wtorek, 29 kwietnia 2014

Jersey Devil część I



        Aaron dopijał właśnie kolejną szklankę swojej ulubionej, taniej whiskey. Lata spędzone na piciu w najbardziej zapyziałych spelunach porozrzucanych po całym wschodnim wybrzeżu, niemal kompletnie pozbawiły go dobrego smaku jeśli chodzi o alkohole. Zdążył się już przyzwyczaić do naburmuszonych barmanów, bez mrugnięcia okiem zabijających rudawy trunek nadmiernymi ilościami lodu, choć w latach młodości, potrafił wylać tak przyrządzonego drinka na oczach zdumionych gości. Nazwa „whiskey on the rocks” pochodziła od tradycji z czasów, gdy nie było jeszcze lodówek z automatycznymi kostkarkami do lodu, i jedynym sposobem by schłodzić alkohol, było wrzucenie do niego zimnych kamieni wyłowionych z dna górskich strumieni. Technika ruszyła do przodu, i wkrótce, nadgorliwi barmani zaczęli błędnie interpretować zwrot, niszcząc przy tym szlachetny smak whiskey.
Kiedyś, Aaron wybierał lepsze miejsca na popołudniowe drinki, jednak z biegiem lat, kontrolowanie picia stało się coraz cięższe, a jego portfel, zgodnie z zależnością, coraz lżejszy. Początkowo nie przejmował się zbytnio swoim coraz głębszym uzależnieniem, twierdząc, że jest w stanie przestać, w każdej dowolnej chwili. Okłamywał siebie, i wszystkich swoich bliskich tak długo, aż w końcu było już za późno na pomoc. Czuł się dobrze ze swoim alkoholizmem, i dopóki miał pieniądze, które mógłby przepić, nie przejmował się niczym. Kilka miesięcy wcześniej, jako jedyny spadkobierca, odziedziczył po ojcu niewielką, ale dobrze prosperującą firmę, dzięki czemu, jego sytuacja materialna uległa poprawie, jego nawyki jednak, pozostały te same. Nie rozróżniał już dobrego alkoholu od podrzędnego, zależało mu tylko na opanowaniu drżenia rąk, i bolesnych spazmów żołądka. A skoro równie dobrze mógł to zrobić w lokalnym barze, cuchnącym papierosowym dymem i przetrawioną gorzałką, nie widział powodów by wybierać się poza miasteczko. Leeds Point nie było może szczytem marzeń, jednak miało wszystko co potrzebne, by samodzielnie utrzymać swoją niemal pięciotysięczną populację.
 Nagłe poruszenie przy barze, przykuło nieco już zamroczoną oparami whiskey uwagę Aarona. Ujrzał przeciskającą się przez gęsty tłum miejscowych, odzianą w obcisły uniform kelnerkę, najwyraźniej kierującą się ku niemu. Odstawił pustą szklankę na ladę, połykając ostatnie krople palącego płynu o dziwacznym, lekko dębowym posmaku. Kostki lodu, niemal tej samej objętości, jaką miały w momencie umieszczenia ich przez barmana w szklance, zadzwoniły o siebie, jakby dopraszając się o dolewkę. „O to się nie martwcie”, mężczyzna uśmiechnął się lekko. Jego poszarzała, wykrzywiona twarz bardziej przypominała oblicze człowieka cierpiącego, niż zadowolonego. Tymczasem kelnerka dopchała się właśnie w jego pobliże, i przybierając miły wyraz twarzy, nie chcąc uchybić w niczym stałemu bywalcowi lokalu, podniosła głos, by przekrzyczeć panujący przy barze gwar.
                -Panie Shelby, telefon do pana. Dzwoni pańska sąsiadka, Carol, prosiła, żeby przekazać, że ma to coś wspólnego z końmi.
                Aaron natychmiast podniósł się z wysokiego krzesła, na którym siedział, i ruszył w stronę telefonu, rozgarniając po drodze gęsto upchniętych mężczyzn. Pomimo wielu złych cech, i dosyć wrednego, odpychającego charakteru, Shelby był zagorzałym miłośnikiem zwierząt, które obdarzał ojcowska wręcz miłością. Oprócz firmy, odziedziczył również małą stadninę koni, która stała się jego oczkiem w głowie. Już od dziecka uwielbiał zajmować sie tymi majestatycznymi stworzeniami, samo przebywanie w ich towarzystwie, zdawało się mieć na niego uspokajający wpływ. Dołożył wszelkich starań, by przysposobić swój mizerny kawałek ziemi, który kupił jeszcze w młodości, za własne pieniądze, i stworzyć na nim odpowiednie warunki do przeniesienia stadniny. Wykupił sąsiadujące działki, postawił solidną, drewnianą stajnię, i zadbał by jego podopieczni mieli wszystko, czego mogliby potrzebować. Nic wiec dziwnego, że tajemniczy telefon, tak go zaniepokoił. Niecierpliwym ruchem sięgnął po leżącą na ladzie słuchawkę.
