piątek, 13 czerwca 2014

Jersey Devil część III


James zjawił się przed siedzibą „instytutu” na pół godziny przed wyznaczonym przez siebie czasem. Tym razem, zajechał przed obskurną bramę wjazdową siedmioosobowym vanem w krzykliwym odcieniu zieleni, który nie miał chyba swojego odpowiednika w żadnym innym mieście na całym świecie. Po „niespodziance”, którą poprzedniego dnia przyniósł do pracy David, nie mógł pozbyć się wrażenia, że jadowity lakier przypomina kolorem palący trunek, którym raczyli się obmyślając przebieg polowania. Nie był to najlepszy znak, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jak zwykle myślący głównie o przyjemnościach mężczyzna zdążył już zapowiedzieć, że na wprawę załatwi całej ekipie większy zapas absynthu. James próbował mu to wyperswadować, ale historyk jak zwykle słuchał tylko podszeptów swojego imprezowego demona.
Od początku zapowiadało się ciekawie. Diabeł z Jersey! Marzenie każdego kryptozoologa … Zarówno James jak i pozostali członkowie zespołu mieli już w swym dorobku, na który składały się prawie trzy lata pracy w „instytucie”, będącym raczej hobby niż zawodem, kilka sukcesów jednak zazwyczaj było to po prostu odkrycie jakiegoś uważanego już za wymarły gatunku wiewiórki lub papugi…To mogło być coś poważniejszego. Jak do tej pory nikomu nie udało się jeszcze zdobyć żadnego solidnego dowodu na istnienie tej nieuchwytnej istoty, i James czuł, że jego determinacja aby być pierwszym, który sfotografuje żywy okaz Diabła z Jersey rośnie wraz z upływem czasu pozostającym do rozpoczęcia polowania.
Przez całą noc, wbrew radzie, której udzielił pozostałym członkom ekipy, szperał w Internecie przeszukując lokalne fora i blogi prowadzone przez żądnych przygód nastolatków, fanów teorii spiskowych i ludzi, którzy po prostu nie mieli nic lepszego do roboty, przez co mieli mnóstwo czasu na tropienie nawiedzającej wschodnie wybrzeże istoty. Zazwyczaj były to nic niewarte śmieci, wyssane z palca historyjki o tajnych rządowych projektach, które wymknęły się spod kontroli, a później były tuszowane przez facetów w ciemnych okularach i garniturach od Armaniego, mrożące krew w żyłach zeznania naocznych świadków tajemniczych rytuałów ku czci Szatana, który zesłał na ziemię swojego syna, by ten przygotował świat ludzi na jego przyjście…Czytało się to całkiem przyjemnie, jednak wartość merytoryczna była mniejsza od zera, wprowadzała bowiem jedynie mętlik i sprawiała, że ludzie wsadzali relacje naocznych świadków bestii pomiędzy majaki o krasnoludkach, kosmitach i aniołach.
To właśnie tacy osobnicy, niemający pojęcia o tym co robią byli powodem, dla którego nikt nie patrzył poważnie na pracę zespołu „Kimmerii”. James uśmiechnął się pod nosem gdy przypomniał sobie kwaśną minę ojca, którą witał go za każdym razem gdy zaczynał opowiadać o swoim zajęciu. Z pewnością wolałby go oglądać schludnie ubranego i zasiadającego w radzie nadzorczej którejś z jego licznych restauracji. Zabawne, jak rodzic i syn potrafią się od siebie różnić. Być może w końcu uda się go przekonać, że ta praca ma znaczenie. Gdyby tylko zdołali złapać Diabła z Jersey… Zapakowana na przyczepę sporych rozmiarów klatka ze wzmocnionej stali powinna z łatwością utrzymać szalejącego niedźwiedzia. Kłopot w tym, że o niedźwiedziach Jane mogłaby im opowiadać godzinami, a o istocie, na którą zamierzali polować mogła snuć tylko domysły. James miał szczerą nadzieję, że przynajmniej Andy będzie przygotowany na wszelką ewentualność.
