując efekt lawiny. Tylko dzięki doświadczeniu i doskonałemu wyszkoleniu jeźdźców udało im się w końcu opanować sytuację i nadrobić wytracone przez owe manewr tempo. Na placu boju poległo jednak blisko trzydziestu zbrojnych w pierwszej zaledwie salwie.
Mimo poniesionych strat, zbliżający się kłusem kirasjerzy Pappenheima wciąż prezentowali się niezwykle groźnie i samą swoją ilością wzbudzali szacunek – pięć i pół tysiąca zakutych w płytowe zbroje kawalerzystów wdawało się wypełniać sobą całe, zwężające się z każdą chwilą, pole widzenia oddziałów Gustawa Adolfa.
Przybrawszy idealną wręcz formację karakolu, cesarscy pędzili na spotkania Szwedów w głębokim na około pięćdziesiąt koni czworokącie podzielonym na kilka sekcji liczących po trzy szeregi. Pomiędzy poszczególnymi segmentami jazdy, feldmarszałek zostawił trzydziestostopowe przerwy, mające umożliwić jego ludziom sprawne manewrowanie oraz utrudniać zadanie artylerzystom szwedzkim. Ci zaś, ledwie przebrzmiał huk poprzedniej salwy, po raz drugi nabili kanonierki kulami muszkietowymi i posłali je w otoczeniu języków płomieni na spotkanie katolików. Tym razem, wiatr natychmiast porwał ze sobą dym, odsłaniając druzgocące efekty wystrzałów.
Jeźdźcy byli dosłownie zdmuchiwani z siodeł. Potężny impet trzyfuntówek posłał niewielkie pociski z przerażającą siłą, która sprawiała, iż przebijały się one przez grube pancerze kirasjerów niczym promienie słoneczne przenikające przez szyby. Trafieni niejednokrotnie całą garścią kul, żołnierze wylatywali w powietrze i lądowali pod nogami wierzchowców swoich towarzyszy, gdzie końskie kopyta zamieniały ich w krwawą miazgę powgniatanych zbroi, rozszarpanych mięśni i zmiażdżonych kości. Jeśli mężczyzna, którego spotkał podobny los miał szczęście, umierał jeszcze zanim uderzył w ziemię. W innym wypadku odchodził z tego świata, spoglądając z przerażeniem na zbliżającą się ławę zwierząt, zbyt rozpędzonych, by go ominąć.
Ginęły również konie – ustawione tak, aby raniły siedzących na ich grzbietach ludzi, działa wypluwały prawdziwe roje kul, które nierzadko zagłębiały się w głowy wierzchowców, zabijając je na miejscu. Dosiadających powalone stworzenia mężczyzn wkrótce potem również czekała zguba, a nawet jeśli jakimś cudem udało im się przetrwać upadek pod nadciągające z tyłu kolejne szeregi – zdarzało się to najczęściej na skrzydłach ławy kawalerzystów, gdzie było znacznie więcej miejsca na manewrowanie – nie stanowili już większego zagrożenia dla szwedzkich sił. Spieszeni kirasjerzy z uwagi na noszone przez nich ciężkie zbroje byli niezwykle wolni i podatni na ataki.
Chcąc oddać jak najwięcej salw, puszkarze czym prędzej sięgnęli po kolejne gilzy, jednak tym razem ta sztuka nie udała im się. Widząc jak duże szkody czyni w ich szeregach artyleria nieprzyjaciela, kawalerzyści przyspieszyli tempo, wciąż jednak nie przechodząc w pełny galop – gdyby pozwolili sobie na rozwinięcie pełnej prędkości, zaplanowana dla nich przez hrabiego Tilly taktyka byłaby niewykonalna – karakol wymagał możliwości w miarę szybkich zwrotów, które podczas ślepych szarż były niemalże niewykonalne. Dlatego też, pomimo swoich osobistych obiekcji, mający w pamięci rozkazy głównodowodzącego, Pappenheim twardo trzymał swoich ludzi w ryzach i nie pozwalał im przejść w galop.
Spędziwszy znaczną część młodości na służbie w polskiej armii, słynącej na cały znany ludzkości świat ze swej znakomitej jazdy, feldmarszałek sceptycznie podchodził do karakolu. Mając wolną rękę w kwestii dowodzenia swoimi ludźmi, poprowadziłby ich do szarży i za pomocą lanc oraz kordów rozgromił nieprzyjaciół samym ciężarem natarcia. Był jednak zbyt dobrym żołnierzem, by sprzeciwiać się woli swego dowódcy, toteż gdy tylko pierwsza linia Szwedów znalazła się w zasięgu strzału, jako pierwszy wydobył z obu olster pistolety, przygotowując się do wielokrotnie już powtarzanego przez siebie manewru. W ślad za swym wodzem podążyło natychmiast pięć i pół tysiąca ludzi.
Pierwsze trzy szeregi uniosły prawe dłonie na wysokości piersi i mierząc w pospiesznie nabijających działa kanonierów pociągnęły za cyngle.
Huku wystrzałów z blisko trzystu pistoletów skałkowych nie dało się co prawda porównać do grzmotu nawet niewielkich kanonierek, jednak towarzyszący mu grad kul niósł za sobą równie obfite żniwo śmierci. Szwedzcy puszkarze padali jak muchy – pociski trafiały ich głównie w piersi i głowy, co świadczyło o doskonałym wyszkoleniu i opanowaniu kirasjerów, bowiem dokładne mierzenie z chwiejącego się nieustannie końskiego grzbietu stanowiło nie lada wyzwanie.
Fontanny krwi i szare fragmenty mózgów tryskały na mosiężne lufy armat, nadając im wyglądu porzuconych przez jakiegoś olbrzyma maczug, którymi gigant zmasakrował przed chwilą swoich wrogów. Chwytając się za zranione boki, zaciskając poszarpane odłamkami brzegi rozciętych brzuchów, z których wylewały się wstęgi wnętrzności, kanonierzy cofali się pod lawiną ołowiu, zostawiając trzyfuntówki bez obsługi. Co prawda znalazło się kilku szczęśliwców, którzy wyszli w pierwszej salwy bez szwanku i szykowali się właśnie do odpowiedzenia ogniem, jednak i ich czekała w końcu zagłada.
Gdy ściana koni zbliżyła się do pierwszej linii dział ustawionych przed siłami Gustawa Adolfa na odległość kilkunastu końskich długości, kirasjerzy z pierwszego segmentu nacierającego czworokąta szarpnęli ostro cuglami, zmuszając swoje wierzchowce do gwałtownego skrętu. Specjalnie do tego celu szkolone, zwierzęta gładko odbiły w prawo, niemalże nie zwalniając biegu i przez pewien czas pędziły równolegle do czoła muszkieterów szwedzkich.
Korzystając z owej sposobności, kawalerzyści unieśli ściskane dotąd w lewych dłoniach pistolety i z nich również oddali salwę, po czym skręcili na południe z zamiarem zawrócenia na tyły formacji. W ten sposób zrobiliby miejsce dla kolejnych trzech linii, a sami zyskaliby czas niezbędny do przeładowania broni. Nie przewidzieli jednak wszystkiego, co przygotował na ich spotkanie król Szwecji.
Na samym jeszcze początku ataku prowadzonego przez Pappenheima, nad polem bitwy unosiły się gęste kłęby dymu, uniemożliwiającego dokładne rozeznanie się w sytuacji. Dobrze znana każdemu dowódcy prawda głosiła, iż w podobnych przypadkach, bez odpowiednich informacji o rozmieszczeniu sił przeciwnika, należy powstrzymać się od ataku. Jednak przytłaczający ostrzał artylerii szwedzkiej groził całkowitym rozbiciem armii cesarskiej, przez co hrabia Tilly zmuszony został do podjęcia rozpaczliwych decyzji. Na jego obronę działał również fakt, iż zastosowana przez Gustawa Adolfa taktyka była czymś nowym i zaskakującym, nawet dla tak doświadczonego żołnierza jakim był Pappenheim.
Jakież było zdumienie feldmarszałka, gdy zamiast ruszającej mu na spotkanie jazdy, stanął w obliczu mierzących w jego ludzi, rozstawionych pomiędzy końmi muszkieterów. Dodatkowym zaskoczeniem, znacznie bardziej niebezpiecznym, były majaczące nieco w oddali dwa szwadrony lekkiej kawalerii, których wcześniej również nie dostrzegał. O obecności niespodziewanych oddziałów przekonał się dopiero w momencie, w którym na odwrót było już za późno.
Druga salwa z pistoletów skałkowych oddana przez kirasjerów utonęła w huku trzystu sześćdziesięciu muszkietów, które plunęły w przejeżdżających niebezpiecznie blisko konnych, z łatwością kierując swe śmiercionośne ładunki ku odsłoniętym częściom ciał katolików. Z uwagi na niewielką odległość dzielącą kirasjerów i strzelców, Szwedzi mogli dostrzec każdy, najmniejszy nawet grymas bólu na twarzach swych nieprzyjaciół. Nie było mowy, aby w podobnej sytuacji spudłowali.
W zaledwie kilka sekund po pierwszej fali dała o sobie znać reszta muszkieterów porozstawianych pomiędzy jazdą. Stosując salvé, żołnierze Gustawa Adolfa niemal do nogi wybili pierwsze trzy szeregi cesarskich. Mknące ze świstem kule przebijały stalowe pancerze wydając przy tym dźwięk podobny do kowalskiego młota uderzającego w rozgrzaną do czerwoności sztabę żelaza. Jednak to nie oni stanowili główny cel Szwedów.
