Gustaw
Adolf wyostrzył słuch, zaskoczony zmianą w artyleryjskiej oktawie, próbując
ustalić na czym ona polega. Po chwili dotarło do niego co się stało. Wciąż
rozlegał się huk wystrzałów, jednak wprawne ucho monarchy wychwyciło w nich
pewną zmianę – grały tylko szwedzkie działa. Królewskie oblicze rozjaśniło się
uśmiechem zrozumienia.
– Wy
trzej! – Niecierpiącym sprzeciwu gestem wskazał w kierunku stojącej w pobliżu
grupki Finów. – Zatnijcie konie i pędem dostarczcie wiadomość generałom
Bannerowi, Brahe i Hornowi. Katolikom znudziło się pisanie do nas listów i
postanowili pofatygować się osobiście! Niech szykują się do odparcia ataku. –
Ściągnął koniowi cugle odwracając go w kierunku centrum armii hrabiego Tilly.
Zwierze zarżało głośno, jakby podzielając entuzjazm swego pana.– Puszkarze niech kontynuują ostrzał do
momentu, w którym ujrzą białka ich oczu, a później niech pikinierzy rozprują im
kałduny! Ruszajcie! Gott mit uns!
Wskazani
przez monarchę mężczyźni skłonili się posłusznie i już mieli ruszać z kopyta,
gdy wtem ponownie rozległ się głos władcy.
–
Niech Horn wyśle też gońca do elektora. Nie chcemy, żeby nasi sojusznicy – szczególny nacisk położony
na to słowo jasno dawał do zrozumienia, iż Gustaw Adolf nadal nie jest
przekonany o dobrych intencjach Jana Jerzego. – zostali zaskoczeni przez wroga.
Dopiero
wtedy rajtarzy wbili pięty w końskie boki i pognali przed siebie, aby wypełnić
powierzone sobie rozkazy. Ostatni z nich znikał właśnie pośród luźno rozłożonej
formacji piechoty, gdy nagle na lewym skrzydle katolików zapanowało jakieś
poruszenie.
Stojące
na czele sił Pappenheima tercje rozstąpiły się na boki, tworząc szerokie
przejście, przez które powoli zaczęli wysypywać się dosiadający ogromnych
wierzchowców zbrojni, zakuci w zakurzone, ale nie mniej przez to wspaniałe,
zbroje płytowe. Ich ciężkie, stalowe sylwetki co chwila pojawiały się i znikały
wśród kłębów dymu przeganianych przez nieustannie zmieniający się kierunek
wiatru. Jednak nawet i wówczas, wibrująca od ogromnej masy kawalerii ziemia,
dawała znać o coraz to nowych szeregach przygotowujących się do ataku.
Widząc,
że zbliża się natarcie nieprzyjaciela, pułkownicy gromkimi głosami zaczęli
wydawać pospieszne rozkazy, chcąc jak najlepiej ustawić swoich ludzi. Dotyczyło
to głównie kanonierów i obsługiwanych przez nich trzyfuntówek – reszta
oddziałów nie potrzebowała mieszać swoich szyków – muszkieterzy stali spokojnie
pośród porytej pociskami artyleryjskimi równiny, wzmacniając uchwyty na
kolbach. Czekali.
Tymczasem
puszkarze oraz przydzieleni im do pomocy strzelcy ruszyli ku mniejszym
kanonierkom i, zaparłszy się mocno nogami poczęli przesuwać je na skrzydła
jazdy oraz ku centrum, gdzie miały zagrać na cześć szarżujących kirasjerów. Na
kilka sekund szwedzkie działa prawego skrzydła zamilkły zupełnie – huk i dym
dochodziły teraz jedynie od strony centrum i wschodniej flanki sił Gustawa
Adolfa. Kanonada wciąż zbierała obfite żniwa wśród katolików, którzy –
najwyraźniej mając dość podobnego stanu rzeczy – postanowili po raz drugi tego
dnia przejąć inicjatywę. Drżenie ziemi przybrało na sile; rozpoczął się atak.
Zepchnięte
przez artylerię do drugiej linii, kierowane jakimś zwierzęcym instynktem, konie
rżały nerwowo, zupełnie jakby przeczuwały co się wkrótce wydarzy.
Do
drgań dołączył dźwięk – z ponownie nagromadzonego przez wiatr tumanu rozległ
się, niczym grom z zasnutego burzowymi chmurami nieba, złowieszczy łoskot
dziesiątek tysięcy kopyt uderzających w wyschniętą równinę. Podnoszony tym
wzbierającym wciąż pędem kłąb kurzawy, był pierwszym, co dotarło do
wstrzymujących oddech w wyczekiwaniu Szwedów.
Drobny
pył, przedostający się do oczu, nozdrzy i ust zaatakował spoglądających już
przez zamki muszkietów strzelców, drażniąc ich źrenice swym piekącym dotykiem i
utrudniając celowanie. Żaden z nich jednak nie okazał jednak po sobie
najmniejszych śladów słabości – nie, gdy stali w szeregach zaledwie kilkanaście
kroków od miejsca, w którym ulokował się król ze swymi Finami. Spluwali tylko
soczyście na spragnioną wody, miejscami poznaczoną brunatnymi plamami krwi
ziemię, nie ważąc się oderwać broni od ramion aby pozbyć się kłującego w oczy
piasku.
Tętent
końskich kopyt przeszedł w ciężki kłus i wzbogacił się o nowe nuty – jeźdźcy
zbliżyli się już na odległość wystarczającą, aby oczekujący ich Szwedzi mogli
wyłowić pośród bitewnego zgiełku brzęk kirasjerskich pancerzy. W połączeniu ze
stukotem towarzyszącym wierzchowcom mogło się wydawać, iż żołnierze Gustawa
Adolfa znaleźli się nagle w jakiejś niebiańskiej kuźni, w której nieustannie
rozbrzmiewają uderzenia potężnych młotów kujących stal. Roztaczający się nad
przedpolami Breitenfeld upał, tylko potęgował podobieństwo pola bitwy do
pracowni Hefajstosa.
Po
raz kolejny już tego dnia wiatr zmienił kierunek i prochowa mgła przetoczyła
się daleko na wschód, zupełnie jakby sam Bóg, ciekawy wyniku starcia pomiędzy
dwoma obozami swoich wiernych, przegonił go skinieniem dłoni.
Połyskujące
pancerze ciężkiej kawalerii docierały już niemalże w zasięg strzałów szwedzkich
muszkieterów. Ściana jeźdźców pędziła na niewzruszone niczym skała szeregi
Gustawa Adolfa do wtóru z rżeniem koni i okrzykami żołnierzy. Wydawało się, że
nic nie jest w stanie ich powstrzymać. Wtedy właśnie dotarły na miejsca
trzyfuntówki.
Obsługujące
je załogi, nie tracąc czasu i nie czekając na rozkazy zaczęły ładować
kanonierki, używając w tym celu pocisków załadowanych kulami muszkietowymi –
doskonale bowiem sprawdzały się one w przypadku ataku jazdy. Dzięki
usprawnionemu sposobowi nabijania nimi armat, szwedzcy puszkarze byli w stanie
oddać dwie salwy po trzydzieści kul każda w czasie, w którym pojedynczy
muszkieter mógł wystrzelić tylko raz. W połączeniu z potężnym impetem, który na
krótkich dystansach nadawały swym pociskom trzyfuntówki, zapewniało to ogromną
siłę ognia.
Podpaliwszy
lonty, kanonierzy odsunęli się nieco na bok i przycisnęli dłonie do uszu, chcąc
uchronić je przed uszkodzeniem. Ogień wystrzału rozświetlił lufy dział, a huk
kilku jednoczesnych detonacji zlał się w jeden ogłuszający grzmot, od którego
stojące w drugiej linii konie zaczęły wiercić się niespokojnie i kwiczeć
przeraźliwie. Część z nich próbowała nawet złapać zębami rozstawionych pomiędzy
kawalerią muszkieterów, jednak ostre szarpnięcia cugli wkrótce doprowadziły
zwierzęta do ładu.
Wydobywający
się z armat dym niemalże natychmiast został porwany przez dmący wiatr, dzięki
czemu stojący pośród swych Finów Gustaw Adolf mógł ocenić efekty wystrzałów.
Widząc, co osiągnęli jego puszkarze, król uśmiechnął się ponuro.
Tui
ówdzie, pomiędzy zaledwie chwilę wcześniej zwartymi szeregami nacierających kirasjerów ziały ogromne,
głębokie nawet i na kilku jeźdźców wyrwy, w których kotłowały się powalone
ciała ludzi i koni. Ranne lub martwe, zwierzęta potykały się i zarywszy łbem w
ziemię padały pod kopyta kolejnych szeregów, wywołując efekt lawiny. Tylko
dzięki doświadczeniu i doskonałemu wyszkoleniu jeźdźców udało im się w końcu
opanować sytuację i nadrobić wytracone przez owe manewr tempo. Na placu boju
poległo jednak blisko trzydziestu zbrojnych w pierwszej zaledwie salwie.
Mimo
poniesionych strat, zbliżający się kłusem kirasjerzy Pappenheima wciąż
prezentowali się niezwykle groźnie i samą swoją ilością wzbudzali szacunek –
pięć i pół tysiąca zakutych w płytowe zbroje kawalerzystów wdawało się
wypełniać sobą całe, zwężające się z każdą chwilą, pole widzenia oddziałów
Gustawa Adolfa.
Przybrawszy
idealną wręcz formację karakolu, cesarscy pędzili na spotkania Szwedów w
głębokim na około pięćdziesiąt koni czworokącie podzielonym na kilka sekcji
liczących po trzy szeregi. Pomiędzy poszczególnymi segmentami jazdy,
feldmarszałek zostawił trzydziestostopowe przerwy, mające umożliwić jego
ludziom sprawne manewrowanie oraz utrudniać zadanie artylerzystom szwedzkim. Ci
zaś, ledwie przebrzmiał huk poprzedniej salwy, po raz drugi nabili kanonierki kulami
muszkietowymi i posłali je w otoczeniu języków płomieni na spotkanie katolików.
Tym razem, wiatr natychmiast porwał ze sobą dym, odsłaniając druzgocące efekty
wystrzałów.
Jeźdźcy
byli dosłownie zdmuchiwani z siodeł. Potężny impet trzyfuntówek posłał niewielkie
pociski z przerażającą siłą, która sprawiała, iż przebijały się one przez grube
pancerze kirasjerów niczym promienie słoneczne przenikające przez szyby.