-Aaron Shelby, słucham.
-Aaron, musisz natychmiast wracać do stadniny. Coś niedobrego dzieje się w stajniach. Konie są bardzo niespokojne, ciągle rżą i kwiczą, zupełnie jakby działa się im jakaś krzywda!
                Shelby nie tracił czasu na odpowiedź. Odłożył z trzaskiem słuchawkę, a następnie rzucił przechodzącej obok kelnerce wymięty banknot, nie trudząc się nawet ze sprawdzeniem nominału. Jeśli dał za mało, wróci tu przecież jutro, i wyrówna rachunek. Jeśli za dużo…Cóż, to będzie jej szczęśliwy dzień. Posiadłość Aarona znajdowała się niecałe pół kilometra od baru, jednak dla zaniepokojonego, i lekko podchmielonego mężczyzny, równie dobrze mogły by to być całe mile. Starał się biec, jednak już po kilku krokach, jego wyniszczony alkoholem organizm nie wytrzymał, zmuszając go do zwolnienia tempa. Shelby zgiął się w pół i zaczął ohydnie kasłać. Wziął pare głębokich wdechów, a następnie uparcie wznowił wysiłki dotarcia do domu. Rozgrzany popołudniowym słońcem asfalt, wdawał się oblepiać jego stopy, i utrudniać poruszanie. Gorące promienie słońca świecącego nad New Jersey piekły odsłoniętą głowę mężczyzny, zalewając jego oczy strumieniami słonego potu. Jeszcze tylko kilkaset metrów. Sto. Pięćdziesiąt. Odległe, przytłumione przez drewniane ściany stajni, głosy koni dodały Aaronowi sił.
Pobrzmiewające w nich nuty bezgranicznej paniki, były niczym rozgrzane do czerwoności igły, wbijające się w podeszwy jego stóp, i zmuszające go do przyspieszenia kroku. Dopadł do metalowej furtki, i drżącymi od wysiłku rękami zaczął szperać po kieszeniach w poszukiwaniu klucza. Zazgrzytał otwierany zamek. Kwiki zwierząt z przerażonych, zamieniły się na bolesne. Shelby zaklął w myślach, przysięgając sobie, że ktokolwiek odpowiada za cierpienie jego koni, poniesie surowe konsekwencje. Przebiegł tytanicznym wysiłkiem obolałych mięśni przez soczysty trawnik, i skierował się w kierunku stajni, z której dochodziły odgłosy agonii. Dopadł do drzwi prowadzących do niewielkiego biura, i ponownie zaczął szukać klucza. Gdy tylko znalazł siew środku, zdjął wiszącą na ścianie strzelbę, i ruszył w stronę głównego budynku.
 Broń, była popularnym modelem, najchętniej kupowanym przez teksańskich ranczerów, którzy nie przepadali za nieproszonymi gośćmi, i woleli polegać na starej, dobrej „pompce”, niż na skuteczności policji. Określenie „pompka” pochodziło od specyficznego sposobu przeładowywania, i odgłosu, na którego dźwięk więdły nogi pod każdym rabusiem. Pociski dużego kalibru, wyplute z obu luf strzelby, były w stanie zdmuchnąć głowę z ramion. Uzbrojony w tak śmiercionośny oręż, Aaron zbliżał się do wielkich, drewnianych wrót prowadzących do stajni. Nagle, jego spojrzenie przykuło coś dziwnego. Jakieś dwadzieścia kroków przed wejściem do budynku, ujrzał odciśnięte w miękkiej ziemi końskie ślady. Nie, nie końskie. Po dokładniejszym zbadaniu tropów, Shelby ze zdumieniem zauważył dwie rzeczy. Po pierwsze, odciski zaczynały się dosłownie z  nikąd. Wszędzie dookoła trawa była niepodeptana, a gleba gładka, zupełnie jakby to, co zostawiło ślady, po prostu nagle pojawiło się przed jego stodołą, nie przechodząc przez resztę trawnika.. Ale to przecież niemożliwe.