Zgodnie z wydanymi przez monarchę rozkazami, służący pod nim strzelcy nie mierzyli bezpośrednio do jeźdźców, a do ich wierzchowców. Ranione zwierzęta padały na ziemię z przeraźliwym kwikiem i przetaczały się przez łeb, wciąż niesione własnym impetem łamiąc sobie karki. Podobny los czekał wtedy dosiadających je ludzi. Część kul wciąż jednak niosła nieco za wysoko, uderzając w napierśniki żołnierzy, przebijając je lub grzęznąc w grubym metalu.
Spod zamkniętych, osłaniających głowy i twarze kirasjerów hełmów, dochodziły zduszone jęki i krzyki, w niektórych przypadkach wymieszane ze strumyczkami krwi rzucającej się na usta rannych. Osłaniające ciała katolickich kawalerzystów pancerze nie pozwalały na dostrzeżenie zadanych przez kule obrażeń – wyglądało to tak, jakby siedzący w siodłach ludzie umierali niemalże bezkrwawo, zupełnie jakby ich życia gasły pod dotknięciem dłoni Opatrzności owładniętej świętym gniewem, spowodowanym faktem, że ktoś odważył się zaatakować siły dowodzone przez Jej Pomazańca.
Gdy druga kolumna muszkieterów wycofywała się na tyły, pierwsza linia szwedzkiej kawalerii złożona z ośmiu szwadronów ciężkozbrojnej Adelsfany ruszyła do przodu, aby osłaniać ich odwrót oraz dać im czas niezbędny do przeładowania broni. Sięgnąwszy po przytroczone do kulbak olstra, jeźdźcy wyrwali z nich pistolety i spięli konie, aby na wzór kirasjerów wystrzelić w biegu.
Stosowany przez cesarskich karakol był taktyką rozpowszechnioną w Europie już od początków istnienia krótkiej broni palnej. Początkowo największą popularnością cieszył się wśród niemieckich rajtarów, którzy w boju poprzedzali zazwyczaj cięższą kawalerię zakutą w stalowe zbroje i dzierżącą lance lub kopie. W Rzeczpospolitej Obojga Narodów zdarzały się przypadki, w których mający za zbroję jednie skórzany kolet litewscy dragoni  szarżowali na ścianę włóczni z pistoletami w obu dłoniach i zawracając tuż przed czubkami grotów, oddawali podwójne salwy i rozbiegali się na boki. Przez powstały w ten sposób wyłom wdzierała się w pełnym galopie husaria, roznosząc poranione i spanikowane szeregi nieprzyjaciela na proch.
Stopniowo jednak, wraz z rozwojem muszkietów, które zaczynały powoli wypierać piki, karakol stawał się coraz mniej skuteczny – piechota z łatwością mogła odpierać kolejne fale lekkozbrojnej jazdy. Wkrótce też taktyka ta traciła na swym niegdysiejszym znaczeniu, aż  w końcu niemal zupełnie została wyparta z pól bitewnych Europy. Dopiero wraz z reformami wojskowymi króla Francji Henryka IV Burbona, zwanego Wielkim, ponownie powrócił do łask – opracowano nawet kilka nowych wariantów.
Pierwszy z nich, zwany prostym, zakładał oddanie pojedynczej salwy przez czołowy szereg, który następnie miał wycofać się na tyły robiąc miejsce kolejnemu. Inny, szczególnie upodobany sobie przez służące w armii Rzeczpospolitej chorągwie kozackie, został ochrzczony mianem „ślimaka” z uwagi na spirale tworzone przez ruch kawalerzystów. W owej odmianie nie strzelały szeregi, a poszczególne rzędy – skrajna lewa kolumna ruszała w kierunku przeciwnika, po czym rozciągnąwszy się wzdłuż jego linii, oddawała strzał, i objeżdżając dookoła własny oddział, wracała na swe początkowe miejsce. Po połączeniu tych dwóch wariantów powstawał tak zwany „karakol protestancki” – jakby na przekór używany przez oddział katolików.
Początek wojny pomiędzy zjednoczonymi pod sztandarem Habsburgów radykałami, a Unią Protestancką również miał swój udział w rozwoju tej taktyki – to właśnie wówczas nadano tak wielkiego znaczenia stosującym ją kirasjerom. Zakuci w ciężkie, płytowe zbroje mieli oni znacznie więcej szans na stawienie czoła lufom muszkietów niż zwykli rajtarzy czy dragoni. Czasami używali oni również innego manewru, również noszącego miano karakolu.
Gdy zbliżała się w ich kierunku szarża nieprzyjaciela, kirasjerzy dzielili się na dwie kolumny i przepuszczali ją środkiem, po czym zawróciwszy konie, uderzali na otoczonych wrogów i ścierali ich na proch pod uderzeniami kordów. Nie była to jednak ulubiona taktyka hrabiego Tilly – nie chciał on, ab jego ciężkozbrojni angażowali się w walkę wręcz.  Zgoła inne poglądy miał na ten temat Gustaw Adolf.
Będąc urodzonym wojownikiem, nieznającym strachu ani zwątpienia, posiadający za to ogromne poczucie honoru, Lew Północy całkowicie odrzucił karakol, powracając do sprawdzonych metod, za pomocą których toczono bitwy od niepamiętnych czasów, nieznacznie modyfikując je zgodnie ze swym zamysłem tak, aby uwzględniały również użycie broni palnej.
Wysunąwszy się przed podążających na tyły muszkieterów, szwadrony Adelsfany błyskawicznie dobyły pistoletów i niemal bez mierzenia wypaliły w niedobitki pierwszych trzech szeregów cesarskich, kończąc tym samym dzieła zniszczenia – nieco ponad stu kirasjerom udało się umknąć spod luf i pogalopować na tyły formacji. Pozostałych dwustu leżało martwych lub rannych wśród końskich trupów, tworząc swoimi ciałami szaniec przed liniami Szwedów.
Wzbita podkowami tysięcy kopyt chmura kurzu ograniczała widoczność do kilku kroków, a pistoletowy dym jednie potęgował zamęt. Pośród tego gęstego, zarazem cuchnącego i gryzącego tumanu, ciężka jazda protestantów ruszyła do przodu w pogoni za oddalającymi się plecami katolików. Opróżniwszy pierwsze pistolety, żołnierze Adelsfany sięgnęli po zapasowe i po chwili ich huk poniósł się nad równiną. Pośród bitewnego zamieszania i zgiełku nikt nie zauważył, że armaty niemalże umilkły.
Kolejni jeźdźcy cesarscy rozłożyli szeroko ręce i spadli pod nogi własnych wierzchowców, które, wystraszone zapachem krwi i śmierci, tratowały ich, miażdżąc czaski i piersi. To jednak nie wystarczało Gustawowi Adolfowi – miał on zupełnie inny zamysł co do prowadzenia kawalerii.
Dumni szlachcice służący w Adelsfanie odłożyli pistolety z powrotem do olster i dobywszy szpad, rapierów bądź szabel, runęli w powstałą w wyniku wycofania się trzech szeregów kirasjerów przerwę, gdzie czekały na nich kolejne linie katolików.
Przez słabą widoczność nie mieli oni pojęcia o losie, który spotkał ich towarzyszy –  przemykające na tyły sylwetki ludzi i koni brali za zwyczajny porządek prowadzenia karakolu i nieświadomi czyhającego na nich zagrożenia kontynuowali bieg bez wyciągnięcia pistoletów. Bezwzględnie to wykorzystując, Szwedzi wpadli na zdumione niespodziewanym pojawieniem się przeciwnika oddziały i zaczęli je dźgać, siekać i ciąć. Kirasjerzy potrzebowali kilkudziesięciu sekund aby zareagować we właściwy sposób.
W obliczu przeciwnika stojącego z nimi niemal koń przy koniu zrozumieli, iż użycie pistoletów nie wchodzi w rachubę, toteż chwycili za rękojeści swoich kordów. Rozgorzała walka wręcz.
Szczęk krzyżującego się ze sobą oręża był niezwykłym zjawiskiem – rozpędzona niemalże do galopu ciężka jazda szwedzka mijała po prostu swoich przeciwników i w pełnym biegu zadawała na oślep ciosy, mając nadzieję na ugodzenie nieprzyjaciela, natomiast cesarscy, pozbawieni impetu pędzącego zwierzęcia, woleli raczej się uchylać od uderzeń niż ryzykować paradę.
Klingi opadały z metalicznym zgrzytem na stalowe pancerze i – wspomagane siłą wierzchowców – zostawiały na nich głębokie szramy, z których natychmiast buchały potoki krwi. Niektórzy kawalerzyści, zwłaszcza ci, którzy byli uzbrojeni w rapiery, zamiast cięć stosowali pchnięcia – siedząc sztywno w siodłach i opierając cały ciężar ciała na strzemionach, odchylali dzierżącą oręż rękę do tyłu tak, że osłaniający dłoń kosz znajdował się na wysokości ich uszu, po czym, gdy zbliżali się do wypatrzonego wcześniej przeciwnika, opuszczali ostrze, wbijając je pomiędzy złącza zbroi, lub wizury hełmów. Trafieni w ten sposób żołnierze wylatywali z siodeł noszeni siłą rozpędu rumaków. Co prawda zdarzały się przypadki, w których rapier, ugodziwszy pomiędzy żebra lub wbiwszy się w kość, wpadał z dłoni Szweda, jednak stanowiły one rzadkość – specjalnie w tym celu wykuwane, wąskie, a przy tym niezwykle wytrzymałe ostrza z łatwością wślizgiwały się pomiędzy najdrobniejsze nawet szczeliny w pancerzach i bez większego wysiłku je opuszczały.