Trafieni niejednokrotnie całą garścią kul, żołnierze wylatywali w powietrze i
lądowali pod nogami wierzchowców swoich towarzyszy, gdzie końskie kopyta
zamieniały ich w krwawą miazgę powgniatanych zbroi, rozszarpanych mięśni i
zmiażdżonych kości. Jeśli mężczyzna, którego spotkał podobny los miał
szczęście, umierał jeszcze zanim uderzył w ziemię. W innym wypadku odchodził z
tego świata, spoglądając z przerażeniem na zbliżającą się ławę zwierząt, zbyt
rozpędzonych, by go ominąć.
Ginęły
również konie – ustawione tak, aby raniły siedzących na ich grzbietach ludzi,
działa wypluwały prawdziwe roje kul, które nierzadko zagłębiały się w głowy
wierzchowców, zabijając je na miejscu. Dosiadających powalone stworzenia
mężczyzn wkrótce potem również czekała zguba, a nawet jeśli jakimś cudem udało
im się przetrwać upadek pod nadciągające z tyłu kolejne szeregi – zdarzało się
to najczęściej na skrzydłach ławy kawalerzystów, gdzie było znacznie więcej
miejsca na manewrowanie – nie stanowili już większego zagrożenia dla szwedzkich
sił. Spieszeni kirasjerzy z uwagi na noszone przez nich ciężkie zbroje byli
niezwykle wolni i podatni na ataki.
Chcąc
oddać jak najwięcej salw, puszkarze czym prędzej sięgnęli po kolejne gilzy,
jednak tym razem ta sztuka nie udała im się. Widząc jak duże szkody czyni w ich
szeregach artyleria nieprzyjaciela, kawalerzyści przyspieszyli tempo, wciąż
jednak nie przechodząc w pełny galop – gdyby pozwolili sobie na rozwinięcie
pełnej prędkości, zaplanowana dla nich przez hrabiego Tilly taktyka byłaby
niewykonalna – karakol wymagał możliwości w miarę szybkich zwrotów, które
podczas ślepych szarż były niemalże niewykonalne. Dlatego też, pomimo swoich
osobistych obiekcji, mający w pamięci rozkazy głównodowodzącego, Pappenheim
twardo trzymał swoich ludzi w ryzach i nie pozwalał im przejść w galop.
Spędziwszy
znaczną część młodości na służbie w polskiej armii, słynącej na cały znany
ludzkości świat ze swej znakomitej jazdy, feldmarszałek sceptycznie podchodził
do karakolu. Mając wolną rękę w kwestii dowodzenia swoimi ludźmi, poprowadziłby
ich do szarży i za pomocą lanc oraz kordów rozgromił nieprzyjaciół samym
ciężarem natarcia. Był jednak zbyt dobrym żołnierzem, by sprzeciwiać się woli
swego dowódcy, toteż gdy tylko pierwsza linia Szwedów znalazła się w zasięgu
strzału, jako pierwszy wydobył z obu olster pistolety, przygotowując się do
wielokrotnie już powtarzanego przez siebie manewru. W ślad za swym wodzem
podążyło natychmiast pięć i pół tysiąca ludzi.
Pierwsze
trzy szeregi uniosły prawe dłonie na wysokości piersi i mierząc w pospiesznie
nabijających działa kanonierów pociągnęły za cyngle.
Huku
wystrzałów z blisko trzystu pistoletów skałkowych nie dało się co prawda
porównać do grzmotu nawet niewielkich kanonierek, jednak towarzyszący mu grad
kul niósł za sobą równie obfite żniwo śmierci. Szwedzcy puszkarze padali jak
muchy – pociski trafiały ich głównie w piersi i głowy, co świadczyło o
doskonałym wyszkoleniu i opanowaniu kirasjerów, bowiem dokładne mierzenie z
chwiejącego się nieustannie końskiego grzbietu stanowiło nie lada wyzwanie.
Fontanny
krwi i szare fragmenty mózgów tryskały na mosiężne lufy armat, nadając im
wyglądu porzuconych przez jakiegoś olbrzyma maczug, którymi gigant zmasakrował
przed chwilą swoich wrogów. Chwytając się za zranione boki, zaciskając
poszarpane odłamkami brzegi rozciętych brzuchów, z których wylewały się wstęgi
wnętrzności, kanonierzy cofali się pod lawiną ołowiu, zostawiając trzyfuntówki
bez obsługi. Co prawda znalazło się kilku szczęśliwców, którzy wyszli w
pierwszej salwy bez szwanku i szykowali się właśnie do odpowiedzenia ogniem,
jednak i ich czekała w końcu zagłada.
Gdy
ściana koni zbliżyła się do pierwszej linii dział ustawionych przed siłami
Gustawa Adolfa na odległość kilkunastu końskich długości, kirasjerzy z
pierwszego segmentu nacierającego czworokąta szarpnęli ostro cuglami, zmuszając
swoje wierzchowce do gwałtownego skrętu. Specjalnie do tego celu szkolone,
zwierzęta gładko odbiły w prawo, niemalże nie zwalniając biegu i przez pewien
czas pędziły równolegle do czoła muszkieterów szwedzkich.
Korzystając
z owej sposobności, kawalerzyści unieśli ściskane dotąd w lewych dłoniach
pistolety i z nich również oddali salwę, po czym skręcili na południe z
zamiarem zawrócenia na tyły formacji. W ten sposób zrobiliby miejsce dla
kolejnych trzech linii, a sami zyskaliby czas niezbędny do przeładowania broni.
Nie przewidzieli jednak wszystkiego, co przygotował na ich spotkanie król
Szwecji.
Na
samym jeszcze początku ataku prowadzonego przez Pappenheima, nad polem bitwy
unosiły się gęste kłęby dymu, uniemożliwiającego dokładne rozeznanie się w
sytuacji. Dobrze znana każdemu dowódcy prawda głosiła, iż w podobnych
przypadkach, bez odpowiednich informacji o rozmieszczeniu sił przeciwnika,
należy powstrzymać się od ataku. Jednak przytłaczający ostrzał artylerii
szwedzkiej groził całkowitym rozbiciem armii cesarskiej, przez co hrabia Tilly
zmuszony został do podjęcia rozpaczliwych decyzji. Na jego obronę działał
również fakt, iż zastosowana przez Gustawa Adolfa taktyka była czymś nowym i
zaskakującym, nawet dla tak doświadczonego żołnierza jakim był Pappenheim.
Jakież
było zdumienie feldmarszałka, gdy zamiast ruszającej mu na spotkanie jazdy,
stanął w obliczu mierzących w jego ludzi, rozstawionych pomiędzy końmi
muszkieterów. Dodatkowym zaskoczeniem, znacznie bardziej niebezpiecznym, były
majaczące nieco w oddali dwa szwadrony lekkiej kawalerii, których wcześniej
również nie dostrzegał. O obecności niespodziewanych oddziałów przekonał się
dopiero w momencie, w którym na odwrót było już za późno.
Druga
salwa z pistoletów skałkowych oddana przez kirasjerów utonęła w huku trzystu
sześćdziesięciu muszkietów, które plunęły w przejeżdżających niebezpiecznie
blisko konnych, z łatwością kierując swe śmiercionośne ładunki ku odsłoniętym
częściom ciał katolików. Z uwagi na niewielką odległość dzielącą kirasjerów i
strzelców, Szwedzi mogli dostrzec każdy, najmniejszy nawet grymas bólu na
twarzach swych nieprzyjaciół. Nie było mowy, aby w podobnej sytuacji
spudłowali.
W
zaledwie kilka sekund po pierwszej fali dała o sobie znać reszta muszkieterów
porozstawianych pomiędzy jazdą. Stosując salvé,
żołnierze Gustawa Adolfa niemal do nogi wybili pierwsze trzy szeregi
cesarskich. Mknące ze świstem kule przebijały stalowe pancerze wydając przy tym
dźwięk podobny do kowalskiego młota uderzającego w rozgrzaną do czerwoności
sztabę żelaza. Jednak to nie oni stanowili główny cel Szwedów.
Zgodnie
z wydanymi przez monarchę rozkazami, służący pod nim strzelcy nie mierzyli
bezpośrednio do jeźdźców, a do ich wierzchowców. Ranione zwierzęta padały na
ziemię z przeraźliwym kwikiem i przetaczały się przez łeb, wciąż niesione
własnym impetem łamiąc sobie karki. Podobny los czekał wtedy dosiadających je
ludzi. Część kul wciąż jednak niosła nieco za wysoko, uderzając w napierśniki
żołnierzy, przebijając je lub grzęznąc w grubym metalu.
Spod
zamkniętych, osłaniających głowy i twarze kirasjerów hełmów, dochodziły
zduszone jęki i krzyki, w niektórych przypadkach wymieszane ze strumyczkami
krwi rzucającej się na usta rannych. Osłaniające ciała katolickich
kawalerzystów pancerze nie pozwalały na dostrzeżenie zadanych przez kule
obrażeń – wyglądało to tak, jakby siedzący w siodłach ludzie umierali niemalże
bezkrwawo, zupełnie jakby ich życia gasły pod dotknięciem dłoni Opatrzności
owładniętej świętym gniewem, spowodowanym faktem, że ktoś odważył się
zaatakować siły dowodzone przez Jej Pomazańca.
Gdy
druga kolumna muszkieterów wycofywała się na tyły, pierwsza linia szwedzkiej
kawalerii złożona z ośmiu szwadronów ciężkozbrojnej Adelsfany ruszyła do
przodu, aby osłaniać ich odwrót oraz dać im czas niezbędny do przeładowania
broni. Sięgnąwszy po przytroczone do kulbak olstra, jeźdźcy wyrwali z nich
pistolety i spięli konie, aby na wzór kirasjerów wystrzelić w biegu.
Stosowany
przez cesarskich karakol był taktyką rozpowszechnioną w Europie już od
początków istnienia krótkiej broni palnej. Początkowo największą popularnością
cieszył się wśród niemieckich rajtarów, którzy w boju poprzedzali zazwyczaj
cięższą kawalerię zakutą w stalowe zbroje i dzierżącą lance lub kopie. W
Rzeczpospolitej Obojga Narodów zdarzały się przypadki, w których mający za
zbroję jednie skórzany kolet litewscy dragoni
szarżowali na ścianę włóczni z pistoletami w obu dłoniach i zawracając
tuż przed czubkami grotów, oddawali podwójne salwy i rozbiegali się na boki.
Przez powstały w ten sposób wyłom wdzierała się w pełnym galopie husaria,
roznosząc poranione i spanikowane szeregi nieprzyjaciela na proch.
Stopniowo
jednak, wraz z rozwojem muszkietów, które zaczynały powoli wypierać piki,
karakol stawał się coraz mniej skuteczny – piechota z łatwością mogła odpierać
kolejne fale lekkozbrojnej jazdy. Wkrótce też taktyka ta traciła na swym
niegdysiejszym znaczeniu, aż w końcu
niemal zupełnie została wyparta z pól bitewnych Europy. Dopiero wraz z
reformami wojskowymi króla Francji Henryka IV Burbona, zwanego Wielkim, ponownie
powrócił do łask – opracowano nawet kilka nowych wariantów.