 Po drugie, tropy były zbyt blisko rozstawione, by mogły należeć do konia, może do kucyka lub źrebaka, ale na pewno nie do dorosłego osobnika, a tylko takie miał w swojej stadninie. Jeszcze jeden szczegół nie dawał Aaronowi spokoju. Gdy tylko uświadomił sobie na co patrzy, włosy na karku zjeżyły mu się z przerażenia. Konie kwiczały, błagając o pomoc, do uszu Shelby’ego dochodził paskudny odgłos dartego mięsa i przełykania, jednak on wciąż stał nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Tych tropów nie zostawiło czworonożne stworzenie. Miał przed sobą odciski jedynie dwóch łap. Dwóch zakończonych końskimi kopytami łap.
 Wyjątkowo głośny kwik wyrwał go z otępienia. Podniósł oczy na roztrzaskane drzwi do stodoły, przez które wylewał się panujący wewnątrz mrok. Coś zaczęło skrobać po masywnych belkach budynku. Przerażone rżenie wzbierało na sile. Aaron pomyślał o tym, jak to dobrze byłoby móc łyknąć teraz nieco whiskey. Z lodem czy bez, byle opanować targający umysłem strach. Niewyraźne wspomnienia przemknęły przed jego oczami. Teraz już wiedział na pewno. Te konie, ta stadnina, były jego największym życiowym osiągnięciem. Bez nich, był tylko kolejnym żałosnym pijakiem, trwoniącym pieniądze, na które nie zasłuży. Szczęk przeładowywanego zamka utonął w kolejnych wrzaskach torturowanych zwierząt. Shelby wyprostował hardo ramiona, i ruszył w stronę ziejącego we wrotach otworu.
                Carol Rommsey obserwowała poczynania swojego sąsiada przez wypolerowane do połysku okno. Nie przepadała za starym pijakiem, jednak hałas, który robiły jego zwierzęta był nie do zniesienia. Postanowiła, że da Shelby’emu jeszcze dziesięć minut na uporanie się z niesfornymi końmi, a później zadzwoni na policję, żeby ta skontaktowała się z jakimiś służbami weterynaryjnymi. Ktoś powinien się zainteresować alkoholikiem „opiekującym” się tymi biednymi zwierzętami. Może w końcu trafią do dobrych rąk, do ludzi, którzy będą w stanie zapewnić im należytą opiekę. Zaniepokoiła się lekko, gdy ujrzała Aarona dzierżącego strzelbę i kierującego się chwiejnym krokiem w kierunku stajni, skąd dochodziły iście apokaliptyczne odgłosy. Zupełnie jakby otworzyły się tam bramy piekła, i zamiast koni, wypełniona była torturowanymi duszami. Carol zastanawiała się, czy jej sąsiad do reszty postradał zmysły, i zamierza powystrzelać swoje cenne zwierzęta. Nie wiedziała czy powinna jakoś interweniować, czy też może zostawić sprawy swojemu własnemu losowi.
Nagle, silniejszy podmuch wiatru wniósł przez uchylone okno nieprzyjemny zapach końskiego nawozu, co ułatwiło kobiecie podjecie decyzji. Podsunęła sobie wyściełane miękką poduszką krzesło, i sięgnęła po stojącą na stoliku filiżankę herbaty. Powędrowała myślami do swojej garderoby, planując w jakiej sukience złoży zeznania, gdy pojawi sie policja, zaalarmowana strzałami dochodzącymi z posiadłości Shelby’ego. „Kwiatowa, będzie w sam raz”, stwierdziła w końcu, i powróciła do oglądania spektaklu. Żałowała jedynie, że nie będzie jej dane ujrzeć Aarona zabijającego te „biedne” stworzenia. Chyba powinna się popłakać, gdy będzie wspominać te rozkoszne, obślinione mordki… Tymczasem mężczyzna stał jak wryty, bezmyślnie wgapiając się w ziemię, i ignorując dobiegające zza pleców bolesne rżenia. Po chwili jednak, powziął najwyraźniej jakąś decyzję, odwrócił się bowiem, i zniknął w ciemnym otworze we wrotach stajni.
Carla nie przypominała sobie, by wcześniej widziała tą poszarpana dziurę, jednak nie zaprzątała sobie nią głowy, obarczając winą za jej powstanie pijackie skłonności sąsiada. Do jazgotu powodowanego przez konie dołączył inny, o wiele bardziej przerażający, bo ludzki. Wysoki, przepełniony jakimś pierwotnym strachem krzyk, w którym z trudem rozpoznała głos Aarona. Nagle, oktawa wrzasku zmieniła się w bardziej bolesną. Mrożący krew w żyłach dźwięk trwał i trwał, zdawał się nie mieć końca. Spanikowana Carol sięgnęła po telefon, i pospiesznie wybrała 911. Zanim jeszcze rozbrzmiał pierwszy sygnał, agonalny krzyk ustał, i zapadła głęboka cisza. Nawet konie przestały kwiczeć, jakby same były zbyt przerażone tym, co spotkało ich właściciela.