Co prawda, kilku kirasjerom udało się powalić przeciwników, nabijając ich na nadstawione klingi, jednak zdecydowana przewaga w tym starciu leżała po stronie Szwedów – w ślad za ich galopem, oprócz kłębów kurzu, ciągnął sie również szlak powalonych ciał zakutych w czarne pancerze – w szeregach od czwartego do ósmego ustawiony był osobisty pułk Pappenheima, pośród którego znajdował się sam feldmarszałek.
Nie angażując się w pojedynki, Adelsfana przebiła się przez kilka linii katolików, po czym, aby uniknąć zamknięcia w kleszczach, odbiła w prawo i wyrąbując sobie drogę pomiędzy wciąż jeszcze oszołomionymi nieco cesarskimi, pomknęła w stronę szwedzkich linii pozostawiając na placu boju zaledwie kilkunastu zabitych, podczas gdy straty katolików – licząc ludzi zastrzelonych lub ranionych przez muszkieterów – były kilkadziesiąt razy większe.
Widząc przed sobą możliwość zastosowania karakolu, kirasjerzy popędzili za oddalającymi się nieprzyjaciółmi, mierząc w ich plecy z pistoletów. Dziwaczny manewr, który wykonała tuż przed szeregami piechoty kawaleria pod dowództwem Bannera, znacznie ułatwił im owo zadanie.
Znajdując się o kilka końskich długości od czoła swego prawego skrzydła, Adelsfana wyhamowała, niemal zatrzymując się w miejscu. Ucieszeni łatwym zwycięstwem, które miało im przypaść, cesarscy wydali z siebie radosny okrzyk i jeszcze bardziej popędzili konie, chcąc jak najszybciej znaleźć się w zasięgu strzału. Gdy osiągnęli już prędkość uniemożliwiającą błyskawiczne zawrócenie jakie leżało u podstaw taktyki ich formacji, ujrzeli ze zgrozą, że konni, których brali na cel, rozstępują się na boki, odsłaniając ciemne otwory dział i sypiące iskrami lonty. Za artylerią natomiast, ustawieni w szachownicę salvé, muszkieterzy spoglądali z wyczekiwaniem na swych kapitanów.
Feuer!
Głos, mizerny i słaby na tle tętentu ich własnych wierzchowców, zmroził krew w żyłach kirasjerów, którzy mocnymi szarpnięciami starali się zmusić rozpędzone wierzchowce do zwolnienia tempa. Było już jednak za późno. Kilku z żołnierzy cesarskich, pogodzonych najwyraźniej ze swym losem, kontynuowało natarcie – ze wzniesionymi pistoletami i zaciętymi minami gnali na złamanie karku w matczyne objęcia Śmierci, które wyciągały się już z lśniących luf armat, czekając tylko, aby połączyć się ze swymi dziećmi.
Zanim iskry zdążyły dotrzeć do prochów, wypalili pojedynczą salwę. Mierzyli długo i dokładnie, wiedzieli bowiem, że będzie to ostatni strzał w ich życiu i chcieli, aby nie poszedł on na marne... Gwałtowny huk targnął powietrzem, a wypełnione kulami papierowe gilzy rozerwały się na strzępy wypuszczając swój kąsający ładunek w twarze atakujących cesarskich. Chwilę później rozległ się połączony grom trzystu muszkietów, a w odstępstwie zaledwie kilku sekund – kolejny. Ponad wszystko przebił się jednak zwielokrotniony łoskot przypominający swoją siłą upadającą górę.
Popłoch i zamieszanie wkradły się w szeregi zarówno broniących się Szwedów, jak i nacierających katolików. Nad wszystkim unosił się zawiesisty, niemal namacalny dym wymieszany z kurzem, a wszędzie dookoła latały kule, drewniane drzazgi i inne, trudne do rozpoznania szczątki, które raniły żołnierzy i konie.
Szczególna dezorientacja pojawiła się wśród sił Gustawa Adolfa, nikt bowiem nie wiedział co się stało – ludzie z wrzaskiem rzucali muszkiety pod nogi, przekonani, że zostali zaatakowani od tyłu przez nieznanego przeciwnika lub też przypisując ów niespodziewany wybuch skutkom gniewu Bożego, który odwróciwszy się od cesarskich, postanowił ugodzić w luteranów. Dla liczącej około stu pięćdziesięciu ludzi grupki żołnierzy szwedzkich nie miało to już żadnego znaczenia – leżeli martwi pośród jeziora krwi z poodrywanymi kończynami, rozprutymi brzuchami i zmiażdżonymi głowami. Niektórzy z nich zostali przebici przez wielkie szczapy drewna, niekiedy przechodzące przez ciała więcej niż jednego człowieka. Ich twarze pokrywała maska krwi i poszarpanych mięśni, spod których bieliły się rozłupane w drzazgi kości. Powiał silniejszy wiatr i mglista zasłona rozwiała się ukazując istne pobojowisko.
Jednemu z kirasjerów udało się trafić w ułożone w ziemnym gnieździe papierowe gilzy i podpalić wypełniając je proch, doprowadzając tym samym do ich wybuchu. Eksplozje posłały na wszystkie strony grad kul, raniąc zarówno katolików jak i stojących tuż za działami Szwedów. Byli to głównie muszkieterzy przydzieleni do przenoszenia trzyfuntówek z miejsca na miejsce, jednak nie czyniło to straty mniej bolesnej. Jedynym pocieszeniem dla przerażonych wojsk Gustawa Adolfa mógł być widok, który ukazał się ich oczom, gdy z rzednącego dymu wyłoniło sie miejsce, w którym przed salwą po raz ostatni widzieli kawalerię Pappenheima.
Leżące pokotem, poszatkowane kulami muszkietowymi ciała kirasjerów tworzyły długą linię rozciągającą się niemalże wzdłuż całej długości prawego skrzydła Szwedów. Zarówno ludzkie, jak i końskie trupy zalegały w szerokich kałużach krwi, z których gdzieniegdzie wynurzały się fragmenty płuc i innych organów wewnętrznych. Ciężki, metaliczny zapach posoki był tak przejmujący, iż zostawiał na językach oddychających nim żołnierzy obrzydliwy, słodkawy posmak, zupełnie jakby na podobieństwo upiorów zanurzyli swe usta w tym życiodajnym płynie.
Liczba martwych kirasjerów była tak duża, że widok oddalających się na odległość kilkuset kroków oddziałów kawalerii cesarskiej był dla większości Szwedów zaskoczeniem. W rzeczywistości jednak, siły Pappenheima wciąż były groźne, a poniesione przez nie straty nie sięgały nawet czterystu ludzi. Feldmarszałek wycofał swoich żołnierzy na bezpieczną odległość tylko po to, aby zreorganizować ich szyki i dać sobie odrobinę czasu niezbędnego do ułożenia nowego sposobu prowadzenia ataku na stosujących niecodzienną taktykę protestantów.
Podczas gdy lewe skrzydło sił Gustawa Adolfa mężnie stawiało czoła pancernej lawinie kirasjerów, wschodnia flanka katolików, dowodzona przez generała Furstberga również dołączyła do natarcia.
Ciężka jazda Pappenheima nie zdążyła jeszcze przebyć połowy dystansu dzielącego ją od pierwszych linii szwedzkich, a już pierwsze grupki Chorwatów i połączonych z nimi rajtarów niemieckich zaczęły się wysuwać do przodu i formować szyki. Odziani w lekkie, skórzane pancerze, polegający przede wszystkim na zręczności i biegłości w posługiwaniu się bronią białą, jeźdźcy nie tworzyli zwartej grupy jak działo się to w przypadku kirasjerów – rozpraszali się na dużym obszarze, tak, aby każdy żołnierz miał jak największe pole do manewru.
Widząc owe poruszenie pomiędzy szeregami nieprzyjaciela, feldmarszałek Horn natychmiast rozkazał skierować znaczną część przydzielonych sobie dział – głównie trzyfuntówek nabijanych kulami muszkietowymi – w kierunku nowego zagrożenia. Tymczasem puszkarze elektorscy również robili wszystko, co było w ich mocy, aby poczynić jak największe szkody w liniach kłębiących się jeźdźców.
Ledwo umilkł szalejący nad Sasami sztorm ognia i ołowiu, a już, niczym diabelskie ogary wypuszczone po dusze grzeszników, ruszyły na nich przez kłęby siarkowego dymu hordy wyjących dziko i wymachujących szablami Chorwatów. Wyglądało to jakby samo Piekło zwróciło się przeciwko oddziałom Jana Jerzego – sylwetki koni i ludzi, oświetlane rozbłyskami wybuchów i otoczone tumanami cuchnącego oddechu armat, które niczym mityczne smoki wypuszczały ze swych czarnych jak smoła paszczy potoki ognia i dymu, nabierały jakichś nieziemskich, przerażających kształtów, a wypuszczone w ich kierunku kule zdawały się ich nie imać.