Pierwszy
z nich, zwany prostym, zakładał oddanie pojedynczej salwy przez czołowy szereg,
który następnie miał wycofać się na tyły robiąc miejsce kolejnemu. Inny,
szczególnie upodobany sobie przez służące w armii Rzeczpospolitej chorągwie
kozackie, został ochrzczony mianem „ślimaka” z uwagi na spirale tworzone przez
ruch kawalerzystów. W owej odmianie nie strzelały szeregi, a poszczególne rzędy
– skrajna lewa kolumna ruszała w kierunku przeciwnika, po czym rozciągnąwszy
się wzdłuż jego linii, oddawała strzał, i objeżdżając dookoła własny oddział,
wracała na swe początkowe miejsce. Po połączeniu tych dwóch wariantów powstawał
tak zwany „karakol protestancki” – jakby na przekór używany przez oddział
katolików.
Początek
wojny pomiędzy zjednoczonymi pod sztandarem Habsburgów radykałami, a Unią
Protestancką również miał swój udział w rozwoju tej taktyki – to właśnie
wówczas nadano tak wielkiego znaczenia stosującym ją kirasjerom. Zakuci w
ciężkie, płytowe zbroje mieli oni znacznie więcej szans na stawienie czoła
lufom muszkietów niż zwykli rajtarzy czy dragoni. Czasami używali oni również
innego manewru, również noszącego miano karakolu.
Gdy
zbliżała się w ich kierunku szarża nieprzyjaciela, kirasjerzy dzielili się na
dwie kolumny i przepuszczali ją środkiem, po czym zawróciwszy konie, uderzali
na otoczonych wrogów i ścierali ich na proch pod uderzeniami kordów. Nie była
to jednak ulubiona taktyka hrabiego Tilly – nie chciał on, ab jego
ciężkozbrojni angażowali się w walkę wręcz.
Zgoła inne poglądy miał na ten temat Gustaw Adolf.
Będąc
urodzonym wojownikiem, nieznającym strachu ani zwątpienia, posiadający za to
ogromne poczucie honoru, Lew Północy całkowicie odrzucił karakol, powracając do
sprawdzonych metod, za pomocą których toczono bitwy od niepamiętnych czasów,
nieznacznie modyfikując je zgodnie ze swym zamysłem tak, aby uwzględniały
również użycie broni palnej.
Wysunąwszy
się przed podążających na tyły muszkieterów, szwadrony Adelsfany błyskawicznie
dobyły pistoletów i niemal bez mierzenia wypaliły w niedobitki pierwszych
trzech szeregów cesarskich, kończąc tym samym dzieła zniszczenia – nieco ponad
stu kirasjerom udało się umknąć spod luf i pogalopować na tyły formacji.
Pozostałych dwustu leżało martwych lub rannych wśród końskich trupów, tworząc
swoimi ciałami szaniec przed liniami Szwedów.
Wzbita
podkowami tysięcy kopyt chmura kurzu ograniczała widoczność do kilku kroków, a
pistoletowy dym jednie potęgował zamęt. Pośród tego gęstego, zarazem cuchnącego
i gryzącego tumanu, ciężka jazda protestantów ruszyła do przodu w pogoni za
oddalającymi się plecami katolików. Opróżniwszy pierwsze pistolety, żołnierze
Adelsfany sięgnęli po zapasowe i po chwili ich huk poniósł się nad równiną.
Pośród bitewnego zamieszania i zgiełku nikt nie zauważył, że armaty niemalże
umilkły.
Kolejni
jeźdźcy cesarscy rozłożyli szeroko ręce i spadli pod nogi własnych
wierzchowców, które, wystraszone zapachem krwi i śmierci, tratowały ich,
miażdżąc czaski i piersi. To jednak nie wystarczało Gustawowi Adolfowi – miał
on zupełnie inny zamysł co do prowadzenia kawalerii.
Dumni
szlachcice służący w Adelsfanie odłożyli pistolety z powrotem do olster i
dobywszy szpad, rapierów bądź szabel, runęli w powstałą w wyniku wycofania się
trzech szeregów kirasjerów przerwę, gdzie czekały na nich kolejne linie
katolików.
Przez
słabą widoczność nie mieli oni pojęcia o losie, który spotkał ich towarzyszy
– przemykające na tyły sylwetki ludzi i
koni brali za zwyczajny porządek prowadzenia karakolu i nieświadomi czyhającego
na nich zagrożenia kontynuowali bieg bez wyciągnięcia pistoletów. Bezwzględnie
to wykorzystując, Szwedzi wpadli na zdumione niespodziewanym pojawieniem się
przeciwnika oddziały i zaczęli je dźgać, siekać i ciąć. Kirasjerzy potrzebowali
kilkudziesięciu sekund aby zareagować we właściwy sposób.
W
obliczu przeciwnika stojącego z nimi niemal koń przy koniu zrozumieli, iż
użycie pistoletów nie wchodzi w rachubę, toteż chwycili za rękojeści swoich
kordów. Rozgorzała walka wręcz.
Szczęk
krzyżującego się ze sobą oręża był niezwykłym zjawiskiem – rozpędzona niemalże
do galopu ciężka jazda szwedzka mijała po prostu swoich przeciwników i w pełnym
biegu zadawała na oślep ciosy, mając nadzieję na ugodzenie nieprzyjaciela,
natomiast cesarscy, pozbawieni impetu pędzącego zwierzęcia, woleli raczej się
uchylać od uderzeń niż ryzykować paradę.
Klingi
opadały z metalicznym zgrzytem na stalowe pancerze i – wspomagane siłą
wierzchowców – zostawiały na nich głębokie szramy, z których natychmiast
buchały potoki krwi. Niektórzy kawalerzyści, zwłaszcza ci, którzy byli
uzbrojeni w rapiery, zamiast cięć stosowali pchnięcia – siedząc sztywno w
siodłach i opierając cały ciężar ciała na strzemionach, odchylali dzierżącą
oręż rękę do tyłu tak, że osłaniający dłoń kosz znajdował się na wysokości ich
uszu, po czym, gdy zbliżali się do wypatrzonego wcześniej przeciwnika,
opuszczali ostrze, wbijając je pomiędzy złącza zbroi, lub wizury hełmów.
Trafieni w ten sposób żołnierze wylatywali z siodeł noszeni siłą rozpędu rumaków.
Co prawda zdarzały się przypadki, w których rapier, ugodziwszy pomiędzy żebra
lub wbiwszy się w kość, wpadał z dłoni Szweda, jednak stanowiły one rzadkość –
specjalnie w tym celu wykuwane, wąskie, a przy tym niezwykle wytrzymałe ostrza
z łatwością wślizgiwały się pomiędzy najdrobniejsze nawet szczeliny w
pancerzach i bez większego wysiłku je opuszczały.
Co
prawda, kilku kirasjerom udało się powalić przeciwników, nabijając ich na
nadstawione klingi, jednak zdecydowana przewaga w tym starciu leżała po stronie
Szwedów – w ślad za ich galopem, oprócz kłębów kurzu, ciągnął sie również szlak
powalonych ciał zakutych w czarne pancerze – w szeregach od czwartego do ósmego
ustawiony był osobisty pułk Pappenheima, pośród którego znajdował się sam
feldmarszałek.
Nie
angażując się w pojedynki, Adelsfana przebiła się przez kilka linii katolików,
po czym, aby uniknąć zamknięcia w kleszczach, odbiła w prawo i wyrąbując sobie
drogę pomiędzy wciąż jeszcze oszołomionymi nieco cesarskimi, pomknęła w stronę
szwedzkich linii pozostawiając na placu boju zaledwie kilkunastu zabitych,
podczas gdy straty katolików – licząc ludzi zastrzelonych lub ranionych przez
muszkieterów – były kilkadziesiąt razy większe.
Widząc
przed sobą możliwość zastosowania karakolu, kirasjerzy popędzili za
oddalającymi się nieprzyjaciółmi, mierząc w ich plecy z pistoletów. Dziwaczny
manewr, który wykonała tuż przed szeregami piechoty kawaleria pod dowództwem
Bannera, znacznie ułatwił im owo zadanie.
Znajdując
się o kilka końskich długości od czoła swego prawego skrzydła, Adelsfana
wyhamowała, niemal zatrzymując się w miejscu. Ucieszeni łatwym zwycięstwem,
które miało im przypaść, cesarscy wydali z siebie radosny okrzyk i jeszcze
bardziej popędzili konie, chcąc jak najszybciej znaleźć się w zasięgu strzału.
Gdy osiągnęli już prędkość uniemożliwiającą błyskawiczne zawrócenie jakie
leżało u podstaw taktyki ich formacji, ujrzeli ze zgrozą, że konni, których
brali na cel, rozstępują się na boki, odsłaniając ciemne otwory dział i sypiące
iskrami lonty. Za artylerią natomiast, ustawieni w szachownicę salvé, muszkieterzy spoglądali z
wyczekiwaniem na swych kapitanów.
– Feuer!
Głos,
mizerny i słaby na tle tętentu ich własnych wierzchowców, zmroził krew w żyłach
kirasjerów, którzy mocnymi szarpnięciami starali się zmusić rozpędzone
wierzchowce do zwolnienia tempa. Było już jednak za późno. Kilku z żołnierzy
cesarskich, pogodzonych najwyraźniej ze swym losem, kontynuowało natarcie – ze
wzniesionymi pistoletami i zaciętymi minami gnali na złamanie karku w matczyne
objęcia Śmierci, które wyciągały się już z lśniących luf armat, czekając tylko,
aby połączyć się ze swymi dziećmi.
Zanim
iskry zdążyły dotrzeć do prochów, wypalili pojedynczą salwę. Mierzyli długo i
dokładnie, wiedzieli bowiem, że będzie to ostatni strzał w ich życiu i chcieli,
aby nie poszedł on na marne... Gwałtowny huk targnął powietrzem, a wypełnione
kulami papierowe gilzy rozerwały się na strzępy wypuszczając swój kąsający
ładunek w twarze atakujących cesarskich. Chwilę później rozległ się połączony
grom trzystu muszkietów, a w odstępstwie zaledwie kilku sekund – kolejny. Ponad
wszystko przebił się jednak zwielokrotniony łoskot przypominający swoją siłą
upadającą górę.
Popłoch
i zamieszanie wkradły się w szeregi zarówno broniących się Szwedów, jak i
nacierających katolików. Nad wszystkim unosił się zawiesisty, niemal namacalny
dym wymieszany z kurzem, a wszędzie dookoła latały kule, drewniane drzazgi i
inne, trudne do rozpoznania szczątki, które raniły żołnierzy i konie.