                -Posterunek szeryfa w Leeds Point, sierżant Knocks przy telefonie. W czym mogę służyć?
                Słuchawka wypadła ze zmartwiałej ze strachu dłoni  kobiety, i z głuchym trzaskiem uderzyła w podłogę wykładaną miodowymi panelami. Carol wpatrywała się oniemiała w wydostający się z roztrzaskanych wrót stodoły kształt. Pokryte szkarłatną krwią, groteskowo chwiejące się na dwóch nogach stworzenie podreptało kilka kroków do przodu i rozpostarło skórzane skrzydła gotując się do odlotu. Jakby wyczuwając skupiony na sobie wzrok, stwór obrócił swój koński pysk w stronę okna, z którego obserwowała go kobieta. Na ułamek sekundy ich oczy spotkały się. Chwilę później, serce Carol zatrzymało się w swoim niestrudzonym rytmie. Zanim uderzyła o posadzkę tuż obok telefonu, z którego wciąż wydobywał się coraz bardziej zaniepokojony głos sierżanta Knocks’a, była już martwa. Dziwaczna bestia wydała z siebie przeciągły skrzek, i wybiła się w powietrze. Chwilę później, była juz tylko maleńkim, czarnym punkcikiem na tle ogromnej tarczy słonecznej.
                Czarno-żółte policyjne taśmy łopotały żałobnie na wzmagającym się wietrze. Powietrze było duszne i ciężkie, i wyglądało na to, że szykuje się porządna ulewa. Nadciągające z północnego wschodu chmury raczej zniechęcały do sobotniego pikniku, jednak Mike cieszył się z nadchodzącej burzy, licząc, że oczyści ona co nieco atmosferę. Zaparkował wóz przed posiadłością Shelby’ego, a raczej byłą posiadłością Shelby’ego. Trupowi raczej do niczego się nie przyda. Przeciął wyjątkowo porządnie utrzymany trawnik, rozkoszując się ostatnimi chwilami bezwonnego powietrza. Za chwilę będzie musiał wejść na miejsce zbrodni, które jak już wiedział z raportów, nie należało do najpiękniejszych widoków na ziemi. Pomimo wieloletniej już służby, nadal nie potrafił przyzwyczaić się do zapachu krwi.
Może winą za taki a nie inny stan rzeczy należało obarczyć mieszkańców Leeds Point, którzy wyjątkowo rzadko mordowali się nawzajem, zapewniając miejscowym stróżom prawa dość spokojną pracę, polegającą głównie na interwencjach w przypadku barowych bójek, lub łapaniu drobnych złodziejaszków. Nic czego nie dałoby się załatwić w jedno popołudnie. Ta sprawa, była pierwszym przypadkiem zabójstwa, z jakim Mike spotkał się w tym cichym miasteczku. Zdarzały się owszem, wypadki drogowe, ale celowe pozbawienie kogoś życia, w dodatku w tak brutalnych okolicznościach? Jak widać, społeczeństwo ciągle idzie do przodu. Szeryf nasunął głębiej na oczy rondo swojego szerokiego kapelusza, i podszedł do stojącego przed ogrodzonym terenem strażnika. Niedbałym ruchem wskazał na przypiętą do piersi musztardowego uniformu odznakę, i schylił się, by przejść pod taśmą.
Po drugiej stronie zastał Alex, która rozstawiła właśnie znaczniki przy rządku końskich odcisków, i teraz przygotowywała się do sfotografowania ich. Później zjawią się inni technicy, którzy wykonają gipsowe odlewy tropów, choć Mike nie sądził, żeby miały one jakiekolwiek znaczenie w śledztwie. Odciski podków w stadninie? Chyba najwyższa pora zadzwonić po FBI. Faceci w garniakach na pewno ucieszyliby się z równie wymagającej intelektu poszlaki. Jednak zasady to zasady, i obowiązkiem dziewczyny było zabezpieczenie wszystkiego, co było powiązane z morderstwem. Sądząc po świeżości gleby, ślady musiały zostać odciśnięte mniej więcej w tym samym czasie, w którym zginął Shelby. Był w stu procentach przekonany, że to ślepa uliczka, ale lepiej nie mieć na karku prokuratora, który oskarżałby ich o zaniechania. Uśmiechnął się wesoło do Alex, odsłaniając swoje idealnie białe zęby.