Długie lata nieustannych wojen z Imperium Osmańskim, na które skazane było przygraniczne królestwo tego wojowniczego ludu, sprawiły, iż odkąd w roku tysiąc pięćset dwudziestym szóstym Chorwaci przeszli pod panowanie Habsburgów, stali się oni niezwykle cenionymi żołnierzami, których zdolnościom w prowadzeniu błyskawicznych, niespodziewanych szarż mogli się przeciwstawić jedynie sławetni Lisowczycy zwani straceńcami ze względu na swą niemalże ślepą odwagę w boju.
Przy wtórze przejętego od Tatarów hałłakowania, mającego na celu złamać ducha w nieprzyjacielu, stepowi jeźdźcy rozpuścili koniom wodze, pozwalając im na swobodny galop. Specjalnie do tego celu wyszkolone, niewielkie wierzchowce nie zbaczały z drogi, pędząc prosto na drżące szeregi Saksonów, które pospiesznie nastawiały piki i unosił muszkiety. Wydawało się, że starcie jest nieuniknione.
Gdy, pomimo oczywistego zagrożenia ze strony katolików, nie przychodził od Jana Jerzego żaden rozkaz, von Arnim podjął decyzję o samodzielnym przejęciu dowodzenia nad przydzielonym sobie siłom i kazał odtrąbić sygnał do kontrszarży. Zamierzał ruszyć na Furstberga i zajechawszy go z boku, uderzyć na jego prawe skrzydło, jednocześnie licząc, że dowodzący lewą flanką saską von Bindauf, do którego posłał już gońców z nowymi rozkazami, zrobi to samo. Gdyby ów manewr się powiódł, udałoby się Saksonom dokonać tego, o czym marzył i czego najbardziej się obawiał  każdy generał – powtórzyć wyczyn Hannibala spod Kann, kiedy to Kartagińczycy uderzyli na siły Paulusa z dwóch stron, po czym połączyli się na skrzydłach i otoczyli Rzymian. Nie chciał jednak poprowadzić swoich ludzi do walki, dopóki nie otrzyma potwierdzenia od von Bindaufa. Wysunął się jedynie nieco do przodu i czekał.
Na nacierających Chorwatów sypał się grad pocisków, jednak nie pochodził on od stanowisk saskich – elektorscy kanonierzy byli zbyt przerażeni, aby podjąć jakiekolwiek skuteczne próby oporu. Podnoszone przez nich kule armatnie wypadały z ich drżących rąk, a beczułki z prochem przewracały się i rozsypywały swą cenną zawartość. Tylko nielicznym udało się załadować działa, ale wystrzelone z nich pociski chybiały, nieszkodliwie przelatując pomiędzy rozproszonymi katolikami. Gdyby nie artyleria Horna, Chorwaci dotarliby do pierwszych linii sił sojuszniczych nie utraciwszy ani jednego człowieka.
Wypluwane przez trzyfuntówki roje kul muszkietowych uderzały w pędzących kawalerzystów, w mgnieniu oka zamieniając ich w krwawą ruinę – pozbawieni stalowej ochrony, jaką zapewniały kirasjerom ciężkie zbroje, stanowili łatwą zwierzynę dla ołowianych drapieżców. Niczym nóż przecinający papierową kartę, pociski przedzierały się przez skórzane kolety i rozrywały na strzępy ukryte pod nimi ciało. Szkarłatne plamy wykwitały na powierzchni poszarpanych kontuszy, a przestraszone zapachem krwi konie rozbiegały się w panice, zwiększając tylko panujące na polu bitwy zamieszanie.
Tu i ówdzie, ozdobione szerokim rondem kapelusze rajtarów znikały w eksplozji żwiru i kurzu, a gdy tuman opadał, tam, gdzie chwilę wcześniej pędził na złamanie karku jeździec ziała pustka. Nic jednak nie powstrzymywało dzikich wojowników przed kontynuowaniem ataku – pomimo dławiących płuca wyziewów armat, na przekór świszczącym dookoła kulom, parli do przodu nieustępliwi niczym morska fala pędząca na spotkanie statku, chwiejącego się na targanych sztormowym wiatrem wodach.
Tymczasem dumny generał von Bindauf, zamiast pospiesznie spełniać polecenia o wiele bardziej doświadczonego od siebie von Arnima, popchnął własnego gońca ku trzeciej linii obrony, gdzie – jak sądził – znajdował się głównodowodzący armią saksońską elektor. Nie zamierzał przyjmować rozkazów od równego sobie rangą, nawet jeśli stawką było zwycięstwo lub przegrana. Jakież było jego zdumienie, gdy zdyszany goniec powrócił po chwili z przerażającą wieścią – Jana Jerzego nie było pośród szeregów saskich.
Gdy tylko zorientował się, że lada moment dojdzie do walki wręcz z doświadczonymi w bojach Chorwatami, elektor czym prędzej zebrał wokół siebie niewielką garstkę jeźdźców i porzuciwszy swych żołnierzy uciekł co tchu na północ, nie zatrzymując się do momentu, w którym nie ucichły ścigające go niczym wyrzuty sumienia wystrzały armatnie. Dla dowodzonych przez niego oddziałów było to przypieczętowanie klęski.
Widząc, że prawe skrzydło saksońskie złożone z dwóch tysięcy jazdy wysuwa się do przodu, najwyraźniej gotowe przyjąć na siebie impet uderzenia, feldmarszałek Furstberg rozkazał trębaczom zadąć w rogi i skierować natarcie na wschód, w kierunku lewej flanki, wciąż stojącej nieruchomo w oczekiwaniu. Osiągnął dzięki temu podwójną korzyść – udało mu się wyrwać spod ostrzału prowadzonego przez Horna oraz niemal całkowicie ukryć swe siły w kłębiącej się tam chmurze dymu i kurzu. Doświadczeniu, jakie Chorwaci zdobywali od wczesnej młodości podczas licznych podróży przez przerastające niekiedy człowieka morza traw, pozwalało im utrzymać raz obrany kierunek i nie zgubić się w gęstym jak mleko tumanie. Co prawda, towarzyszący im rajtarzy mieli pewne trudności, jednak i oni nie odłączali się od swoich oddziałów, kierując się majaczącymi sylwetkami sojuszników.
Napięte niczym postronki nerwy Saksonów poddawane były coraz to nowym próbom – najpierw był to morderczy ostrzał artyleryjski, który niemal całkowicie złamał w nich ducha, a teraz musieli wytężać wzrok poprzez zawiesisty dym, starając się wypatrzeć nadciągających przeciwników. Dodatkowo, pogłoska o ucieczce elektora zaczęła szerzyć się pomiędzy szeregami saskimi niczym zaraza, niosąc za sobą poczucie beznadziejności i pustki.
Nagle, z prochowej mgły zaczęli wypadać jeźdźcy. Jeden po drugim, wrzeszczący opętańczo Chorwaci pojawiali się w polu widzenia Saksonów i nie dając im czasu na otrząśnięcie się z szoku, nacierali na nich ze wzniesionymi do ciosów szablami. Błyszczące klingi zataczały mordercze łuki i opadały ze świstem przecinanego powietrza tak szybko, iż wydawały się być zaledwie smugami światła przebijającymi się przez zachmurzone niebo.
Luźne grupki jeźdźców wpadły z impetem rozpędzonych rumaków na pierwsze szeregi sił elektorskich i przemieszane z nimi niczym woda z olejem, poczęły się kłębić i przelewać, rozdając dookoła siebie błyskawiczne ciosy. W swoich wprawnych, niemalże instynktownych ruchach ramion przypominali chłopów, którzy wyszedłszy na rolę rozsypują na wszystkie strony garści ziarna. Ich plonem jednak nie było życie, a śmierć, którą zbierali obficie.
Klingi zakrzywionych szabel, napędzane siłą stalowych mięśni cięły wyciągnięte w próbie obrony dłonie i ramiona Saksonów, zostawiając w nowych, przepysznych uniformach szerokie rozcięcia, przez które chlustała gorąca krew, gęstą rosą spływająca na spragnioną wilgoci ziemię równiny. Ostra woń strachu wymieszała się z zapachem końskiego potu, tworząc nieprzyjemny, dławiący odór, tak bardzo znamienny dla każdej bitwy.
Zachęcane okrzykami swych jeźdźców i uderzeniami pięt, wierzchowce wdzierały się coraz głębiej pomiędzy piechotę, zostawiając za sobą stratowane, zmiażdżone kopytami trupy żołnierzy elektorskich zabitych pod uderzeniami szabel bądź zastrzelonych z niewielkiej odległości. Nie bez przyczyny Chorwaci byli cenieni wśród cesarskich – nikt nie potrafił wprowadzić wśród szyków nieprzyjaciela podobnego zamętu.
Ich ostrza spadały na przerażonych elektorskich, rozłupując z obrzydliwym trzaskiem zarówno kapelusze jak i skrywane pod nimi czaszki. Roztrzaskane fragmenty kości wylatywały w powietrze otoczone przez brejowatą materię mózgu i szkarłatną mgiełkę. Większość Saksonów nie próbowała nawet się bronić.
Tylne szeregi, mające być drugą linią obrony sił elektorskich, nie były w stanie przyjść z pomocą swoim wyrzynanym towarzyszom – Chorwaci wdarli się pomiędzy nich tak gęsto, iż nie sposób było oddać salw w kierunku katolików, bez uśmiercania własnych ludzi. Z tego samego powodu ucichły również działa Horna, który ze swej pozycji przyglądał się z przerażeniem skazanej na rozgromienie armii saksońskiej. Jedynie jazda elektorska próbowała stawiać opór.