Szczególna
dezorientacja pojawiła się wśród sił Gustawa Adolfa, nikt bowiem nie wiedział
co się stało – ludzie z wrzaskiem rzucali muszkiety pod nogi, przekonani, że
zostali zaatakowani od tyłu przez nieznanego przeciwnika lub też przypisując ów
niespodziewany wybuch skutkom gniewu Bożego, który odwróciwszy się od
cesarskich, postanowił ugodzić w luteranów. Dla liczącej około stu
pięćdziesięciu ludzi grupki żołnierzy szwedzkich nie miało to już żadnego
znaczenia – leżeli martwi pośród jeziora krwi z poodrywanymi kończynami,
rozprutymi brzuchami i zmiażdżonymi głowami. Niektórzy z nich zostali przebici
przez wielkie szczapy drewna, niekiedy przechodzące przez ciała więcej niż
jednego człowieka. Ich twarze pokrywała maska krwi i poszarpanych mięśni, spod
których bieliły się rozłupane w drzazgi kości. Powiał silniejszy wiatr i
mglista zasłona rozwiała się ukazując istne pobojowisko.
Jednemu
z kirasjerów udało się trafić w ułożone w ziemnym gnieździe papierowe gilzy i
podpalić wypełniając je proch, doprowadzając tym samym do ich wybuchu.
Eksplozje posłały na wszystkie strony grad kul, raniąc zarówno katolików jak i
stojących tuż za działami Szwedów. Byli to głównie muszkieterzy przydzieleni do
przenoszenia trzyfuntówek z miejsca na miejsce, jednak nie czyniło to straty
mniej bolesnej. Jedynym pocieszeniem dla przerażonych wojsk Gustawa Adolfa mógł
być widok, który ukazał się ich oczom, gdy z rzednącego dymu wyłoniło sie
miejsce, w którym przed salwą po raz ostatni widzieli kawalerię Pappenheima.
Leżące
pokotem, poszatkowane kulami muszkietowymi ciała kirasjerów tworzyły długą
linię rozciągającą się niemalże wzdłuż całej długości prawego skrzydła Szwedów.
Zarówno ludzkie, jak i końskie trupy zalegały w szerokich kałużach krwi, z
których gdzieniegdzie wynurzały się fragmenty płuc i innych organów
wewnętrznych. Ciężki, metaliczny zapach posoki był tak przejmujący, iż
zostawiał na językach oddychających nim żołnierzy obrzydliwy, słodkawy posmak,
zupełnie jakby na podobieństwo upiorów zanurzyli swe usta w tym życiodajnym
płynie.
Liczba
martwych kirasjerów była tak duża, że widok oddalających się na odległość
kilkuset kroków oddziałów kawalerii cesarskiej był dla większości Szwedów
zaskoczeniem. W rzeczywistości jednak, siły Pappenheima wciąż były groźne, a
poniesione przez nie straty nie sięgały nawet czterystu ludzi. Feldmarszałek
wycofał swoich żołnierzy na bezpieczną odległość tylko po to, aby
zreorganizować ich szyki i dać sobie odrobinę czasu niezbędnego do ułożenia
nowego sposobu prowadzenia ataku na stosujących niecodzienną taktykę
protestantów.
Podczas
gdy lewe skrzydło sił Gustawa Adolfa mężnie stawiało czoła pancernej lawinie
kirasjerów, wschodnia flanka katolików, dowodzona przez generała Furstberga
również dołączyła do natarcia.
Ciężka
jazda Pappenheima nie zdążyła jeszcze przebyć połowy dystansu dzielącego ją od
pierwszych linii szwedzkich, a już pierwsze grupki Chorwatów i połączonych z
nimi rajtarów niemieckich zaczęły się wysuwać do przodu i formować szyki.
Odziani w lekkie, skórzane pancerze, polegający przede wszystkim na zręczności
i biegłości w posługiwaniu się bronią białą, jeźdźcy nie tworzyli zwartej grupy
jak działo się to w przypadku kirasjerów – rozpraszali się na dużym obszarze,
tak, aby każdy żołnierz miał jak największe pole do manewru.
Widząc
owe poruszenie pomiędzy szeregami nieprzyjaciela, feldmarszałek Horn
natychmiast rozkazał skierować znaczną część przydzielonych sobie dział – głównie
trzyfuntówek nabijanych kulami muszkietowymi – w kierunku nowego zagrożenia.
Tymczasem puszkarze elektorscy również robili wszystko, co było w ich mocy, aby
poczynić jak największe szkody w liniach kłębiących się jeźdźców.
Ledwo
umilkł szalejący nad Sasami sztorm ognia i ołowiu, a już, niczym diabelskie
ogary wypuszczone po dusze grzeszników, ruszyły na nich przez kłęby siarkowego
dymu hordy wyjących dziko i wymachujących szablami Chorwatów. Wyglądało to
jakby samo Piekło zwróciło się przeciwko oddziałom Jana Jerzego – sylwetki koni
i ludzi, oświetlane rozbłyskami wybuchów i otoczone tumanami cuchnącego oddechu
armat, które niczym mityczne smoki wypuszczały ze swych czarnych jak smoła
paszczy potoki ognia i dymu, nabierały jakichś nieziemskich, przerażających
kształtów, a wypuszczone w ich kierunku kule zdawały się ich nie imać.
Długie
lata nieustannych wojen z Imperium Osmańskim, na które skazane było
przygraniczne królestwo tego wojowniczego ludu, sprawiły, iż odkąd w roku
tysiąc pięćset dwudziestym szóstym Chorwaci przeszli pod panowanie Habsburgów,
stali się oni niezwykle cenionymi żołnierzami, których zdolnościom w
prowadzeniu błyskawicznych, niespodziewanych szarż mogli się przeciwstawić
jedynie sławetni Lisowczycy zwani straceńcami ze względu na swą niemalże ślepą
odwagę w boju.
Przy
wtórze przejętego od Tatarów hałłakowania, mającego na celu złamać ducha w
nieprzyjacielu, stepowi jeźdźcy rozpuścili koniom wodze, pozwalając im na
swobodny galop. Specjalnie do tego celu wyszkolone, niewielkie wierzchowce nie
zbaczały z drogi, pędząc prosto na drżące szeregi Saksonów, które pospiesznie
nastawiały piki i unosił muszkiety. Wydawało się, że starcie jest nieuniknione.
Gdy,
pomimo oczywistego zagrożenia ze strony katolików, nie przychodził od Jana
Jerzego żaden rozkaz, von Arnim podjął decyzję o samodzielnym przejęciu
dowodzenia nad przydzielonym sobie siłom i kazał odtrąbić sygnał do
kontrszarży. Zamierzał ruszyć na Furstberga i zajechawszy go z boku, uderzyć na
jego prawe skrzydło, jednocześnie licząc, że dowodzący lewą flanką saską von
Bindauf, do którego posłał już gońców z nowymi rozkazami, zrobi to samo. Gdyby
ów manewr się powiódł, udałoby się Saksonom dokonać tego, o czym marzył i czego
najbardziej się obawiał każdy generał –
powtórzyć wyczyn Hannibala spod Kann, kiedy to Kartagińczycy uderzyli na siły
Paulusa z dwóch stron, po czym połączyli się na skrzydłach i otoczyli Rzymian.
Nie chciał jednak poprowadzić swoich ludzi do walki, dopóki nie otrzyma
potwierdzenia od von Bindaufa. Wysunął się jedynie nieco do przodu i czekał.
Na
nacierających Chorwatów sypał się grad pocisków, jednak nie pochodził on od
stanowisk saskich – elektorscy kanonierzy byli zbyt przerażeni, aby podjąć
jakiekolwiek skuteczne próby oporu. Podnoszone przez nich kule armatnie wypadały
z ich drżących rąk, a beczułki z prochem przewracały się i rozsypywały swą
cenną zawartość. Tylko nielicznym udało się załadować działa, ale wystrzelone z
nich pociski chybiały, nieszkodliwie przelatując pomiędzy rozproszonymi
katolikami. Gdyby nie artyleria Horna, Chorwaci dotarliby do pierwszych linii
sił sojuszniczych nie utraciwszy ani jednego człowieka.
Wypluwane
przez trzyfuntówki roje kul muszkietowych uderzały w pędzących kawalerzystów, w
mgnieniu oka zamieniając ich w krwawą ruinę – pozbawieni stalowej ochrony, jaką
zapewniały kirasjerom ciężkie zbroje, stanowili łatwą zwierzynę dla ołowianych
drapieżców. Niczym nóż przecinający papierową kartę, pociski przedzierały się
przez skórzane kolety i rozrywały na strzępy ukryte pod nimi ciało. Szkarłatne
plamy wykwitały na powierzchni poszarpanych kontuszy, a przestraszone zapachem
krwi konie rozbiegały się w panice, zwiększając tylko panujące na polu bitwy
zamieszanie.
Tu i
ówdzie, ozdobione szerokim rondem kapelusze rajtarów znikały w eksplozji żwiru
i kurzu, a gdy tuman opadał, tam, gdzie chwilę wcześniej pędził na złamanie
karku jeździec ziała pustka. Nic jednak nie powstrzymywało dzikich wojowników
przed kontynuowaniem ataku – pomimo dławiących płuca wyziewów armat, na przekór
świszczącym dookoła kulom, parli do przodu nieustępliwi niczym morska fala
pędząca na spotkanie statku, chwiejącego się na targanych sztormowym wiatrem
wodach.
Tymczasem
dumny generał von Bindauf, zamiast pospiesznie spełniać polecenia o wiele
bardziej doświadczonego od siebie von Arnima, popchnął własnego gońca ku
trzeciej linii obrony, gdzie – jak sądził – znajdował się głównodowodzący armią
saksońską elektor. Nie zamierzał przyjmować rozkazów od równego sobie rangą,
nawet jeśli stawką było zwycięstwo lub przegrana. Jakież było jego zdumienie,
gdy zdyszany goniec powrócił po chwili z przerażającą wieścią – Jana Jerzego
nie było pośród szeregów saskich.
Gdy
tylko zorientował się, że lada moment dojdzie do walki wręcz z doświadczonymi w
bojach Chorwatami, elektor czym prędzej zebrał wokół siebie niewielką garstkę
jeźdźców i porzuciwszy swych żołnierzy uciekł co tchu na północ, nie
zatrzymując się do momentu, w którym nie ucichły ścigające go niczym wyrzuty
sumienia wystrzały armatnie. Dla dowodzonych przez niego oddziałów było to
przypieczętowanie klęski.