-Hej ślicznotko! Czemu masz taką skwaszona minę?
                Dziewczyna rzuciła mu wymowne spojrzenie. Jej długie, szatynowe włosy opadały w nieładzie, zupełnie jakby została wyrwana z głębokiego snu. W ciemnozielonych oczach kryło się zmęczenie, a powieki były ciężkie i napuchnięte.
                -Żartujesz sobie, prawda, Mike? Miałam dzisiaj wolne. Postanowiłam odespać wczorajszy nocny dyżur, kiedy nagle zadzwonił Jack, ściągając mnie do pracy. Mój jednodniowy urlop został przerwany, w dodatku przez taką rzeźnię…W dodatku przełożony nie raczył zauważyć mojej nowej fryzury. Więc tak, mam skwaszoną minę. Dzięki za troskę.
                Mike jeszcze bardziej wyszczerzył zęby, ciesząc się, że Alex jak zwykle jest w formie.
                -Skróciłaś. Osobiście wolałem cię z dłuższymi włosami.
                Zręcznie uniknął ciśniętego w jego kierunku znacznika, i pod gromami ciskanymi z oczu szatynki, ruszył w kierunku stodoły, uważając by nie zatrzeć niezwykle „ważnych” tropów. Nie zdążył jeszcze przekroczyć progu budynku, a już jego nozdrza zostały zaatakowane przez obrzydliwą mieszaninę krwi i zwierzęcych odchodów. Zapach był tak intensywny, że pozostawiał po sobie ohydny posmak na języku, który pomimo splunięć, nie miał zamiaru zniknąć. Niechętnie wszedł dalej, z całych sił powstrzymując mdłości. Wnętrze pogrążone było w półmroku, rozświetlanym gdzieniegdzie przez mocne, policyjne reflektory, ułatwiające funkcjonariuszom oględziny miejsca zbrodni. A naprawdę było co oglądać.
 Żółte znaczniki z wymalowanymi na nich numerkami porozstawiane były niemal od samego progu, i szeryf musiał uważać, by nie zawadzić nogą o któryś nich. Było to niezmiernie trudne zważywszy na gęstość ich rozmieszczenia. W głębi pomieszczenia, dwóch techników nadal pracowało przy oznaczaniu dowodów. Kręcił się wśród nich koroner, który chyba miał najtrudniejsze zadanie z nich wszystkich. Wszędzie walały się ochłapy mięsa, kawałki ubrania i strzępy okrwawionej skóry. Mike rozejrzał się po stodole, która bardziej przypominała jatkę niż cokolwiek innego. Poprzewracane, zryte pazurami ściany boksów zakrywały częściowo poszarpane końskie ciała. Zwierzęta leżały w kałużach stygnącej krwi, która wypłynęła z ogromnych dziur ziejących w ich bokach. Odsłonięte żebra były w niektórych miejscach uszkodzone lub zmiażdżone. Organy wewnętrzne zostały brutalnie wyrwane, i porozrzucane po całej stodole, niektóre były niekompletne, noszące ślady ostrych zębów. Martwe, szkliste oczy zwierząt wpatrywały się z wyrzutem w zakłócających ich odpoczynek ludzi. Pokrywająca podłogę słoma, była przesiąknięta krwią, i każdemu krokowi Mike’a towarzyszyło nieprzyjemne chlupanie. Mijał kolejne pokiereszowane końskie ciała, aż w końcu, doszedł  do miejsca, nad którym pochylał się koroner.
 Leżały tam zwłoki mężczyzny, a przynajmniej to, co z nich zostało. Shelby’emu brakowało lewej nogi, w miejscu której wystawała biała, potrzaskana kość, na której widniały dziesiątki niewielkich zadrapań i wgłębień. Ślady zębów. Brzuch ofiary stanowił jedną, wielką dziurę, przez którą widać było kręgosłup. Mięśnie, organy wewnętrzne…Nie pozostał po nich nawet ślad. Ale najgorsza ze wszystkich, była twarz. Właściwie, nie można było już powiedzieć, jakoby Aaron Shelby w ogóle miał coś takiego jak „twarz”. Skóra głowy została całkowicie zdarta, mięśnie natomiast poszarpane czymś ostrym, być może pazurami. Oczy leżały tuż obok głowy denata, jedno z nich zmiażdżone jakimś tępym narzędziem. Biała czaszka straszyła pustymi oczodołami i wyszczerzonymi w uśmiechu zębami. Kto mógł zrobić coś takiego? Po tym co zobaczył, Mike zaczął poważnie wątpić, że odpowiedzialnym za tą zbrodnię jest człowiek. Stawiał raczej na jakieś dzikie zwierze, które uciekło z ogrodu zoologicznego, lub prywatnej kolekcji. Takie rzeczy zdarzały się często, jednak jak dotąd, nie słyszał, by skutki były równie makabryczne. Poczuł jak lunch podchodzi mu do gardła. Zapach krwi stał się jeszcze bardziej nie do wytrzymania. Na domiar złego, koroner właśnie go zauważył.