Jakby wywołana tymi myślami, na parking wtoczyła się potężna sylwetka matowo czarnego SUV-a. Wielkie niczym plażowe piłki koła z chrzęstem tarły po żwirowatym podjeździe. Mówi się, że auto jest przedłużeniem męskości, i że po jego rozmiarach można poznać na ile pewny siebie jest jego właściciel. W przypadku Andy’ego  było zupełnie inaczej. Jego natura leśnego człowieka, łowcy, który spędzał każdą wolną chwilę w głuszy wraz ze swoimi ukochanymi „pukawkami” jak czule nazwał arsenał będący nieodłącznym elementem wystroju jego mieszkania, polując na zwierzęta małe i duże, sprawiała, że potrzebował wozu mogącego bez trudu pokonywać zarówno miejską, betonową dżunglę jak i zapomniane przez Boga i ludzi pustkowia, gdzie błoto i bagna były jedynym na co można było liczyć. Dodatkowo, sporych rozmiarów bagażnik pozwalał na łatwe upchnięcie w nim zdobyczy, która mogła być naprawdę różna, od nie większej od dłoni wiewiórki przebitej bełtem kuszy, po trzymetrowego aligatora z czaszką przestrzeloną nabojem na słonie. James bez trudu dostrzegł świeże ślady błota pokrywające felgi SUV-a, niektóre z nich jeszcze lśniące wilgocią, co mogło świadczyć tylko o jednym…
-Heeeeeeej, szefie! Przywiozłem zapasy na polowanie! Nigdy nie wiadomo kiedy człowiek zgłodnieje, heh?
Brodata twarz kłusownika była jeszcze bardziej wymięta niż zwykle, w zakręconych włosach w okolicach podbródka można było dostrzec zaplątane igliwie i resztki zeschłych liści. Zapewne wybrał się na nocne polowanie i zasnął czekając na zwierzynę. James gotów był się założyć, że miało to coś wspólnego z przyniesioną przez Davida butelką. Na trzeźwo Andy nigdy nie straciłby czujności podczas podchodów. Zwalisty mężczyzna pogwizdując wesoło, i nie okazując najmniejszych śladów zmęczenia obszedł samochód, i przekręcił zamek w bagażniku. Podniósł klapę i pokazał szefowi jego zawartość.
-Robi wrażenie, co? Dwieście kilo smacznego mięska, tylko czeka żeby zatopić w nim zęby! Mam też kilka przekąsek…Można z nich zrobić szaszłyki, smakują zupełnie jak kurczak!
James z niedowierzaniem wpatrywał się w otwarty bagażnik. Leżała w nim martwa łania, z wywieszonym językiem i głową pokrytą skorupą posoki, której plamy zdobiły granatową tapicerkę. Przez przestrzeloną czaszkę widać było krwawą masę, która jeszcze niedawno kontrolowała teraz już zimne i martwe ciało zwierzęcia. Podniósł spojrzenie w górę i zobaczył coś, co napełniło go jeszcze większym obrzydzeniem. Z przymocowanej do dachu rurki zwisała para ciemnozielonych węży z odciętymi głowami. Ich długie, grube jak nadgarstek Jamesa truchła przypominały pęta kiełbasy zawieszone w masarni. Czy on naprawdę oczekuje, że będą to jedli? Przeniósł wzrok na przepełnione wesołością spojrzenie Andy’ego. Tak, chyba rzeczywiście tego oczekuje…
-Andy, nie możemy zabrać ze sobą całego jelenia! A nawet jeśli byśmy mogli, i tak nie zgodziłbym się na podobne szaleństwo! Jak ty to sobie wyobrażasz? „Dzień dobry panie władzo, jedziemy do krewnych w Leeds point, i pomyśleliśmy, że przywieziemy obiad. A przy okazji, nasza karta myśliwska straciła ważność”? Nie ma mowy. Jeleń zostaje!