Widząc,
że prawe skrzydło saksońskie złożone z dwóch tysięcy jazdy wysuwa się do
przodu, najwyraźniej gotowe przyjąć na siebie impet uderzenia, feldmarszałek
Furstberg rozkazał trębaczom zadąć w rogi i skierować natarcie na wschód, w
kierunku lewej flanki, wciąż stojącej nieruchomo w oczekiwaniu. Osiągnął dzięki
temu podwójną korzyść – udało mu się wyrwać spod ostrzału prowadzonego przez
Horna oraz niemal całkowicie ukryć swe siły w kłębiącej się tam chmurze dymu i
kurzu. Doświadczeniu, jakie Chorwaci zdobywali od wczesnej młodości podczas
licznych podróży przez przerastające niekiedy człowieka morza traw, pozwalało
im utrzymać raz obrany kierunek i nie zgubić się w gęstym jak mleko tumanie. Co
prawda, towarzyszący im rajtarzy mieli pewne trudności, jednak i oni nie
odłączali się od swoich oddziałów, kierując się majaczącymi sylwetkami
sojuszników.
Napięte
niczym postronki nerwy Saksonów poddawane były coraz to nowym próbom – najpierw
był to morderczy ostrzał artyleryjski, który niemal całkowicie złamał w nich
ducha, a teraz musieli wytężać wzrok poprzez zawiesisty dym, starając się
wypatrzeć nadciągających przeciwników. Dodatkowo, pogłoska o ucieczce elektora
zaczęła szerzyć się pomiędzy szeregami saskimi niczym zaraza, niosąc za sobą
poczucie beznadziejności i pustki.
Nagle,
z prochowej mgły zaczęli wypadać jeźdźcy. Jeden po drugim, wrzeszczący
opętańczo Chorwaci pojawiali się w polu widzenia Saksonów i nie dając im czasu
na otrząśnięcie się z szoku, nacierali na nich ze wzniesionymi do ciosów
szablami. Błyszczące klingi zataczały mordercze łuki i opadały ze świstem
przecinanego powietrza tak szybko, iż wydawały się być zaledwie smugami światła
przebijającymi się przez zachmurzone niebo.
Luźne
grupki jeźdźców wpadły z impetem rozpędzonych rumaków na pierwsze szeregi sił
elektorskich i przemieszane z nimi niczym woda z olejem, poczęły się kłębić i
przelewać, rozdając dookoła siebie błyskawiczne ciosy. W swoich wprawnych,
niemalże instynktownych ruchach ramion przypominali chłopów, którzy wyszedłszy
na rolę rozsypują na wszystkie strony garści ziarna. Ich plonem jednak nie było
życie, a śmierć, którą zbierali obficie.
Klingi
zakrzywionych szabel, napędzane siłą stalowych mięśni cięły wyciągnięte w
próbie obrony dłonie i ramiona Saksonów, zostawiając w nowych, przepysznych
uniformach szerokie rozcięcia, przez które chlustała gorąca krew, gęstą rosą
spływająca na spragnioną wilgoci ziemię równiny. Ostra woń strachu wymieszała
się z zapachem końskiego potu, tworząc nieprzyjemny, dławiący odór, tak bardzo
znamienny dla każdej bitwy.
Zachęcane
okrzykami swych jeźdźców i uderzeniami pięt, wierzchowce wdzierały się coraz
głębiej pomiędzy piechotę, zostawiając za sobą stratowane, zmiażdżone kopytami
trupy żołnierzy elektorskich zabitych pod uderzeniami szabel bądź zastrzelonych
z niewielkiej odległości. Nie bez przyczyny Chorwaci byli cenieni wśród
cesarskich – nikt nie potrafił wprowadzić wśród szyków nieprzyjaciela podobnego
zamętu.
Ich
ostrza spadały na przerażonych elektorskich, rozłupując z obrzydliwym trzaskiem
zarówno kapelusze jak i skrywane pod nimi czaszki. Roztrzaskane fragmenty kości
wylatywały w powietrze otoczone przez brejowatą materię mózgu i szkarłatną
mgiełkę. Większość Saksonów nie próbowała nawet się bronić.
Tylne
szeregi, mające być drugą linią obrony sił elektorskich, nie były w stanie
przyjść z pomocą swoim wyrzynanym towarzyszom – Chorwaci wdarli się pomiędzy
nich tak gęsto, iż nie sposób było oddać salw w kierunku katolików, bez
uśmiercania własnych ludzi. Z tego samego powodu ucichły również działa Horna,
który ze swej pozycji przyglądał się z przerażeniem skazanej na rozgromienie
armii saksońskiej. Jedynie jazda elektorska próbowała stawiać opór.
Na
lewym skrzydle wojsk tchórzliwego Jana Jerzego, kawaleria von Bindaufa wzięła
na siebie główny ciężar walk, robiąc wszystko co było w jej mocy, aby odciągnąć
spragnionych luterańskiej krwi katolików od spanikowanej piechoty. Konni Sasi
ruszali na wyjących przeraźliwie Chorwatów i ścierali się z nimi w zaciekłych
pojedynkach, napełniając cuchnące powietrze szczękiem oręża. Wkrótce jednak
doświadczenie i umiejętności cesarskich wzięły górę i Saksoni poczęli padać jak
muchy pod gradem ciosów zakrzywionych szabli. Świetliste ostrza wgryzały się ze
zgrzytem przecinanej kości w twarze i barki, zwalając elektorskich z siodeł
lub, wytrąciwszy przeciwnikowi oręż z dłoni, zmuszały ich do salwowania się
ucieczką. Kilkunastu konnych, gnanych strachem o własne życie przebiło się przez ciżbę swoich niedawnych
towarzyszy i pomknęło na północ w ślad za Janem Jerzym. Z każdą mijającą minutą
przybywało podobnych grupek. Armia saska szła w rozsypkę.
Na
taką właśnie okazję czekał hrabia Tilly – gdy tylko dotarły do niego raporty o
pierwszych uciekinierach, natychmiast posłał gońców do wszystkich pułkowników
dowodzących poszczególnymi tercjami piechoty z rozkazem ataku. Zagrały bębny i
zaśpiewały rogi sygnalizacyjne. Ponad wszystko przebił się jednak huk dział,
które wznowiły swój ostrzał, aby osłonić nacierających piechurów przed
bateriami feldmarszałka Horna. Ponownie już tego dnia, nad przedpolami
Breitenfeld zaległ nieprzenikniony tuman, pod którego osłoną ruszyły do boju
zastępy katolików.
Hrabia
skierował swe siły na prawo, chcąc zejść z pola rażenia szwedzkich armat, po
czym osobiście poprowadził natarcie na uginające się pod wściekłym atakiem
Chorwatów wojska elektorskie, mając nadzieję całkowicie je zmiażdżyć pod
ciężarem przytłaczającej siły ognia, bądź zmusić do ucieczki. W obu przypadkach
skutek byłby ten sam – odsłonięcie nieprzygotowanej na atak ze skrzydła
szwedzkiej flanki.
Pomimo
niewątpliwego geniuszu wojennego, którym odznaczał się hrabia Tilly, nie
przewidział on trudności, jakie może napotkać kolumna wojsk maszerujących przez
gęstą mgłę złożoną z armatniego dymu i wzbijanego przez konie kurzu. Zabronił
również realizacji pomysłu poddanego przez pułkownika Philippa Pappenheima –
krewnego dowodzącego kirasjerami feldmarszałka – który zaproponował, aby
muszkieterzy oddawali od czasu do czasu pojedynczą salwę, mającą informować resztę
sił cesarskich o wzajemnym położeniu – obawiał się, iż sygnały owe zdradzą
pozycję armii i wystawią ją na ogień artyleryjski. Katolicy musieli więc
maszerować w ograniczonej do kilku kroków widoczności, zdani jedynie na
instynkty swoich dowódców.
Nie
skończyło się to najlepiej – całe cztery tercje, w sumie blisko sześć tysięcy
ludzi, odłączywszy się od głównych sił i zabłądziwszy pośród dymu, skierowały
się za daleko na wschód, w wyniku czego dotarły pod niewielką wioskę
Gobschelwitz, gdzie założyły obóz, w zamieszaniu czekając na rozkazy, które nie
nadeszły. Reszcie jednak udało się w dość składnym szyku dotrzeć na odległość
strzału od pozycji saksońskich. Tam, nie bacząc zupełnie na możliwość zranienia
własnej kawalerii, hrabia Tilly dał rozkaz do oddania salwy.
Fala
pocisków uderzyła w jak dotąd niebiorącą udziału w bitwie kawalerię von Arnima,
zabijając kilkunastu jeźdźców i raniąc przy tym znaczną ilość wierzchowców.
Zwierzęta padały na ziemię i kwiczały przeszywająco, zagłuszając swoimi
skargami jęki przygniecionych żołnierzy. Gdy katolicy wystrzelili po raz drugi,
dostrzegając zbliżające się niebezpieczeństwo, walczące na lewym skrzydle
elektorskim oddziały poczęły coraz bardziej ustępować pola Chorwatom, cofając
się po kilka kroków. Widząc to, kawaleria cesarska wydała z siebie gromki
okrzyk radości i z podwojoną siłą uderzyła na Sasów, dźgając, tnąc i siekąc ich
niemiłosiernie. W końcu, nie mogąc znieść gradu ciosów, który się na nich
sypał, oddziały von Bindaufa zawróciły konie i, popędzając je do jak
najszybszego biegu, rzuciły się do ucieczki.
W
ślad za nimi, ścigane przez setki muszkietowych kul, pognały wkrótce siły von
Arnima. Mężny feldmarszałek nie był w stanie powstrzymać swoich spanikowanych
żołnierzy, którzy wpadając jeden na drugiego czym prędzej starali się wydostać
poza zasięg ostrzału. Pozostawiona samej sobie, piechota szybko podążyła za
przykładem jazdy i po chwili ziemia zadrżała od uderzeń dziesięciu tysięcy par
butów. Ludzie rzucali pod nogi broń i sztandary, nie chcąc, aby cokolwiek ich
spowalniało podczas szaleńczego biegu na północ, depcąc po dumnych niegdyś
proporcach i wgniatając je w sypką ziemię.
Pędząc
co tchu w kierunku dającego nadzieję bezpieczeństwa brodu, żołnierze elektorscy
co kilka kroków oglądali się przez ramiona, aby ocenić odległość jaka dzieliła
ich od depczącego im po piętach pościgu. Czuli niemalże na karkach gorący
oddech Chorwatów, a wymierzone w plecy lufy muszkietów wywoływały mrowienie w
najbardziej odsłoniętych miejscach. Wsiadający im na karki, cesarscy siekli
bezlitośnie Saksonów, z dziką uciechą barwiąc ostrza szabel na szkarłat.