                -Cześć Mike! Zastanawiałem się właśnie kiedy sie pojawisz. Niezły bajzel, co? Koleś wygląda jak chodzący kostium na Halloween. Masz przy sobie trochę słodyczy? Sądzę, że zasłużył na odrobinę łakoci. Jeezu, człowieku, dlaczego coś takiego musiało się wydarzyć akurat w naszym miasteczku? Założę się, że tym z Philadelphi nie drgnęła by nawet powieka na widok Aarona. Choć wątpię by byli w stanie go chociaż rozpoznać. Spójrz no tylko na niego. Biedny sukinsyn…Nawet on nie zasługiwał na podobną śmierć… Choć, pokażę ci jak wygląda sytuacja!
                -George, nie uważasz, że nie powinienem wtrącać się do twojej pracy?
                Koroner spojrzał na szeryfa ze szczerym zdumieniem, i pociągnął go za sobą, ściskając jego ramie w pewnym uścisku, nieznającym sprzeciwu.
                -Nie opowiadaj głupstw Mike! Jesteś tutaj w końcu szefem, wtrącanie się w pracę innych, to niemalże twój święty obowiązek!
                Pociągnął niezbyt opierającego się mężczyznę przez stodołę, kierując się do wrót, najwyraźniej chcąc zacząć od początku. Mike westchnął ukradkiem, szykując się na długi wykład w wykonaniu przyjaciela. George był dobrym kompanem, a jeszcze lepszym koronerem, jednak trochę za  bardzo angażował się w pracę, traktując ją niekiedy bardziej jako hobby niż źródło zarobków. W przypadku lekarza śledczego, nie było to najlepsze rozwiązanie.
                -Zaraz za progiem, natknęliśmy się na niezidentyfikowane szczątki, rozrzucone na niewielkim obszarze…
                -Zaraz, zaraz..-Mike nie był pewny co chciał powiedzieć jego towarzysz- Co masz na myśli mówiąc „niezidentyfikowane”? Nie bawimy się w jakieś „Archiwum X”…Mam wystawić list gończy za E.T.?
                George westchnął głośno, zastanawiając się jakim cudem jego przełożony w ogóle dostał tę pracę. Wykazywał czasami wysoce posuniętą ignorancję, która nienajlepiej odbijała się na jego obowiązkach. Opanował jednak swoje poirytowanie.
                -Rozejrzyj się. W tym budynku, Shelby trzymał osiem koni, z których teraz każdy, leży rozszarpany na kawałki nie większe niż moja pieść. Wszędzie  porozrzucane są fragmenty ich ciał. Aaronowi też brakuje sporej ilości kawałków. Wbrew naszemu wysokiemu mniemaniu o sobie, nasze organizmy niewiele różnią się pod względem budowy tkanek od zwierzęcych…Jednym słowem, nie wiemy które części należą do ofiary, a które do jego koni. Dopóki nie przeprowadzimy testów laboratoryjnych, zakładamy, że wszystko to co widzisz, to Aaron Shelby.
                Mike ogarnął wzrokiem rozrzucone dookoła szczątki. Gołym okiem widać było, że można by z nich ulepić dwóch kolejnych Shelby’ch, jednak nie polemizował z argumentacją koronera. Z niesmakiem pomyślał o sytuacji, w której rodzina dostaje zwłoki, złożone zarówno z tkanek ludzkich, jak i końskich. Nie była to najprzyjemniejsza myśl, zakrawająca na profanację zwłok. George zaczął właśnie opisywać  ze szczegółami położenie poszczególnych fragmentów. Mike słuchał przyjaciela niezbyt uważnie, cały czas zastanawiając się, co mogłoby spowodować podobną masakrę.