Na lewym skrzydle wojsk tchórzliwego Jana Jerzego, kawaleria von Bindaufa wzięła na siebie główny ciężar walk, robiąc wszystko co było w jej mocy, aby odciągnąć spragnionych luterańskiej krwi katolików od spanikowanej piechoty. Konni Sasi ruszali na wyjących przeraźliwie Chorwatów i ścierali się z nimi w zaciekłych pojedynkach, napełniając cuchnące powietrze szczękiem oręża. Wkrótce jednak doświadczenie i umiejętności cesarskich wzięły górę i Saksoni poczęli padać jak muchy pod gradem ciosów zakrzywionych szabli. Świetliste ostrza wgryzały się ze zgrzytem przecinanej kości w twarze i barki, zwalając elektorskich z siodeł lub, wytrąciwszy przeciwnikowi oręż z dłoni, zmuszały ich do salwowania się ucieczką. Kilkunastu konnych, gnanych strachem o własne życie  przebiło się przez ciżbę swoich niedawnych towarzyszy i pomknęło na północ w ślad za Janem Jerzym. Z każdą mijającą minutą przybywało podobnych grupek. Armia saska szła w rozsypkę.
Na taką właśnie okazję czekał hrabia Tilly – gdy tylko dotarły do niego raporty o pierwszych uciekinierach, natychmiast posłał gońców do wszystkich pułkowników dowodzących poszczególnymi tercjami piechoty z rozkazem ataku. Zagrały bębny i zaśpiewały rogi sygnalizacyjne. Ponad wszystko przebił się jednak huk dział, które wznowiły swój ostrzał, aby osłonić nacierających piechurów przed bateriami feldmarszałka Horna. Ponownie już tego dnia, nad przedpolami Breitenfeld zaległ nieprzenikniony tuman, pod którego osłoną ruszyły do boju zastępy katolików.
Hrabia skierował swe siły na prawo, chcąc zejść z pola rażenia szwedzkich armat, po czym osobiście poprowadził natarcie na uginające się pod wściekłym atakiem Chorwatów wojska elektorskie, mając nadzieję całkowicie je zmiażdżyć pod ciężarem przytłaczającej siły ognia, bądź zmusić do ucieczki. W obu przypadkach skutek byłby ten sam – odsłonięcie nieprzygotowanej na atak ze skrzydła szwedzkiej flanki.
Pomimo niewątpliwego geniuszu wojennego, którym odznaczał się hrabia Tilly, nie przewidział on trudności, jakie może napotkać kolumna wojsk maszerujących przez gęstą mgłę złożoną z armatniego dymu i wzbijanego przez konie kurzu. Zabronił również realizacji pomysłu poddanego przez pułkownika Philippa Pappenheima – krewnego dowodzącego kirasjerami feldmarszałka – który zaproponował, aby muszkieterzy oddawali od czasu do czasu pojedynczą salwę, mającą informować resztę sił cesarskich o wzajemnym położeniu – obawiał się, iż sygnały owe zdradzą pozycję armii i wystawią ją na ogień artyleryjski. Katolicy musieli więc maszerować w ograniczonej do kilku kroków widoczności, zdani jedynie na instynkty swoich dowódców.
Nie skończyło się to najlepiej – całe cztery tercje, w sumie blisko sześć tysięcy ludzi, odłączywszy się od głównych sił i zabłądziwszy pośród dymu, skierowały się za daleko na wschód, w wyniku czego dotarły pod niewielką wioskę Gobschelwitz, gdzie założyły obóz, w zamieszaniu czekając na rozkazy, które nie nadeszły. Reszcie jednak udało się w dość składnym szyku dotrzeć na odległość strzału od pozycji saksońskich. Tam, nie bacząc zupełnie na możliwość zranienia własnej kawalerii, hrabia Tilly dał rozkaz do oddania salwy.
Fala pocisków uderzyła w jak dotąd niebiorącą udziału w bitwie kawalerię von Arnima, zabijając kilkunastu jeźdźców i raniąc przy tym znaczną ilość wierzchowców. Zwierzęta padały na ziemię i kwiczały przeszywająco, zagłuszając swoimi skargami jęki przygniecionych żołnierzy. Gdy katolicy wystrzelili po raz drugi, dostrzegając zbliżające się niebezpieczeństwo, walczące na lewym skrzydle elektorskim oddziały poczęły coraz bardziej ustępować pola Chorwatom, cofając się po kilka kroków. Widząc to, kawaleria cesarska wydała z siebie gromki okrzyk radości i z podwojoną siłą uderzyła na Sasów, dźgając, tnąc i siekąc ich niemiłosiernie. W końcu, nie mogąc znieść gradu ciosów, który się na nich sypał, oddziały von Bindaufa zawróciły konie i, popędzając je do jak najszybszego biegu, rzuciły się do ucieczki.
W ślad za nimi, ścigane przez setki muszkietowych kul, pognały wkrótce siły von Arnima. Mężny feldmarszałek nie był w stanie powstrzymać swoich spanikowanych żołnierzy, którzy wpadając jeden na drugiego czym prędzej starali się wydostać poza zasięg ostrzału. Pozostawiona samej sobie, piechota szybko podążyła za przykładem jazdy i po chwili ziemia zadrżała od uderzeń dziesięciu tysięcy par butów. Ludzie rzucali pod nogi broń i sztandary, nie chcąc, aby cokolwiek ich spowalniało podczas szaleńczego biegu na północ, depcąc po dumnych niegdyś proporcach i wgniatając je w sypką ziemię.
Pędząc co tchu w kierunku dającego nadzieję bezpieczeństwa brodu, żołnierze elektorscy co kilka kroków oglądali się przez ramiona, aby ocenić odległość jaka dzieliła ich od depczącego im po piętach pościgu. Czuli niemalże na karkach gorący oddech Chorwatów, a wymierzone w plecy lufy muszkietów wywoływały mrowienie w najbardziej odsłoniętych miejscach. Wsiadający im na karki, cesarscy siekli bezlitośnie Saksonów, z dziką uciechą barwiąc ostrza szabel na szkarłat.
Pośród niedobitków nieistniejącej już armii elektorskiej szerzyła się panika. Nikt nie myślał o rannych lub potykających się towarzyszach – setki, tysiące butów grzęzło w ich ciepłych, wciąż żywych ciałach, zamieniając je w krwawe błoto, z którego pobłyskiwały ostre brzegi potrzaskanych kości. Każdy myślał o własnym ratunku i gdyby musieli walczyć między sobą o możliwość ucieczki, z całą pewnością doszłoby do bratobójczych działań.
Korzystając z faktu, iż Chorwaci woleli zająć się mordowaniem wolniejszej piechoty, kawalerzyści sascy wyforsowali się daleko do przodu i dotarli już niemalże do brodu, przez który przeprawił swe siły Gustaw Adolf i do stojącego tuż za nim taboru ze szwedzkim zaopatrzeniem. Pomimo strachu o życie oraz z każdą chwilą zbliżającego się pościgu, niektórzy z jeźdźców zatrzymali się przy niepilnowanych wozach, oddając się pospolitemu złodziejstwu. Gorączkowo rozrzucali stosy broni, żywności i należących do wyższych oficerów rzeczy osobistych, w nadziei na znalezienie czegoś wartościowego. Upatrzone przedmioty pospiesznie upychali w sakwach przytroczonych do siodeł, po czym ponownie spinali konie do galopu.
Lew Północy nie mylił się poddając w wątpliwość szczere chęci elektora saskiego – Jan Jerzy był człowiekiem żądnym władzy, a przy tym niezwykle skąpym i nieprzywykłym do słuchania rozkazów. Połączenie tych dwóch cech nie czyniło go najlepszym sojusznikiem – zmuszony okolicznościami, znajdując się pomiędzy cesarskim młotem a szwedzkim kowadłem, opowiedział się po stronie Gustawa Adolfa, jednak nie zrobił tego z oddania sprawie, a czystej kalkulacji. Doskonale znał historię prowadzenia wojen przez władcę Szwecji i kiepską sytuację wojsk służących pod rozkazami Habsburgów. Zdecydował się przyłączyć do silniejszej frakcji, licząc na późniejszą wdzięczność, którą próbował pozyskać jak najmniejszym kosztem własnym.
Armia saksońska uchodziła za jedną z najlepiej uzbrojonych i wyszkolonych w Europie – za usługi saskich najemników, zagraniczni królowie płacili olbrzymie kwoty, nigdy jednak nie żałowali swej decyzji. I na tym właśnie opierała się ich klęska w służbie Gustawa Adolfa.
Spore koszty, jakie musiałby ponieść Jan Jerzy oddając od dyspozycji Lwa Północy swoje najlepsze, zaprawione w bojach jednostki, sprawiły, iż zamiast nich, skąpy elektor przywiódł pod Breitenfeld owoc ostatniego zaciągu – dopiero rozpoczynających szkolenie rekrutów, na których stratę mógł sobie z łatwością pozwolić. Nie było się zatem co dziwić efektom – postawione naprzeciw Chorwackim weteranom, wojska saksońskie nie miały najmniejszych szans. Jedynie wnikliwości swego władcy szwedzka armia zawdzięczała fakt, iż wciąż istniało lewe skrzydło w postaci oddziałów Horna.