Pośród
niedobitków nieistniejącej już armii elektorskiej szerzyła się panika. Nikt nie
myślał o rannych lub potykających się towarzyszach – setki, tysiące butów
grzęzło w ich ciepłych, wciąż żywych ciałach, zamieniając je w krwawe błoto, z
którego pobłyskiwały ostre brzegi potrzaskanych kości. Każdy myślał o własnym
ratunku i gdyby musieli walczyć między sobą o możliwość ucieczki, z całą
pewnością doszłoby do bratobójczych działań.
Korzystając
z faktu, iż Chorwaci woleli zająć się mordowaniem wolniejszej piechoty,
kawalerzyści sascy wyforsowali się daleko do przodu i dotarli już niemalże do
brodu, przez który przeprawił swe siły Gustaw Adolf i do stojącego tuż za nim
taboru ze szwedzkim zaopatrzeniem. Pomimo strachu o życie oraz z każdą chwilą
zbliżającego się pościgu, niektórzy z jeźdźców zatrzymali się przy
niepilnowanych wozach, oddając się pospolitemu złodziejstwu. Gorączkowo
rozrzucali stosy broni, żywności i należących do wyższych oficerów rzeczy
osobistych, w nadziei na znalezienie czegoś wartościowego. Upatrzone przedmioty
pospiesznie upychali w sakwach przytroczonych do siodeł, po czym ponownie
spinali konie do galopu.
Lew
Północy nie mylił się poddając w wątpliwość szczere chęci elektora saskiego –
Jan Jerzy był człowiekiem żądnym władzy, a przy tym niezwykle skąpym i
nieprzywykłym do słuchania rozkazów. Połączenie tych dwóch cech nie czyniło go
najlepszym sojusznikiem – zmuszony okolicznościami, znajdując się pomiędzy
cesarskim młotem a szwedzkim kowadłem, opowiedział się po stronie Gustawa
Adolfa, jednak nie zrobił tego z oddania sprawie, a czystej kalkulacji.
Doskonale znał historię prowadzenia wojen przez władcę Szwecji i kiepską
sytuację wojsk służących pod rozkazami Habsburgów. Zdecydował się przyłączyć do
silniejszej frakcji, licząc na późniejszą wdzięczność, którą próbował pozyskać
jak najmniejszym kosztem własnym.
Armia
saksońska uchodziła za jedną z najlepiej uzbrojonych i wyszkolonych w Europie –
za usługi saskich najemników, zagraniczni królowie płacili olbrzymie kwoty,
nigdy jednak nie żałowali swej decyzji. I na tym właśnie opierała się ich
klęska w służbie Gustawa Adolfa.
Spore
koszty, jakie musiałby ponieść Jan Jerzy oddając od dyspozycji Lwa Północy swoje
najlepsze, zaprawione w bojach jednostki, sprawiły, iż zamiast nich, skąpy
elektor przywiódł pod Breitenfeld owoc ostatniego zaciągu – dopiero
rozpoczynających szkolenie rekrutów, na których stratę mógł sobie z łatwością
pozwolić. Nie było się zatem co dziwić efektom – postawione naprzeciw
Chorwackim weteranom, wojska saksońskie nie miały najmniejszych szans. Jedynie
wnikliwości swego władcy szwedzka armia zawdzięczała fakt, iż wciąż istniało
lewe skrzydło w postaci oddziałów Horna.
Gdy
kawaleria katolików zniknęła w obłoku kurzawy, zbyt zajęta pościgiem za Sasami,
aby natychmiast wykorzystać odsłonięcie flanki nieprzyjaciela, feldmarszałek
zorientował się w jak trudnym jest położeniu – przed sobą i po swojej lewej
miał teraz blisko osiemnaście tysięcy cesarskich piechurów, którzy jeszcze co
prawda nie zdawali sobie sprawy z przewagi, którą udało im się zyskać, jednak
już wkrótce znajdą się dość blisko, by dostrzec ucieczkę Saksonów. A wtedy bez
wątpienia rzucą się do frontalnego ataku, chcąc otoczyć szwedzkie siły i
zetrzeć je na proch.
Nie
mając czasu na pchnięcie gońca do króla, Horn posłał kuriera do świeżo
upieczonego generała Brahe, prosząc go o przysłanie posiłków na lewe skrzydło.
Rozpoczął się rozpaczliwy wyścig z czasem – jeśli wsparcie nie dotarłoby na
czas, mogłoby to się okazać fatalne w skutkach dla całej szwedzkiej armii. Na
szczęście gęsty dym i rozrywające go gęsto salwy armatnie skutecznie opóźniały
marsz katolików, którzy woleli rzucić się w pościg za uciekającymi Sasami niż
ryzykować atak przez opary spalonego prochu, mogący się skończyć na czekających
lufach artylerii.
Samotny
jeździec pomknął ile sił w końskich nogach ku centrum wojsk Gustawa Adolfa,
gubiąc po drodze kapelusz. Nisko pochylony, niemal ocierający się o koński kark
mężczyzna, na którego barkach spoczywał być może los całej bitwy pokrzykiwał i
dźgał wierzchowca ostrogami, chcąc skłonić go do szybszego biegu. Rozlegające
się coraz bliżej dźwięki wystrzałów goniły go niczym trąby wzywające na Sąd
Ostateczny. W końcu, wpadł pomiędzy ustawione w dwóch liniach brygady piechoty
i pędził utworzonym przez nie korytarzem do momentu, w którym dostrzegł
kręcącego się niecierpliwie w siodle głównodowodzącego. Ściągnął wówczas mocno
cugle konia i, zatrzymał się gwałtownie pośród rozprysków kamieni i kurzu
wzbijanych przez ryjące ziemię kopyta zwierzęcia.
– Herr Brahe! Sasi… – Posłaniec wyraźnie
nie mógł złapać tchu. Pęd powietrza napierający na niego podczas szaleńczego
galopu wydusił oddech z płuc nieszczęśnika, który musiał teraz walczyć o każde
słowo. – Uciekli!
Pośród
zebranych wokół młodego szlachcica oficerów zapadła grobowa cisza. Żaden z nich
nie chciał uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał, jednak wraz twarzy kuriera
mówił wszystko, czego nie był on w stanie ubrać w słowa – blade, wykrzywione
niepokojem oblicze mężczyzny dobitnie świadczyło o prawdziwości przywiezionych
przez niego nowin.
–
Katolicy ruszyli wszystkimi siłami! Feldmarszałek prosi o wsparcie! Na Boga,
poślijcie wsparcie na lewe skrzydło, herr
Brahe!
Poważna
twarz generała była wykutą z granitu maską – w czasie wysłuchiwania
dramatycznego raportu nie drgnął w niej nawet najmniejszy mięsień.
–
Generale Hepburn! – Głos Brahe nie drżał podczas wydawania rozkazu. – Ruszaj z
odwodami do Horna!
Wąsaty
Szkot skinął krótko głową.
–
Czym prędzej, sir!
Zawróciwszy
konia, pojechał na tyły dowodzonej przez siebie drugiej linii obrony i począł
wydawać odpowiednie polecenia. Już po zaledwie kilku chwilach pierwsze szeregi
muszkieterów oderwały się od szwedzkiego centrum i ruszyły ku zagrożonej
pozycji Horna. Długie szeregi odzianych w różnokolorowe mundury żołnierzy
ciągnęły na wschód forsownym marszem, niemalże kłusem. Na przedzie kolumny
szedł Zielony Regiment dowodzony przez samego Hepburna, złożony z szesnastu
kompanii Szkotów i o połowę mniej licznych oddziałów pochodzących z
protestanckiej części Rzeszy.
Ci
pierwsi mieli na sobie wykonane z grubego sukna mundury, odpowiadające barwą
nazwie jednostki, w której służyli. Spod podwiniętych do wysokości łokci
rękawów wystawały mankiety lnianych koszul, a przez piersi biegły
jasnoniebieskie szarfy podtrzymujące torby z kulami i prochem. Szerokie,
workowate spodnie upstrzone czarno-czerwoną kratką, kończyły się wysokimi do
połowy goleni butami z brązowej skóry. Na głowach szeregowych piechurów
spoczywały płaskie, wełniane czapki ozdobione pomponami, natomiast oficerowie
nosili wysokie hełmy.
Tuż za nimi ciągnęło dwadzieścia sześć kompanii Niemców w
czarnych jak noc uniformach z lekkiej skóry, którym przewodził generał von Thurn,
a na samym końcu maszerował Pomarańczowy Regiment złożony z pochodzących z
przeróżnych części świata najemników służących pod komendą Johanna Vitzthuma.
Odesłanie tak znacznych sił, było niezwykle ryzykowną
decyzją ze strony generała Brahe – gdyby katolikom mimo wszystko udało się
przedrzeć przez pospiesznie zreorganizowane lewe skrzydło Szwedów i zaatakować
osłabione centrum sił Gustawa Adolfa, nadzieje na wygraną ostatecznie zostałyby
pogrzebane pod stertami poległych.
Tymczasem tercje hrabiego Tilly dotarły już do opuszczonych
przez Saksonów stanowisk artyleryjskich i rzuciły się czym prędzej, aby
skierować ich lufy w kierunku swych nieprzyjaciół. Widząc to, Horn natychmiast rozkazał przenieść wszystkie
trzyfuntówki i umieścić je naprzeciw zajmujących nowe pozycję cesarskich. Już
po chwili katolicy znaleźli się pod ciężkim ostrzałem z kanonierek, który
wyrywał w ich szeregach ogromne wyrwy – dzięki skróconemu dystansowi,
doświadczeni puszkarze szwedzcy zabijali każdym strzałem po dziesięciu żołnierzy
wroga. Wkrótce jednak piechocie hrabiego udało się obrócić zdobyczne armaty
saskie i odpowiedzieć ogniem. Ponownie rozpoczęła się kanonada, pod osłoną
której, kilka tercji katolików ruszyło aby zaatakować skrzydło Horna od
wschodu.
Gdyby w podobnej sytuacji znalazł się ktoś inny, z całą
pewnością ogarnęłaby go panika i nie mogłoby być mowy o chociażby próbie oporu
– na całe szczęście dla Szwedów, feldmarszałek Horn nie należał do ludzi,
którzy łatwo poddają się zgubnej panice. W połączeniu z wieloletnim
doświadczeniem w prowadzeniu wojen, oraz doskonałym wyszkoleniem dowodzonych
przez niego żołnierzy, zaowocowało to natychmiastowym działaniem.