                -…widzimy tutaj wyraźnie, że wątroba została nadgryziona. Rozstaw szczęk powinien powiedzieć mi coś więcej o zwierzęciu, które to zrobiło. Od razu mogę wykluczyć, że jest to dzieło człowieka. Zbyt dużo zębów, w dodatku mają niepasującą budowę. Możliwe jednak, że ktoś zabił Shelby’ego, a następnie, chcąc zatuszować zbrodnię, wpuścił do stodoły dzikie zwierzę, by posprzątało. Kazałem technikom szukać śladów nietypowego futra, jak dotąd nic nie mają. Myślę, że nic więcej nie wyciągnę z tego miejsca. Niech Alex zrobi swoje zdjęcia, zapakujmy wszystko, i przewieźmy do laboratorium. Zadzwonię do Philadelphi, poprosić ich o pożyczenie sprzętu do badań, i za kilka dni powinienem złożyć ci szczegółowy raport.
                Nagle przez wrota stodoły wpadł zdyszany Knocks. Rozejrzał się ciekawie po ciemnym wnętrzu, chłonąc każdy, nawet najmniejszy jego detal. Wdawał sie czerpać jakąś chorą satysfakcję z widoku krwi i porozszarpywanego ciała.
                -Szeryfie, chyba znalazłem świadka tej makabry. Nazywa się Carol Rommsey i mieszkała naprzeciwko. To ona zadzwoniła na posterunek.
                Ucieszony z okazji do szybszego wyjaśnienia sprawy Mike, ruszył w stronę wyjścia z budynku. Nagle dotarło do niego znaczenie słów Knocks’a.
                -„Mieszkała”? Masz na myśli, że…nie żyje?
                Sierżant skinął ponuro głową, potwierdzając obawy szeryfa.
                -Wygląda to na zawał serca. Rozmawiałem z nią, gdy nagle usłyszałem trzask upadającego telefonu. Chwilę później coś większego się przewróciło, jak się okazało, była to sama denatka. Wezwałem karetkę, jednak zanim dojechali, już nie żyła.
                George mrugał oczami w niedowierzaniu.
                -Zawał?
                -Chciała powiadomić nas o czymś, co ją zaniepokoiło. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zobaczyła coś, co ją zabiło. Pytanie, co mogło przestraszyć tą kobietę na śmierć?
                Nagle przy grupce mężczyzn pojawiła się Alex, która najwyraźniej przysłuchiwała się wcześniejszej rozmowie. Mina dziewczyny była poważna, jej oczy błyszczały jakimś tajemniczym uczuciem, ni to strachem, ni to gniewem. W ręce trzymała ciężki, policyjny aparat fotograficzny, a jej czarne włosy tańczyły wokół głowy na wzbierającym wietrze. Pierwsze krople deszczu zaczęły spadać z nieba, uderzając cichym tapnięciem w szerokie rondo kapelusza Mike’a.
                -Diabeł z Jersey.
                George prychnął pogardliwie, demonstracyjnie unosząc oczy ku niebu. Knocks wyszczerzył się idiotycznie i zaczął machać rękami, imitując latającą bestię. Jedynie Mike pozostał niewzruszony po słowach Alex.
                -Rozumiem dlaczego tak myślisz. Przed stodołą znajdujemy ślady kopyt, w środku zaszlachtowane zwierzęta, i nieszczęśnika, który do nich dołączył, a kobieta, która widzi całe zajście, umiera na zawał. Ale Diabeł z Jersey to tylko legenda. Bajka wymyślona dla niesfornych dzieci. Nie możemy zamknąć w więzieniu czegoś, co nie jest prawdziwe. Nie zajmujemy się tropieniem nadprzyrodzonych stworów z opowieści.
                Szatynka popatrzyła na niego z zaciętym wyrazem twarzy. Nie miała najmniejszego zamiaru ustępować.

                -Tak się składa, że znam kogoś, kto właśnie tym się zajmuje. I podoba ci się to czy nie, zamierzam do niego zadzwonić.

Po raz pierwszy historię tajemniczego stworzenia pojawiającego się w New Jersey, usłyszałem od swojego mieszkającego w Trenton, stolicy tego stanu wujka, u którego spędzałem wtedy wakacje. Miałem wtedy jakieś 12 lat, i cholernie mnie nastraszył. Poszperałem w internecie, i znalazłem naprawdę sporo informacji na ten temat. Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem napisania opowiadania bazującego na tej legendzie, i oto jest. P.S. Prawdopodobnie, w najbliższym czasie nie będę nic wrzucał, postanowiłem oddać się przygotowaniom do matur ^^ Zatem, do 8 maja! 