Gdy kawaleria katolików zniknęła w obłoku kurzawy, zbyt zajęta pościgiem za Sasami, aby natychmiast wykorzystać odsłonięcie flanki nieprzyjaciela, feldmarszałek zorientował się w jak trudnym jest położeniu – przed sobą i po swojej lewej miał teraz blisko osiemnaście tysięcy cesarskich piechurów, którzy jeszcze co prawda nie zdawali sobie sprawy z przewagi, którą udało im się zyskać, jednak już wkrótce znajdą się dość blisko, by dostrzec ucieczkę Saksonów. A wtedy bez wątpienia rzucą się do frontalnego ataku, chcąc otoczyć szwedzkie siły i zetrzeć je na proch.
Nie mając czasu na pchnięcie gońca do króla, Horn posłał kuriera do świeżo upieczonego generała Brahe, prosząc go o przysłanie posiłków na lewe skrzydło. Rozpoczął się rozpaczliwy wyścig z czasem – jeśli wsparcie nie dotarłoby na czas, mogłoby to się okazać fatalne w skutkach dla całej szwedzkiej armii. Na szczęście gęsty dym i rozrywające go gęsto salwy armatnie skutecznie opóźniały marsz katolików, którzy woleli rzucić się w pościg za uciekającymi Sasami niż ryzykować atak przez opary spalonego prochu, mogący się skończyć na czekających lufach artylerii.
Samotny jeździec pomknął ile sił w końskich nogach ku centrum wojsk Gustawa Adolfa, gubiąc po drodze kapelusz. Nisko pochylony, niemal ocierający się o koński kark mężczyzna, na którego barkach spoczywał być może los całej bitwy pokrzykiwał i dźgał wierzchowca ostrogami, chcąc skłonić go do szybszego biegu. Rozlegające się coraz bliżej dźwięki wystrzałów goniły go niczym trąby wzywające na Sąd Ostateczny. W końcu, wpadł pomiędzy ustawione w dwóch liniach brygady piechoty i pędził utworzonym przez nie korytarzem do momentu, w którym dostrzegł kręcącego się niecierpliwie w siodle głównodowodzącego. Ściągnął wówczas mocno cugle konia i, zatrzymał się gwałtownie pośród rozprysków kamieni i kurzu wzbijanych przez ryjące ziemię kopyta zwierzęcia.
Herr Brahe! Sasi… – Posłaniec wyraźnie nie mógł złapać tchu. Pęd powietrza napierający na niego podczas szaleńczego galopu wydusił oddech z płuc nieszczęśnika, który musiał teraz walczyć o każde słowo. – Uciekli!
Pośród zebranych wokół młodego szlachcica oficerów zapadła grobowa cisza. Żaden z nich nie chciał uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał, jednak wraz twarzy kuriera mówił wszystko, czego nie był on w stanie ubrać w słowa – blade, wykrzywione niepokojem oblicze mężczyzny dobitnie świadczyło o prawdziwości przywiezionych przez niego nowin.
– Katolicy ruszyli wszystkimi siłami! Feldmarszałek prosi o wsparcie! Na Boga, poślijcie wsparcie na lewe skrzydło, herr Brahe!
Poważna twarz generała była wykutą z granitu maską – w czasie wysłuchiwania dramatycznego raportu nie drgnął w niej nawet najmniejszy mięsień.
– Generale Hepburn! – Głos Brahe nie drżał podczas wydawania rozkazu. – Ruszaj z odwodami do Horna!
Wąsaty Szkot skinął krótko głową.
– Czym prędzej, sir!
Zawróciwszy konia, pojechał na tyły dowodzonej przez siebie drugiej linii obrony i począł wydawać odpowiednie polecenia. Już po zaledwie kilku chwilach pierwsze szeregi muszkieterów oderwały się od szwedzkiego centrum i ruszyły ku zagrożonej pozycji Horna. Długie szeregi odzianych w różnokolorowe mundury żołnierzy ciągnęły na wschód forsownym marszem, niemalże kłusem. Na przedzie kolumny szedł Zielony Regiment dowodzony przez samego Hepburna, złożony z szesnastu kompanii Szkotów i o połowę mniej licznych oddziałów pochodzących z protestanckiej części Rzeszy.
Ci pierwsi mieli na sobie wykonane z grubego sukna mundury, odpowiadające barwą nazwie jednostki, w której służyli. Spod podwiniętych do wysokości łokci rękawów wystawały mankiety lnianych koszul, a przez piersi biegły jasnoniebieskie szarfy podtrzymujące torby z kulami i prochem. Szerokie, workowate spodnie upstrzone czarno-czerwoną kratką, kończyły się wysokimi do połowy goleni butami z brązowej skóry. Na głowach szeregowych piechurów spoczywały płaskie, wełniane czapki ozdobione pomponami, natomiast oficerowie nosili wysokie hełmy.
Tuż za nimi ciągnęło dwadzieścia sześć kompanii Niemców w czarnych jak noc uniformach z lekkiej skóry, którym przewodził generał von Thurn, a na samym końcu maszerował Pomarańczowy Regiment złożony z pochodzących z przeróżnych części świata najemników służących pod komendą Johanna Vitzthuma.
Odesłanie tak znacznych sił, było niezwykle ryzykowną decyzją ze strony generała Brahe – gdyby katolikom mimo wszystko udało się przedrzeć przez pospiesznie zreorganizowane lewe skrzydło Szwedów i zaatakować osłabione centrum sił Gustawa Adolfa, nadzieje na wygraną ostatecznie zostałyby pogrzebane pod stertami poległych.
Tymczasem tercje hrabiego Tilly dotarły już do opuszczonych przez Saksonów stanowisk artyleryjskich i rzuciły się czym prędzej, aby skierować ich lufy w kierunku swych nieprzyjaciół.  Widząc to, Horn natychmiast rozkazał przenieść wszystkie trzyfuntówki i umieścić je naprzeciw zajmujących nowe pozycję cesarskich. Już po chwili katolicy znaleźli się pod ciężkim ostrzałem z kanonierek, który wyrywał w ich szeregach ogromne wyrwy – dzięki skróconemu dystansowi, doświadczeni puszkarze szwedzcy zabijali każdym strzałem po dziesięciu żołnierzy wroga. Wkrótce jednak piechocie hrabiego udało się obrócić zdobyczne armaty saskie i odpowiedzieć ogniem. Ponownie rozpoczęła się kanonada, pod osłoną której, kilka tercji katolików ruszyło aby zaatakować skrzydło Horna od wschodu.
Gdyby w podobnej sytuacji znalazł się ktoś inny, z całą pewnością ogarnęłaby go panika i nie mogłoby być mowy o chociażby próbie oporu – na całe szczęście dla Szwedów, feldmarszałek Horn nie należał do ludzi, którzy łatwo poddają się zgubnej panice. W połączeniu z wieloletnim doświadczeniem w prowadzeniu wojen, oraz doskonałym wyszkoleniem dowodzonych przez niego żołnierzy, zaowocowało to natychmiastowym działaniem.
Gdy tylko wysłane przez generała Brahe oddziały wsparcia dotarły na miejsce, otrzymały nowe rozkazy – ruszać na wschód, co też niezwłocznie zrobiły. Dołączyli do nich również przydzieleni do kawalerii szwedzcy muszkieterzy – w sumie, Horn miał teraz do dyspozycji osiem tysięcy piechoty i sześć szwadronów jazdy. Co prawda, katolicy wciąż mieli znaczącą przewagę liczebną, jednak nie była ona już tak wielka – jeśli wziąć pod uwagę znakomite wyszkolenie wojsk Gustawa Adolfa i wojenny geniusz, z jakim monarcha przeprowadził liczne reformy armii, siły były wyrównane, zwłaszcza, że cesarscy nie mieli do dyspozycji zbyt wielu armat. Pod koniec wymiany ognia, Sasom zostało zaledwie dwanaście baterii, podczas gdy Szwedzi wciąż mieli do dyspozycji dwadzieścia samych tylko dział pułkowych, nie licząc ciężkich kolubryn, nad których przesunięciem wciąż trudzili się ludzie generała Brahe.
Nie czekając, aż nieprzyjaciel ruszy do ataku, feldmarszałek Horn obrócił swoją kawalerię czołem ku nadciągającym katolikom i wydał rozkaz do szarży. Trzy tysiące lekkich kawalerzystów popędziło swe konie i uderzyło ze szczękiem opadającego oręża na chcące zajść ich od flanki cesarskie tercje. I tak, jak zaledwie kilkanaście minut wcześniej Chorwaci wdarli się pomiędzy Saksonów, tak teraz Szwedzi wpadli z impetem pomiędzy żołnierz hrabiego Tilly, roznosząc ich na ostrzach rapierów.
Pierwsze szeregi kawalerii dobyły w pełnym galopie pistoletów i wypaliły w zwartą ścianę nadstawionych pospiesznie pik, robiąc w niej wyrwy, niemal natychmiast zapełniane przez przesuwających się z tylnych szeregów ludzi. Gdy wydawało się już, że oto ich szarża zakończy się na rozorywających końskie piersi grotach, rajtarzy odbili na boki i naparli na ciżbę muszkieterów, która przywitała ich salwą wystrzałów. W przeciwieństwie do szwedzkich strzelców, zdążyli oni posłać w kierunku nieprzyjaciół zaledwie pojedynczą falę pocisków. Zaraz potem zostali zmuszeni do walki wręcz z posiadającymi przewagę wysokości i impetu kawalerzystami.
Ostrza rapierów wznosiły się i opadały, za każdym razem smakując katolickiej krwi. Wąskie klingi z łatwością ześlizgiwały się po nadstawianych kolbach muszkietów i kłuły skrywane za nimi twarze oraz piersi, bezlitośnie kalecząc i pozbawiając życia cesarskich piechurów.