-Łania. To łania, James. Mógłbyś okazać choć odrobinę szacunku. Oddała swoje życie byśmy mogli pożywić się jej ciałem a ty odpłacasz się jej wrzaskiem i narzekaniami. Takie zachowanie nie świadczy najlepiej o twoim chi.
James zaczynał już powoli tracić cierpliwość. Patrzył na rozciągniętą w uśmiechu twarz podwładnego, i nie mógł doszukać się w niej śladu kpiny, czy ironii. Nie, podobne zachowanie byłoby niepodobne do Andy’ego. Najgorsze było to, że on faktycznie wierzył w to co mówił, a przy tym trudno mu było zarzucić, że jest idiotą. Ten dzień nie zapowiadał się najlepiej. Otwierał już usta żeby wygłosić jedno ze swoich wspaniałych, okraszonych soczystymi przekleństwami przemówień, ale w ostatniej chwili zrezygnował.
-Zanieś go do chłodni- upodobania Andy’ego były tak natrętne, i tak często oddawał się pod ich władanie, że James w końcu się poddał i uległ jego namowom, w których przekonywał go, że potrzebują w „instytucie” miejsca, do przechowywania „kryptyd, które ustrzelę”… Sprowadzało się to do tego, że „kryptydy” były zadziwiająco podobne do wiewiórek, aligatorów, łani, jeleni, łosi, a raz nawet trafił się niedźwiedziopodobny  El Chupacabra.- Możesz wykroić trochę mięsa i zapakować do przenośnej lodówki…Węże zostają!
Andy wyglądał na zawiedzionego, ale wiedział, że lepszych warunków nie wytarguje. Zamknął bagażnik, i wsiadł za kierownicę. Odpalił silnik, i pojechał w głąb podwórza, by zaparkować przed budynkiem chłodni. James zastanawiał się przez chwilę, czy mu nie pomóc, ale natychmiast odrzucił od siebie tą niedorzeczna myśl. Da sobie radę. Facet o posturze grizzly z łatwością udźwignie martwą łanię. Zresztą, widział już zbliżający się samochód Davida. Łatwy do rozpoznania cadillac z płomieniami namalowanymi na masce i nad kołami. „Żeby wglądało, że jadę szybciej”. Podobnie jak auto Andy’ego, był matowo czarny, z karbowanymi łuskami. W połączeniu z potężnym subwoofer’em włączonym na pełną moc, wygrywającym muzyczne przeboje lat osiemdziesiątych oraz skórzaną tapicerką, cadillac stanowił szczyt szpanerstwa i wyjątkową chlubę właściciela.
 David lubił podjeżdżać nim pod akademiki i udawać jednego ze studentów, sprawdzając, czy wygląda jeszcze na tyle młodo, by kogoś nabrać. Ku przerażeniu Jamesa, na tylnym siedzeniu piętrzyły się zapakowane w papierowe torby pakunki, które na pewno nie były ubraniami. Wolał się nawet nie zastanawiać, co mogło się w nich skrywać, ale instynkt podpowiadał mu, że zapewne w niejednym stanie było to nielegalne. David był, jak to zwykł powtarzać, typem naukowca-laboranta…Nie obca mu była żadna chemia czy związek organiczny. Najgorsze było to, że był również dobrym przyjacielem, i nie znał słowa „egoizm”. Wyznawał zasadę „co moje to i twoje, a we dwóch zawsze lepiej się nawalić”. Dlatego też bez żadnych oporów przynosił różnorakie specyfiki do pracy, co skutkowało zazwyczaj trwałą niezdolnością całego zespołu do wykonania jakiegokolwiek obowiązku. James podejrzewał, że gdyby zwolnił Davida, efektywność ich pracy już tego samego dnia podskoczyłaby o ponad połowę.