4 komentarze:

  1. Po pierwsze dziękuję za to, że umieściłeś link do mojego rozdziału ;o)

    Czy to opowiadanie również dotyczy magii, czy diabeł z Jersey okaże się kosmitą, albo innym SF?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest link do bloga, który aktualizuje się jak wrzucasz coś nowego ^^ Diabeł z Jersey to kryptyda, czyli zwierzę, które nie zostało sklasyfikowane przez naukowców, ale według ludzi, istnieje ^^ nie będzie nadnaturalnych zjawisk SF :P

      Usuń
  2. No to cześ :D Wpadłam i zaczęłam od tego, bo... Ech, kiedyś nie mogłam zasnąć o kole trzeciej w nocy przeglądałam sobie Freyowe polecanki i Twój adres jakoś rzucił mi się w oczy. I zabrałam się za randomowe opowiadanie i... I to było to. I parę tygodni potem też wybierałam bardzo na randomowo i trafiłam na to samo XD Tytuł jest świetny. Znaczy najpierw myślałam, że Aaron jest Diabłem z Jersey, facetem z charakterkiem i fokle. Ale okej, nie wszyscy używają Diabła w takim kontekście. ;_;
    Co do tekstu. Pierwsze, tekst czytało się bardzo lekko i przyjemnie. Opisy nie przerastają, są trafne i całkiem zgrabne, dialogi wypadają naturalnie. A sama początkowa koncepcja nieodróżniania alkoholi dobrych i cienkich jest super, masz mój approval :D
    Cała postać Aarona jest taka strasznie sympatyczna. Może to moje skrzywienie na punkcie postaci typowych, ale on naprawdę był super. I bardzo mi było go szkoda, że umarnął. ;_;
    Jak rozumiem, Mike jest głównym bohaterem niniejszego opka. Nie zgarnął tyle sympatii, ile Aaron - może przez te dziwaczne podrywy koleżanki z pracy. O ile to był podryw. Bo ja to tak odebrałam, cienki bo cienki, ale podryw. I nie wiem, ile typowości trzeba będzie, żeby to zatuszować - noale zobaczymy, co z niego wyjdzie.
    Co jeszcze. Fabuła brzmi jak jakiś odcinek Supernatural, znasz może? Zawsze zaczyna się wejściem randomowej osoby, która umrze w jakiś paranormalnych okolicznościach. Tutaj analogicznie. Nie było może aż tyle napięcia, za to dynamiki i usprawnienia akcji nie zabrakło. To się liczy bardzo na plus.
    Co ja jeszcze miałam... A, k. No więc dialogi są naturalne, opisy całkiem niezłe, a i rys fabularny jest super. Naprawdę pomysł z wielkim potencjałem, jak wrócę z wyjazdu, przeczytam dalej. :D
    Ps. Wiem, ten komć jest biedny, ale czytałam ten tekst tydzień-dwa temu i rozumiesz. ;_; Następnym razem będę gadała dłużej, obiecuję :D

    Pozdrówki,
    Athemoss.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tak, mój adres został opracowany w tajnych placówkach badawczych rozsianych na terytoriach różnych państw(głównie USA i krajów byłego bloku wschodniego) specjalnie aby przyciągać uwagę :D:D Wiesz jacy są Ci amerykańscy naukowcy... Wszystko ogarną ^^
      U mnie Diabłem z Jersey jest owa istota aka "kryptyda" ^^ Aaron to tylko taki random wstawiony głównie po to, żeby go może komuś było szkoda - może i miał problemy z piciem, ale nikomu nie wadził, a i o swoje zwierzęta się troszczył :D
      Koncepcja z życia wzięta :D Jak niektórzy potrafią cedzić denaturat przez chleb, to znaczy, że do wszystkiego się idzie przyzwyczaić ^^
      Nie :D Ale, skoro nie wzbudził Twojej sympatii, to w sumie chyba dobrze, prawda? :D Głównego bohatera poznasz dopiero w drugiej części ^^ To jest dopiero coś w rodzaju prologu, choć nie chciałem tego tak nazywać :P W gruncie rzeczy, szeryf pojawi się jeszcze tylko RAZ, wiec spoko ^^
      NO trochę spojler, ale prawie jakby żaden, co nie? :D
      A co do cienkości podrywu... DZIĘKI, WZOROWAŁEM SIĘ NA SWOIM! ;___; :D Ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz...:D
      Oczywiście, że znam ^^ Jeden z moich ulubionych seriali...NO, może poza scenami, w których Sam i Dean zachowują się bardziej jak para homosiów niż bracia...:D Ale wiem ocb :D Choć chyba jeszcze się zdziwisz tym opowiadaniem...:D
      Spoko, MI SIĘ TAM PODOBAŁ :)
      Dzięki, że wpadłaś, jesteś tu zawsze mile widziana ^^
      No, też pozdrawiam :)

      Usuń