Niespodziewany manewr Horna zupełnie zaskoczył hrabiego Tilly – dopiero co ustawione działa ponownie musiały zostać przesunięte, aby dostosować się do nowego frontu tworzonego przez brawurowy manewr feldmarszałka. Nie mógł jednak posłać wszystkich ku szwedzkiej kawalerii, ponieważ nie miałby wtedy żadnej obrony przeciwko plującym już w niego ołowiem armatom  Torstenssona. Z ciężkim sercem oddelegował zaledwie pięć bombard, aby te wspomogły broniące się zaciekle tercje. Znacznie zmniejszyło to siłę ognia kierowaną ku centrum armii Gustawa Adolfa, co też niezwłocznie wykorzystali szwedzcy puszkarze, zasypując porzucone przez Saksonów działa gradem pocisków i kładąc pokotem ich nowe obsługi. Los po raz kolejny odwrócił się plecami do katolików.
Podczas gdy kawaleria Horna wiązała walką całą linię piechoty cesarskiej, brygady piechoty pod dowództwem generała Hepburna dotarły na plac boju i, zataczając spore półkole i połączywszy się z siłami feldmarszałka, zaatakowały północną flankę katolików. Po drodze udało im się zagarnąć niewielki oddział Saksonów pod dowództwem pułkownika Taube i towarzyszącego mu, załamanego von Arnima. Sasi nie przedstawiali sobą już tak imponującego widoku – byli zakurzeni, niepełnie umundurowani, a na ich pobladłych, zabrudzonych twarzach malował się wyraz niewypowiedzianej hańby. Chcąc zmyć z siebie ów dyshonor, przyłączyli się do Hepburna i jego ludzi.
Gdy tylko dotarli na miejsce, nie czekając na rozkaz ataku, szkoccy i niemieccy najemnicy, korzystając z zapożyczonej od Szwedów taktyki salvé ustawili się w szachownicę i oddali pierwszą salwę w głęboki na dwunastu ludzi kwadrat pikinierów.
Teraz sytuacja przedstawiała się niekorzystnie dla cesarskich – siły szwedzkie ustawione były w kształt litery „L”, a oddziały hrabiego Tilly znalazły się pomiędzy jej ramionami, z dwóch stron wystawione na ogień z muszkietów. Jednak determinacja i doświadczenie bojowe katolików twardo trzymały ich w ryzach – nie było mowy o ucieczce, jak to się stało w przypadku Sasów. Kule latały we wszystkich kierunkach, zabijając zarówno wiernych Habsburgom żołnierzy jak i poddanych Gustawa Adolfa – żadna jednak ze stron nie wykazywała najmniejszych oznak załamania lub paniki.
Dowodzona przez Horna kawaleria dokonywała nieustannych odskoków i błyskawicznych szarż, szarpiąc linie liczniejszego nieprzyjaciela niczym stado ogarów chcące powalić większego od siebie niedźwiedzia – atakowały, starając się zabić lub zranić jak najwięcej żołnierzy, po czym następował zdyscyplinowany odwrót i ponowny doskok. W ten sposób najłatwiej było wykrwawić i zmęczyć przeciwnika. Jednocześnie, brygady najemne ziały ołowiem w bok najbardziej wysuniętych na północ tercji, które widząc przed sobą  zagrożenie połączyły się i rozciągnęły, chcąc stawić czoła temu nowemu frontowi – za wszelką cenę nie mogły dać się okrążyć, wówczas bowiem ich los zostałby już przypieczętowany.
Nie mogli co prawda dorównać sile ognia zapewnianej oddziałom Hepburna przez salvé, jednak nadrabiały ową dysproporcję swoją liczebnością. Jedynym problemem byli pikinierzy – dzierżąc trzynastostopowe drzewca, żołnierze upchnięci w dwanaście szeregów nie byli w stanie się obrócić, aby stawić czoła wrogom. I to właśnie wśród nich śmierć pleniła się najbardziej.
Niemilknące nawet na chwilę echo wystrzałów niosło się przez zadymioną równinę Breitenfeld niczym uderzenia gromów zsyłane przez mitycznego Thora. Wydobywające się z muszkietów kłęby prochowych obłoków gryzły w oczy i drapał w gardła żołnierzy, mimo to wciąż posyłali ku niebiosom nowe spirale, jakby na wzór starożytnych ludów składając zamieszkującym w nich istotom całopalną ofiarę. Być może tym właśnie była cała ta wojna – hekatombą, mającą zaspokoić głód krwi i śmierci, pałający w sercu Boga, pod którego sztandarami walczyły obie strony.

W końcu, do bitewnej arii wydobywanej przez strzelców ze stalowych gardzieli muszkietów, dołączył basowy ryk armat, którym przypadła główna rola w rozgrywanej na przedpolach Breitenfeld sztuce. Ciężkie, ołowiane kule pomknęły z przypominającym zawodzenie świstem w stronę kotłujących się szeregów żołnierzy, zarówno cesarskich jak i szwedzkich. Ich płacz nad poległymi przywodził na myśl kata, który przed dokonaniem egzekucji prosił swe ofiary o przebaczenie, aby później z czystym sumieniem opuścić topór lub zwolnić zapadkę. 

6 komentarzy:

  1. Znalazłam Ci jeszcze jeden błąd: „Zwierze zarżało głośno,” – zwierzę
    „tylko potęgował podobieństwo pola bitwy do pracowni Hefajstosa.” – co do tego fragmentu mam dwie uwagi. Pierwsza właściwie odnosi się do całego akapitu, który, muszę powiedzieć, bardzo mi się podobał. Bardzo fajne porównanie. ALE, już sobie myślałam podczas sprawdzania za pierwszym razem, ale wtedy uznałam, że jednak nie, a teraz, po przemyśleniu, że jednak powiem – nie lepiej by było wrzucić odniesienie do mitów nordyckich zamiast greckich? Bo jeśli to nie ma jakiegoś uzasadnienia historycznego, o którym nie wiem, to zdaje mi się, że byłoby trafniej, szczególnie, że Szwedzi to jest strasznie przesądny naród i z różnych historycznych skandynawskich powieści, które X czasu temu czytałam wiem, że oni poważnie traktowali swoje pogańskie wierzenia, chociaż oczywiście nikt głośno by tego nie przyznał. Ale to tylko taka moja drobna uwaga, jak zawsze, nie naciskam :D
    „Część z nich próbowała nawet złapać zębami rozstawionych pomiędzy kawalerią muszkieterów,” No, a jak taki ugryzie, to boli D: TAK ZNÓW BĘDĘ WRZUCAĆ RANDOMOWE WTRĄCENIA NIE NA TEMAT, PRZYKRO MI D:
    „przez owe manewr tempo” – manewry, jeszcze to mi umknęło.
    „szare fragmenty mózgów” i teraz ja powiem, że nie mam pojęcia, skąd wzięło się przekonanie, że mózg jest szary. BO NIE JEST. Wiesz, to jest tak samo jak z tym piszczeniem, co zwracałeś uwagę u mnie, to się z jakiegoś powodu po prostu przyjęło. Tak naprawdę tylko niewielka część mózgu rzeczywiście jest szara, zgodnie ze swoją nazwą, no ale… DOBRZE JUŻ WYŁĄCZAM BIONAZIOLA. Znaczy wiesz, nie piszę Ci tego po to, żebyś poprawił, bo uważam, że nie ma potrzeby, ale tak sobie tylko chciałam pomarudzić :D
    „Stosując salvé, żołnierze Gustawa Adolfa niemal do nogi wybili pierwsze trzy szeregi cesarskich.” Przez to, że piszesz „cesarscy” to ja natychmiast zaczynam o nich myśleć, jak o cesarskich ze Skyrima. Wychodzi na to, ze wtedy Szwedzi byliby Gromowładnymi… Boże, jaki ze mnie przegryw… Chyba trochę życia by mi się przydało ;_________;
    „Ranione zwierzęta padały na ziemię z przeraźliwym kwikiem i przetaczały się przez łeb, wciąż niesione własnym impetem łamiąc sobie karki.” – oglądałam sobie Jędrka jakiś czas temu i w którymś z filmików on mówił, że jak koń dostał w pierś z muszkietu, to zanim padł, to on jeszcze dalej biegł spory kawałek. No a skoro muszkieterzy stali blisko, to jeśli Jędrek prawdę rzekł, to te konie powinny ich stratować, mimo wszystko. Znaczy wiesz, też się jakoś upierać nie będę, bo tak mi się nagle Jędrek przypomniał, ja tam specjalistką nie jestem (chociaż z naukowego punktu widzenia to ma sens, jak na moje oko), ale pomyślałam, że wspomnę.
    „Czasami używali oni również innego manewru, również noszącego miano karakolu.” – Również Ci się powtórzyło, też wcześniej nie widziałam.