 Byli jednak bliskimi przyjaciółmi, i nie miał serca mu tego zrobić. No i oczywiście, (choć nigdy nie przyznałby tego otwarcie) nawet podobały mu się niektóre eksperymenty. David zatrzymał się niebezpiecznie blisko ściany budynku, hamując z piskiem i przy wtórze zapachu palonej gumy. Wyłączył ogłuszająco głośną muzykę, i wyskoczył z pojazdu, nawet nie trudząc się z otwieraniem drzwi. Podszedł do Jamesa, zdejmując po drodze ciemne okulary. W jego oczach tańczyły łobuzerskie iskierki nadające mu wyglądu psotnego dziecka.
-Jak się masz stary?- potrząsnął solidnie wciągniętą ręką szefa- nie uwierzysz jaką miałem wczoraj przygodę! Spotkałem w barze tą modelkę, której tyłek wisi na połowie bilbordów, wiesz, tą od reklamy bielizny?...  Zapytałem się czy mogę liczyć na prywatną prezentację, bo jestem zainteresowany kupnem, ale chciałbym zobaczyć wszystko w trzech wymiarach…
-I dostałeś w pysk…?
David wyglądał na zaskoczonego. Po chwili jednak roześmiał się beztrosko, klepiąc przyjaciela po plecach.
-Chciałbyś panie zazdrosny! Okazało się, że studiuje historię…Pokazałem jej, na przykładach, jak zmieniał się stosunek społeczeństwa do stosunków przedmałżeńskich… Była bardzo pojętna, i od razu załapała o co chodzi. Dałbym jej piątkę z plusem…
-Nie wierzę, że pojechałeś do baru! Wysłałem was wszystkich do łóżek, a póki co, widzę, że nikt mnie nie posłuchał! Andy wybrał się na polowanie, a ty…
-Też byłem na polowaniu! Mam nadzieję, że łowy Andy’ego były równie owocne jak moje! Chętnie wrzuciłbym na ruszt kawałek dziczyzny…
James opuścił ręce, całkowicie się poddając. Jak do cholery ma być szefem, skoro nikt go nie słucha? To jakiś obłęd! Może najwyższy czas poszukać nowej ekipy? Problem w tym, że naprawdę ciężko znaleźć poważnych naukowców chętnych do zajmowania się podobnymi sprawami…Ich zespół był…wyjątkowy, i to na wiele sposobów. W zasadzie, w głębi duszy czuł, że z nikim innym nie chciałby pracować. Życie to nie tylko obowiązki…Jeśli w obecnym składzie, udawało im się łączyć zarówno pracę jak i rozrywkę, nie było powodów by cokolwiek zmieniać.
-Dalej bracie, pomożesz mi z zapakowaniem naszych małych przyjaciół na pokład!
-Jeśli to jakiś żart o charakterze seksualnym, nie zrozumiałem…
David ponownie wybuchnął śmiechem, nie zważając na niezbyt bystrą minę Jamesa. Pochylił się nad tylnym siedzeniem, i zaczął wyjmować swoje pakunki. Drugi mężczyzna poszedł za jego przykładem, ale najpierw musiał przejrzeć ich zawartość. Zaglądnął do wnętrza pierwszego. Kilka butelek piwa, nie jest tak źle. Kolejne-kwadratowa butelka Jacka Daniels’a i jakaś wódka z pływającym w środku wężem. Nie wyglądało to zbyt apetycznie, ale nadal nie było to coś, czym należałoby się martwić. Trzecia paczka zawierała dwie butelki wypełnione wściekle zieloną cieczą. Kolejna tak samo. I kolejna. W sumie naliczył się około ośmiu litrów absynthu, czterech zwykłych alkoholi i mnóstwo piwa. Zapasy jakby zbliżała się prohibicja. Albo popijawa.
-Jesteś pewny, że potrzebujemy tego aż tyle? Może się okazać, że sprawę rozwiążemy w jeden dzień… Być może to nie Diabeł z Jersey, i nie będzie potrzebna nasza pomoc…
David, który kończył właśnie pakować swoje zapasy do van-a, wzruszył beztrosko ramionami.
-Wtedy mój drogi, będziemy musieli szybciej pić, żeby wycieczka się nie zmarnowała.