Gdy tylko wysłane przez generała Brahe oddziały wsparcia
dotarły na miejsce, otrzymały nowe rozkazy – ruszać na wschód, co też
niezwłocznie zrobiły. Dołączyli do nich również przydzieleni do kawalerii
szwedzcy muszkieterzy – w sumie, Horn miał teraz do dyspozycji osiem tysięcy
piechoty i sześć szwadronów jazdy. Co prawda, katolicy wciąż mieli znaczącą
przewagę liczebną, jednak nie była ona już tak wielka – jeśli wziąć pod uwagę
znakomite wyszkolenie wojsk Gustawa Adolfa i wojenny geniusz, z jakim monarcha
przeprowadził liczne reformy armii, siły były wyrównane, zwłaszcza, że cesarscy
nie mieli do dyspozycji zbyt wielu armat. Pod koniec wymiany ognia, Sasom
zostało zaledwie dwanaście baterii, podczas gdy Szwedzi wciąż mieli do
dyspozycji dwadzieścia samych tylko dział pułkowych, nie licząc ciężkich
kolubryn, nad których przesunięciem wciąż trudzili się ludzie generała Brahe.
Nie czekając, aż nieprzyjaciel ruszy do ataku, feldmarszałek
Horn obrócił swoją kawalerię czołem ku nadciągającym katolikom i wydał rozkaz
do szarży. Trzy tysiące lekkich kawalerzystów popędziło swe konie i uderzyło ze
szczękiem opadającego oręża na chcące zajść ich od flanki cesarskie tercje. I
tak, jak zaledwie kilkanaście minut wcześniej Chorwaci wdarli się pomiędzy
Saksonów, tak teraz Szwedzi wpadli z impetem pomiędzy żołnierz hrabiego Tilly,
roznosząc ich na ostrzach rapierów.
Pierwsze szeregi kawalerii dobyły w pełnym galopie
pistoletów i wypaliły w zwartą ścianę nadstawionych pospiesznie pik, robiąc w
niej wyrwy, niemal natychmiast zapełniane przez przesuwających się z tylnych
szeregów ludzi. Gdy wydawało się już, że oto ich szarża zakończy się na
rozorywających końskie piersi grotach, rajtarzy odbili na boki i naparli na
ciżbę muszkieterów, która przywitała ich salwą wystrzałów. W przeciwieństwie do
szwedzkich strzelców, zdążyli oni posłać w kierunku nieprzyjaciół zaledwie
pojedynczą falę pocisków. Zaraz potem zostali zmuszeni do walki wręcz z
posiadającymi przewagę wysokości i impetu kawalerzystami.
Ostrza rapierów wznosiły się i opadały, za każdym razem
smakując katolickiej krwi. Wąskie klingi z łatwością ześlizgiwały się po
nadstawianych kolbach muszkietów i kłuły skrywane za nimi twarze oraz piersi,
bezlitośnie kalecząc i pozbawiając życia cesarskich piechurów.
Niespodziewany manewr Horna zupełnie zaskoczył hrabiego
Tilly – dopiero co ustawione działa ponownie musiały zostać przesunięte, aby
dostosować się do nowego frontu tworzonego przez brawurowy manewr
feldmarszałka. Nie mógł jednak posłać wszystkich ku szwedzkiej kawalerii,
ponieważ nie miałby wtedy żadnej obrony przeciwko plującym już w niego ołowiem
armatom Torstenssona. Z ciężkim sercem
oddelegował zaledwie pięć bombard, aby te wspomogły broniące się zaciekle
tercje. Znacznie zmniejszyło to siłę ognia kierowaną ku centrum armii Gustawa
Adolfa, co też niezwłocznie wykorzystali szwedzcy puszkarze, zasypując
porzucone przez Saksonów działa gradem pocisków i kładąc pokotem ich nowe
obsługi. Los po raz kolejny odwrócił się plecami do katolików.
Podczas gdy kawaleria Horna wiązała walką całą linię
piechoty cesarskiej, brygady piechoty pod dowództwem generała Hepburna dotarły
na plac boju i, zataczając spore półkole i połączywszy się z siłami
feldmarszałka, zaatakowały północną flankę katolików. Po drodze udało im się
zagarnąć niewielki oddział Saksonów pod dowództwem pułkownika Taube i
towarzyszącego mu, załamanego von Arnima. Sasi nie przedstawiali sobą już tak
imponującego widoku – byli zakurzeni, niepełnie umundurowani, a na ich
pobladłych, zabrudzonych twarzach malował się wyraz niewypowiedzianej hańby.
Chcąc zmyć z siebie ów dyshonor, przyłączyli się do Hepburna i jego ludzi.
Gdy tylko dotarli na miejsce, nie czekając na rozkaz ataku,
szkoccy i niemieccy najemnicy, korzystając z zapożyczonej od Szwedów taktyki salvé ustawili się w szachownicę i
oddali pierwszą salwę w głęboki na dwunastu ludzi kwadrat pikinierów.
Teraz sytuacja przedstawiała się niekorzystnie dla
cesarskich – siły szwedzkie ustawione były w kształt litery „L”, a oddziały
hrabiego Tilly znalazły się pomiędzy jej ramionami, z dwóch stron wystawione na
ogień z muszkietów. Jednak determinacja i doświadczenie bojowe katolików twardo
trzymały ich w ryzach – nie było mowy o ucieczce, jak to się stało w przypadku
Sasów. Kule latały we wszystkich kierunkach, zabijając zarówno wiernych
Habsburgom żołnierzy jak i poddanych Gustawa Adolfa – żadna jednak ze stron nie
wykazywała najmniejszych oznak załamania lub paniki.
Dowodzona przez Horna kawaleria dokonywała nieustannych
odskoków i błyskawicznych szarż, szarpiąc linie liczniejszego nieprzyjaciela
niczym stado ogarów chcące powalić większego od siebie niedźwiedzia –
atakowały, starając się zabić lub zranić jak najwięcej żołnierzy, po czym
następował zdyscyplinowany odwrót i ponowny doskok. W ten sposób najłatwiej
było wykrwawić i zmęczyć przeciwnika. Jednocześnie, brygady najemne ziały
ołowiem w bok najbardziej wysuniętych na północ tercji, które widząc przed
sobą zagrożenie połączyły się i
rozciągnęły, chcąc stawić czoła temu nowemu frontowi – za wszelką cenę nie
mogły dać się okrążyć, wówczas bowiem ich los zostałby już przypieczętowany.
Nie mogli co prawda dorównać sile ognia zapewnianej
oddziałom Hepburna przez salvé, jednak
nadrabiały ową dysproporcję swoją liczebnością. Jedynym problemem byli
pikinierzy – dzierżąc trzynastostopowe drzewca, żołnierze upchnięci w dwanaście
szeregów nie byli w stanie się obrócić, aby stawić czoła wrogom. I to właśnie
wśród nich śmierć pleniła się najbardziej.
Niemilknące nawet na chwilę echo wystrzałów niosło się przez
zadymioną równinę Breitenfeld niczym uderzenia gromów zsyłane przez mitycznego
Thora. Wydobywające się z muszkietów kłęby prochowych obłoków gryzły w oczy i
drapał w gardła żołnierzy, mimo to wciąż posyłali ku niebiosom nowe spirale,
jakby na wzór starożytnych ludów składając zamieszkującym w nich istotom
całopalną ofiarę. Być może tym właśnie była cała ta wojna – hekatombą, mającą
zaspokoić głód krwi i śmierci, pałający w sercu Boga, pod którego sztandarami
walczyły obie strony.
W końcu, do bitewnej arii wydobywanej przez strzelców ze
stalowych gardzieli muszkietów, dołączył basowy ryk armat, którym przypadła
główna rola w rozgrywanej na przedpolach Breitenfeld sztuce. Ciężkie, ołowiane
kule pomknęły z przypominającym zawodzenie świstem w stronę kotłujących się
szeregów żołnierzy, zarówno cesarskich jak i szwedzkich. Ich płacz nad
poległymi przywodził na myśl kata, który przed dokonaniem egzekucji prosił swe
ofiary o przebaczenie, aby później z czystym sumieniem opuścić topór lub
zwolnić zapadkę.
Znalazłam Ci jeszcze jeden błąd: „Zwierze zarżało głośno,” – zwierzę
OdpowiedzUsuń„tylko potęgował podobieństwo pola bitwy do pracowni Hefajstosa.” – co do tego fragmentu mam dwie uwagi. Pierwsza właściwie odnosi się do całego akapitu, który, muszę powiedzieć, bardzo mi się podobał. Bardzo fajne porównanie. ALE, już sobie myślałam podczas sprawdzania za pierwszym razem, ale wtedy uznałam, że jednak nie, a teraz, po przemyśleniu, że jednak powiem – nie lepiej by było wrzucić odniesienie do mitów nordyckich zamiast greckich? Bo jeśli to nie ma jakiegoś uzasadnienia historycznego, o którym nie wiem, to zdaje mi się, że byłoby trafniej, szczególnie, że Szwedzi to jest strasznie przesądny naród i z różnych historycznych skandynawskich powieści, które X czasu temu czytałam wiem, że oni poważnie traktowali swoje pogańskie wierzenia, chociaż oczywiście nikt głośno by tego nie przyznał. Ale to tylko taka moja drobna uwaga, jak zawsze, nie naciskam :D
„Część z nich próbowała nawet złapać zębami rozstawionych pomiędzy kawalerią muszkieterów,” No, a jak taki ugryzie, to boli D: TAK ZNÓW BĘDĘ WRZUCAĆ RANDOMOWE WTRĄCENIA NIE NA TEMAT, PRZYKRO MI D:
„przez owe manewr tempo” – manewry, jeszcze to mi umknęło.
„szare fragmenty mózgów” i teraz ja powiem, że nie mam pojęcia, skąd wzięło się przekonanie, że mózg jest szary. BO NIE JEST. Wiesz, to jest tak samo jak z tym piszczeniem, co zwracałeś uwagę u mnie, to się z jakiegoś powodu po prostu przyjęło. Tak naprawdę tylko niewielka część mózgu rzeczywiście jest szara, zgodnie ze swoją nazwą, no ale… DOBRZE JUŻ WYŁĄCZAM BIONAZIOLA. Znaczy wiesz, nie piszę Ci tego po to, żebyś poprawił, bo uważam, że nie ma potrzeby, ale tak sobie tylko chciałam pomarudzić :D
„Stosując salvé, żołnierze Gustawa Adolfa niemal do nogi wybili pierwsze trzy szeregi cesarskich.” Przez to, że piszesz „cesarscy” to ja natychmiast zaczynam o nich myśleć, jak o cesarskich ze Skyrima. Wychodzi na to, ze wtedy Szwedzi byliby Gromowładnymi… Boże, jaki ze mnie przegryw… Chyba trochę życia by mi się przydało ;_________;
„Ranione zwierzęta padały na ziemię z przeraźliwym kwikiem i przetaczały się przez łeb, wciąż niesione własnym impetem łamiąc sobie karki.” – oglądałam sobie Jędrka jakiś czas temu i w którymś z filmików on mówił, że jak koń dostał w pierś z muszkietu, to zanim padł, to on jeszcze dalej biegł spory kawałek. No a skoro muszkieterzy stali blisko, to jeśli Jędrek prawdę rzekł, to te konie powinny ich stratować, mimo wszystko. Znaczy wiesz, też się jakoś upierać nie będę, bo tak mi się nagle Jędrek przypomniał, ja tam specjalistką nie jestem (chociaż z naukowego punktu widzenia to ma sens, jak na moje oko), ale pomyślałam, że wspomnę.