    „nieznającym strachu ani zwątpienia, posiadający za to ogromne poczucie honoru,” posiadającym
    „Mierzyli długo i dokładnie, wiedzieli bowiem, że będzie to ostatni strzał w ich życiu i chcieli, aby nie poszedł on na marne...” ej to było super i ogółem to ja daję okejkę, trochę takiego pewnego rodzaju bohaterstwa dobrze zrobiło tej bitwie, bo do tej pory jeszcze z tego co pamiętam takiego akcentu u Ciebie nie było. No, tego, bardzo mi się podoba :D
    „podpalić wypełniając je proch” – wypełniający
    „Widząc owe poruszenie” – owo. Jezu, czy Ty widzisz, jaka ja ślepa jestem i ile rzeczy przegapiłam? D: Aż mi wstyd ;_;
    „Ledwo umilkł szalejący nad (…)a wypuszczone w ich kierunku kule zdawały się ich nie imać” o, tototototo, to jest super, bardzo fajne porównanie, daję kolejną okejkę :D

    OdpowiedzUsuń
  2. „elektor czym prędzej zebrał wokół siebie niewielką garstkę jeźdźców i porzuciwszy swych żołnierzy uciekł co tchu na północ,” ALE GO GUSTAW ADOLF POWINIEN ZA TO DOJECHAĆ
    „znajdując się pomiędzy cesarskim młotem a szwedzkim kowadłem,” ładne, aprobuję :D
    „skąpy elektor przywiódł pod Breitenfeld owoc ostatniego zaciągu” no co za Żyd, no ;_; No, a tak abstrahując od skąpstwa, to mam taką cichutką nadzieję, że Jan Jerzy to jednak po dupie od kogoś potem dostał… NO BO JAK TO TAK SIĘ NA GUSTAWA ADOLFA WYPINAĆ NO? D: Tu miałam dodać bardzo głupią rzecz, od której się powstrzymałam, na szczęście XD
    „Na szczęście gęsty dym i rozrywające go gęsto salwy” Gęsty, gęsto
    „Odesłanie tak znacznych sił, było niezwykle ryzykowną” niepotrzebny przecinek, nie wiem czy Ci nie zaznaczyłam, czy Ty przegapiłeś, ALE TO CHYBA PIERWSZY DOPIERO :D
    „Być może tym właśnie była cała ta wojna – hekatombą, mającą zaspokoić głód krwi i śmierci, pałający w sercu Boga, pod którego sztandarami walczyły obie strony.” Wiesz, mnie się to zdanie bardzo podoba (następne zresztą też, ale to zaraz :D), bo właściwie porusza kwestię, którą ja rozgrzebałam kiedyś-kiedyś, nie pamiętam czy w gimbazie czy w podstawówce, znaczy no, nie tylko ja, to bo tej temat wałkowany jakieś 3847565343454 razy, ale co to jest w ogóle za skrajnie idiotyczna idea, żeby w imię miłosiernego Boga tak się wzajemnie wyrzynać. Znaczy wiadomo, że religia była pewnie tylko pretekstem, no ale tak czy inaczej, paru fanatyków oddanych sprawie na pewno też się znalazło, więc ja się pytam gdzie tu jest logika? Dobrze, skończyłam z bólem dupy, w sumie nawet nie musisz na to nic odpowiadać, bo to wyświechtany temat, ale pomyślałam, że dlaczego by nie pomarudzić, skoro mogę :D
    „W końcu, do bitewnej arii wydobywanej przez strzelców ze stalowych gardzieli muszkietów, dołączył basowy ryk armat, którym przypadła główna rola w rozgrywanej na przedpolach Breitenfeld sztuce.” Ładne, masz +10 :D Zresztą kurna, co ja się tam będę, cały ostatni akapit jest super no i tyle. Propsy, jak zwykle.
    Dobra, to teraz idę trochę chałupę pogarnąć a jak skończę to oczywiście jeszcze skomentuję czwartą część :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, w sumie rzeczywiście lepiej by to wyglądało jakbym użył bóstwa nordyckiego :P Jest nawet bóg kowali - Volundr, tudzież Wayland. Wersji tego imienia jest kilka :P Stwierdziłem jednak, że Hefajstos jest bardziej znany i charakterystyczny :P Poza tym, narracja nie jest prowadzona przez Szweda, toteż według mnie i różnica w kulturze nie powinna się tak rzucać w oczy :P A, że przesądni, to wiem - dzięki Tobie pojawiła się scena Szwedów płaczących, że Bóg zwrócił się przeciwko nim ^^ Także DZIĘKUJĘ PO RAZ KOLEJNY (ten komentarz pisze później niż ten do ostatniej części:D). Plus, z wszelakich kronik, relacji, książek itp, dość jasno wynika, że czym jak czym, ale Grekami i Rzymianami to się w tamtych czasach cała Europa jarała :D Ale uwaga trafna, nie powiem, że nie ^^
      Oj tam, oj tam, randomowe wtrącenia są KEY :D UWIELBIAM JE <3 :D A konie kawaleryjskie były w większości specjalnie szkolone do gryzienia :D Więc wredne bestie kąsały :P A jak chwyciły jednego z drugim za przysłowiową mordę, to zdarły do kości i się taki szerzej uśmiechał od razu :D:D
      Znaczy się, taki świeżo, że tak powiem, odstrzelony, to na pewno jest zakrwawiony, więc rozumiem :D Zawsze jednak mi się podobały angielskie zwroty opisujące rozwalone łby, w czym bryluje oczywiście mój ukochany Warhammer :D:D I tam zawsze jest "Grey brain matter" :D Masz rację, także Twój BIONAZIOL jest usprawiedliwiony :D Chciałem jednak zachować różnorodność kolorków :D:D CO ZROBISZ...:D
      A, nawet by pasowało! :D Potrójna salwa z muszkietów musiała brzmieć jak grom z jasnego nieba, KTO WIE, może masz rację? :D Może Skyrim oparte jest na faktach?:D:D Uważaj czego sobie życzysz, bo jeszcze Ci się spełni :D:D
      Wiesz, przy galopie to na pewno :P Kirasjerzy jednak nie rozpędzali się jednak ponad kłus, bo w ich natarciu chodziło głównie o zwrotność :P Zresztą, jak pisałem, przed drugą salwą pistoletów ( a o tą zapewne Ci chodzi, ponieważ napisałem, że oddawali ją z bliska :D) kirasjerzy wystrzeliwali nie czołem ku muszkieterom, a biegnąc równolegle do nich ^^ To było tak - kłusowali do odległości 40 kroków ( optymalny zasięg pistoletów) strzelali po raz pierwszy, nie zwalniając przy tym, potem zakręcali, najczęściej w lewo i poruszając się wzdłuż szeregów nieprzyjaciela, dawali ognia po raz drugi ^^
      W takim przypadku konie nie miał jak staranować muszkieterów :P ALE szczerze mówiąc zapomniałem o tym Jedrkowym filmie, dzięki za przypomnienie ^^ :D
      A wiesz, chciałem żeby to było dość realistyczne, a prawdziwe bohaterstwo - nie czarujmy się - bywało na polach bitew rzadkością :P To jednak mi spasowało, gdyż chciałem pokazać, że nie tylko Szwedzi mogli się wykazać w owym starciu ^^ Cieszę się, że Ci się podobało ^^ Soł macz sie cieszę :D
      TY ślepa?:O A ja to co?? :D W końcu to mój tekst i moim psim obowiązkiem jest wyłapywać takie błędy no :D A, że jestem gapa to już inna historia :D NIE PRZEJMUJ SIĘ :D I TAK TYLKO T TO CZYTASZ WIĘC KEY JEST :D
      Tak, naszło mnie na dużo porównań do Piekła :D:D Ale pasował, dużo dymu, huku, krzyków i śmierci :P AGAIN... Świetnie, że się podoba ^^

      Usuń
    2. Właśnie najlepsze w tym wszystkim jest to, że elektorowi wogle się nie dostało za tchórzostwo :D Jeszcze miał czelność żądać od Gustawa Adolfa, żeby ten ruszył na Wiedeń :D SZCZYT CHAMSTWA I BEZCZELNOŚCI :D Albo głupota :P Ale przynajmniej Gustaw się nie zgodził i posłał go wraz z Saksonami, żeby nękali Czechy:P Ale wpierdziel mu się należał mimo wszystko :P
      Że jak się wypina, to powinien mu ktoś ten tyłek zerżnąć? :D SPOKO, TEŻ TAK POMYŚLAŁEM! :D ALE NIE NAPISZĘ TEGO PUBLICZNIE :D A może jednak...:D
      A nie wiem, ważne, że taki odosobniony tylko :D PROGRES JEST :D
      WOGLE WOJNY RELIGIJNE TO ŚCIEMA :D Znaczy się, z tego co wyczytałem, to Gustaw Adolf akurat święcie wierzył, że jest obrońcą wiary...:P Cała awantura zaczęła się od Habsburgów, którzy zaczęli się panoszyć i zamykać protestanckie kościoły, co nie spodobało niektórym :D Ale potem już całkowicie odrzucono motywy religijne i tłuczono się o ziemię i wpływy :P Tak samo zresztą było z krucjatami :P Gdzie tam "wyzwalanie Ziemi Świętej"... Takie hasełka miały tylko przyciągać ochotników do armii i tyle :P SPOKO MYŚLĘ TAK SAMO, WIĘC ROZUMIEM :D
      A, dziękuję, dziękuję ^^ MATKO JAK CZŁOWIEKA CIESZĄ TAKIE POCHWAŁ, JA NIE MOGĘ :D NORMALNIE BM CIĘ WYŚCISKAŁ JAKBYM CIĘ MIAŁ NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI :D DZIEKI ZA KOMENTARZ :D

      Usuń
  3. Omegonie, ja zaś błędów nie szukałam, ale chciałam Ci Autorze pogratulować miejsca na podium :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyszukiwanie błędów w moich tekstach cenię sobie nad wraz ^^ I dziękuję ^^ Plus - zakładam w końcu konto na extrastory, bo zapomniałem, biedne studenty nie mają życia :D

      Usuń