James pokiwał głową na znak zgody, i pomógł przyjacielowi z załadunkiem. Gdy wrócił do cadillaca został już tylko jeden pakunek. Był większy, i cięższy niż pozostałe. Z ciekawości zajrzał do środka, nie przypominał sobie bowiem, by przedtem to robił. Na wierzchu leżała koronkowa, czarna bielizna, którą skądś kojarzył. Wysilił pamięć…Dziewczyna z bilbordów…A więc David mógł mówić prawdę.
-To należy do mnie! Dokonałem uczciwej wymiany!
-Wcale nie zamierzałem ci tego zabrać…Po prostu byłem ciekaw co jest w tej torbie.
-Eeee…Nic takiego…Rozumiesz, parę świerszczyków na samotne wieczory, jedna czy dwie płyty…
James spojrzał z ukosa na mężczyznę, wyraźnie wyczuwając, że ten nie mówi mu całej prawdy. Zaczął szperać w torbie. Rzeczywiście, znalazł tam kilka egzemplarzy kolorowych czasopism ze skąpo odzianymi dziewczynami, oznaczone znakami „X” płyty, a pod nimi…
-Po jaką cholerę ci… zebrane dzieła Edgara Alana Poe? „Przeminęło z wiatrem”? Spakowałeś to przez pomyłkę?
David wyglądał jak uczniak przyłapany na gorącym uczynku z papierosem w ustach. Jego twarz zrobiła się czerwona ni to ze wstydu, ni to z zażenowania. Widać było, że nie chciał udzielać odpowiedzi na to pytanie. James uśmiechnął się pod nosem, tak by nie dostrzegł tego przyjaciel.
-Zresztą…Nieważne. Dobrze, że masz jakieś inne hobby niż imprezy i używki.
Historyk odchrząknął coś niezrozumiale i odwrócił się w kierunku van-a, udając, że jest niezwykle zajęty układaniem swojego „bagażu”. Pod wjazd zajechał właśnie sportowy wóz o zawieszeniu tak niskim, że Jamesowi wydawało się niemożliwe by był on w stanie pokonać progi zwalniające. Brakuje jeszcze tylko podrasowanej hydrauliki i jego właściciel na pewno byłby z Meksyku. Tam uwielbiają takie zabawki. Samochód zgasił silnik, jednak z jego wnętrza nikt nie wychodził. Mężczyzna z zaciekawieniem spoglądał w jego kierunku, zastanawiając się czy to Jane czy Conor. Po kilku minutach zagadka się rozwiązała. Drzwi od siedzenia pasażera otworzyły się, a chwilę później wyłoniły się zza nich długie, opalone nogi zakończone niesamowicie wysokimi szpilkami, zupełnie jakby ktoś uparł się, by zestawić niedorzecznie wysokie obcasy, z niedorzecznie niskim zawieszeniem. Jane.
Zaraz później, do nóg dołączyła reszta ciała, i kobieta ukazała się w całej swojej okazałości. Miała na sobie krótką klubową suknię w kolorze ciemnego błękitu, a jej fryzura ułożona byłą w fantazyjne loki, które spływały na ramiona, i łopotały na lekkim, porannym wietrze. „Co to do kurwy nędzy ma być? Nie jedziemy do nocnego klubu tylko na polowanie!” James nie mógł uwierzyć temu co widzi. Andy, David…Po nich spodziewał się braku odpowiedzialności i racjonalnego myślenia, ale Jane? Zawsze stanowiła ostoję całego zespołu, a teraz… I kim był czarnoskóry mężczyzna, który wraz z nią wysiadł z samochodu? Nie, zdecydowanie coraz mniej podobała mu się perspektywa tego polowania. Wszystko szło nie tak jak powinno, a on nie mógł nic na to poradzić. Zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku zbliżającej się spacerowy tempem pary. Szli trzymając się pod łokcie, przytuleni do siebie, rozmawiając o czymś przyciszonymi głosami.