„Czasami używali oni również innego manewru, również noszącego miano karakolu.” – Również Ci się powtórzyło, też wcześniej nie widziałam.
„nieznającym strachu ani zwątpienia, posiadający za to ogromne poczucie honoru,” posiadającym
„Mierzyli długo i dokładnie, wiedzieli bowiem, że będzie to ostatni strzał w ich życiu i chcieli, aby nie poszedł on na marne...” ej to było super i ogółem to ja daję okejkę, trochę takiego pewnego rodzaju bohaterstwa dobrze zrobiło tej bitwie, bo do tej pory jeszcze z tego co pamiętam takiego akcentu u Ciebie nie było. No, tego, bardzo mi się podoba :D
„podpalić wypełniając je proch” – wypełniający
„Widząc owe poruszenie” – owo. Jezu, czy Ty widzisz, jaka ja ślepa jestem i ile rzeczy przegapiłam? D: Aż mi wstyd ;_;
„Ledwo umilkł szalejący nad (…)a wypuszczone w ich kierunku kule zdawały się ich nie imać” o, tototototo, to jest super, bardzo fajne porównanie, daję kolejną okejkę :D
„elektor czym prędzej zebrał wokół siebie niewielką garstkę jeźdźców i porzuciwszy swych żołnierzy uciekł co tchu na północ,” ALE GO GUSTAW ADOLF POWINIEN ZA TO DOJECHAĆ
OdpowiedzUsuń„znajdując się pomiędzy cesarskim młotem a szwedzkim kowadłem,” ładne, aprobuję :D
„skąpy elektor przywiódł pod Breitenfeld owoc ostatniego zaciągu” no co za Żyd, no ;_; No, a tak abstrahując od skąpstwa, to mam taką cichutką nadzieję, że Jan Jerzy to jednak po dupie od kogoś potem dostał… NO BO JAK TO TAK SIĘ NA GUSTAWA ADOLFA WYPINAĆ NO? D: Tu miałam dodać bardzo głupią rzecz, od której się powstrzymałam, na szczęście XD
„Na szczęście gęsty dym i rozrywające go gęsto salwy” Gęsty, gęsto
„Odesłanie tak znacznych sił, było niezwykle ryzykowną” niepotrzebny przecinek, nie wiem czy Ci nie zaznaczyłam, czy Ty przegapiłeś, ALE TO CHYBA PIERWSZY DOPIERO :D
„Być może tym właśnie była cała ta wojna – hekatombą, mającą zaspokoić głód krwi i śmierci, pałający w sercu Boga, pod którego sztandarami walczyły obie strony.” Wiesz, mnie się to zdanie bardzo podoba (następne zresztą też, ale to zaraz :D), bo właściwie porusza kwestię, którą ja rozgrzebałam kiedyś-kiedyś, nie pamiętam czy w gimbazie czy w podstawówce, znaczy no, nie tylko ja, to bo tej temat wałkowany jakieś 3847565343454 razy, ale co to jest w ogóle za skrajnie idiotyczna idea, żeby w imię miłosiernego Boga tak się wzajemnie wyrzynać. Znaczy wiadomo, że religia była pewnie tylko pretekstem, no ale tak czy inaczej, paru fanatyków oddanych sprawie na pewno też się znalazło, więc ja się pytam gdzie tu jest logika? Dobrze, skończyłam z bólem dupy, w sumie nawet nie musisz na to nic odpowiadać, bo to wyświechtany temat, ale pomyślałam, że dlaczego by nie pomarudzić, skoro mogę :D
„W końcu, do bitewnej arii wydobywanej przez strzelców ze stalowych gardzieli muszkietów, dołączył basowy ryk armat, którym przypadła główna rola w rozgrywanej na przedpolach Breitenfeld sztuce.” Ładne, masz +10 :D Zresztą kurna, co ja się tam będę, cały ostatni akapit jest super no i tyle. Propsy, jak zwykle.
Dobra, to teraz idę trochę chałupę pogarnąć a jak skończę to oczywiście jeszcze skomentuję czwartą część :D
No, w sumie rzeczywiście lepiej by to wyglądało jakbym użył bóstwa nordyckiego :P Jest nawet bóg kowali - Volundr, tudzież Wayland. Wersji tego imienia jest kilka :P Stwierdziłem jednak, że Hefajstos jest bardziej znany i charakterystyczny :P Poza tym, narracja nie jest prowadzona przez Szweda, toteż według mnie i różnica w kulturze nie powinna się tak rzucać w oczy :P A, że przesądni, to wiem - dzięki Tobie pojawiła się scena Szwedów płaczących, że Bóg zwrócił się przeciwko nim ^^ Także DZIĘKUJĘ PO RAZ KOLEJNY (ten komentarz pisze później niż ten do ostatniej części:D). Plus, z wszelakich kronik, relacji, książek itp, dość jasno wynika, że czym jak czym, ale Grekami i Rzymianami to się w tamtych czasach cała Europa jarała :D Ale uwaga trafna, nie powiem, że nie ^^
UsuńOj tam, oj tam, randomowe wtrącenia są KEY :D UWIELBIAM JE <3 :D A konie kawaleryjskie były w większości specjalnie szkolone do gryzienia :D Więc wredne bestie kąsały :P A jak chwyciły jednego z drugim za przysłowiową mordę, to zdarły do kości i się taki szerzej uśmiechał od razu :D:D
Znaczy się, taki świeżo, że tak powiem, odstrzelony, to na pewno jest zakrwawiony, więc rozumiem :D Zawsze jednak mi się podobały angielskie zwroty opisujące rozwalone łby, w czym bryluje oczywiście mój ukochany Warhammer :D:D I tam zawsze jest "Grey brain matter" :D Masz rację, także Twój BIONAZIOL jest usprawiedliwiony :D Chciałem jednak zachować różnorodność kolorków :D:D CO ZROBISZ...:D
A, nawet by pasowało! :D Potrójna salwa z muszkietów musiała brzmieć jak grom z jasnego nieba, KTO WIE, może masz rację? :D Może Skyrim oparte jest na faktach?:D:D Uważaj czego sobie życzysz, bo jeszcze Ci się spełni :D:D
Wiesz, przy galopie to na pewno :P Kirasjerzy jednak nie rozpędzali się jednak ponad kłus, bo w ich natarciu chodziło głównie o zwrotność :P Zresztą, jak pisałem, przed drugą salwą pistoletów ( a o tą zapewne Ci chodzi, ponieważ napisałem, że oddawali ją z bliska :D) kirasjerzy wystrzeliwali nie czołem ku muszkieterom, a biegnąc równolegle do nich ^^ To było tak - kłusowali do odległości 40 kroków ( optymalny zasięg pistoletów) strzelali po raz pierwszy, nie zwalniając przy tym, potem zakręcali, najczęściej w lewo i poruszając się wzdłuż szeregów nieprzyjaciela, dawali ognia po raz drugi ^^
W takim przypadku konie nie miał jak staranować muszkieterów :P ALE szczerze mówiąc zapomniałem o tym Jedrkowym filmie, dzięki za przypomnienie ^^ :D
A wiesz, chciałem żeby to było dość realistyczne, a prawdziwe bohaterstwo - nie czarujmy się - bywało na polach bitew rzadkością :P To jednak mi spasowało, gdyż chciałem pokazać, że nie tylko Szwedzi mogli się wykazać w owym starciu ^^ Cieszę się, że Ci się podobało ^^ Soł macz sie cieszę :D
TY ślepa?:O A ja to co?? :D W końcu to mój tekst i moim psim obowiązkiem jest wyłapywać takie błędy no :D A, że jestem gapa to już inna historia :D NIE PRZEJMUJ SIĘ :D I TAK TYLKO T TO CZYTASZ WIĘC KEY JEST :D
Tak, naszło mnie na dużo porównań do Piekła :D:D Ale pasował, dużo dymu, huku, krzyków i śmierci :P AGAIN... Świetnie, że się podoba ^^
Właśnie najlepsze w tym wszystkim jest to, że elektorowi wogle się nie dostało za tchórzostwo :D Jeszcze miał czelność żądać od Gustawa Adolfa, żeby ten ruszył na Wiedeń :D SZCZYT CHAMSTWA I BEZCZELNOŚCI :D Albo głupota :P Ale przynajmniej Gustaw się nie zgodził i posłał go wraz z Saksonami, żeby nękali Czechy:P Ale wpierdziel mu się należał mimo wszystko :P
UsuńŻe jak się wypina, to powinien mu ktoś ten tyłek zerżnąć? :D SPOKO, TEŻ TAK POMYŚLAŁEM! :D ALE NIE NAPISZĘ TEGO PUBLICZNIE :D A może jednak...:D
A nie wiem, ważne, że taki odosobniony tylko :D PROGRES JEST :D
WOGLE WOJNY RELIGIJNE TO ŚCIEMA :D Znaczy się, z tego co wyczytałem, to Gustaw Adolf akurat święcie wierzył, że jest obrońcą wiary...:P Cała awantura zaczęła się od Habsburgów, którzy zaczęli się panoszyć i zamykać protestanckie kościoły, co nie spodobało niektórym :D Ale potem już całkowicie odrzucono motywy religijne i tłuczono się o ziemię i wpływy :P Tak samo zresztą było z krucjatami :P Gdzie tam "wyzwalanie Ziemi Świętej"... Takie hasełka miały tylko przyciągać ochotników do armii i tyle :P SPOKO MYŚLĘ TAK SAMO, WIĘC ROZUMIEM :D
A, dziękuję, dziękuję ^^ MATKO JAK CZŁOWIEKA CIESZĄ TAKIE POCHWAŁ, JA NIE MOGĘ :D NORMALNIE BM CIĘ WYŚCISKAŁ JAKBYM CIĘ MIAŁ NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI :D DZIEKI ZA KOMENTARZ :D
Omegonie, ja zaś błędów nie szukałam, ale chciałam Ci Autorze pogratulować miejsca na podium :D
OdpowiedzUsuńWyszukiwanie błędów w moich tekstach cenię sobie nad wraz ^^ I dziękuję ^^ Plus - zakładam w końcu konto na extrastory, bo zapomniałem, biedne studenty nie mają życia :D
Usuń