Od czasu do czasu któreś z nich wybuchało śmiechem. Widok ten jednie podsycał gniew, który zaczął się budować w Jamesie. Zatrzymał się pół metra od nich, i wbił twarde spojrzenie w Jane, która odwzajemniła je hardo, choć widać po niej było, że ma świadomość, że jej zachowanie nie wzbudziło w szefie pozytywnych odczuć. Miała na tyle przyzwoitości, by przynajmniej udawać skruchę, choć nie zamierzała grać zastraszonej owieczki. Przypominała raczej panterę gotową w każdej chwili wysunąć pazury. James nie był pewien jak wyglądałaby demonstracja siły w jej wykonaniu. Patrząc jej w oczy, i widząc determinację, nie miał ochoty się przekonywać. To jednak on był kierownikiem tego zespołu, i musiał dbać o posłuch i szacunek wśród podwładnych , bez względu na płeć czy wiek. Nie chciał, nie mógł odpuścić.
-Jane. Nie pomyliłaś przypadkiem adresów? Jedziemy do pieprzonego Leeds Point! Zapadłej dziury, gdzie motel z zarobaczonymi łóżkami to szczyt luksusów, a o klubach nocnych wiedzą tylko z opowieści znajomych, którzy byli w Philadelphi. Nie uważasz, że twój strój jest…nieodpowiedni?
Towarzyszący jej mężczyzna drgnął wyraźnie na ostry ton w głosie Jamesa. Nie był specjalnie wysoki ani wysportowany, ale najwyraźniej uważał się za samca alfa, i nie miał zamiaru dopuszczać do sytuacji, w której jego kobieta dostaje reprymendę od nadpobudliwego szefa.
-Wyluzuj ziom! Nie jesteś chyba jakąś ciotą, że przeszkadza ci ta sukienka? Mój kotek wygląda w niej jak milion dolarów…w niebieskiej sukience. Jak masz do niej jakiś problem, może najpierw powinieneś wyjaśnić go sobie ze mną?
James przeniósł wzrok na ciemnoskórego. Płonąca w nim żądza mordu najwyraźniej ostudziła zapał rycerza na białym koniu, ponieważ jakby zapadł się w sobie i stracił swoją butną postawę. Wyglądał jak typowy nastolatek z „ulicy”, który wychował się w ogromnej rezydencji słuchając rapu, i przez to myśli, że może zaliczać się do gangsterów pokroju 2Pac’a. Zbyt obszerne, wyglądające jak uszyte z dwóch worków spodnie sięgały niemal kostek, które zakrywały białe skarpetki, odbijające się niczym odblaskowe kamizelki na drodze, od czarnych adidasów. Krok był zrobiony tak nisko, że wyglądały jakby ich właściciel nie zdążył na czas dobiec do łazienki. Również koszulka zwisała w luźnych fałdach i powiewała na wietrze niczym łopoczące żagle jachtu. Włożony tył na przód fullcap z nieoderwaną wciąż naklejką dopełniał obrazu. Co takiego ona w nim widziała? Już David byłby lepszym kandydatem na partnera niż ten pseudo twardziel. Jane również nie wyglądała na zadowoloną z zachowania swojego towarzysza, bowiem rzuciła mu karcące spojrzenie, pod którym zmiękł jeszcze bardziej. „Dobra dziewczynka” pomyślał James, „Wie, że nie wolno denerwować szefa”.
-Kto to do cholery jest?
-To…Vince. Mój chłopak. Pojedzie z nami. Obiecuję, że nie będzie sprawiał kłopotów. A jeśli chodzi o moje ubranie…Nocowałam poza domem i w dodatku…zaspałam. Nie zdążyłam wpaść do domu żeby się przebrać. Ale mam torbę z rzeczami na zmianę, gdy dojedziemy założę coś innego. Vince, pomóż mi z bagażem.
James nie miał więcej pytań. Ona też nie posłuchała jego rady. Czy ktokolwiek spał poprzedniej nocy? Głośne trąbienie wyrwało go z rozmyślań. Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę, że stoi na środku ulicy blokując drogę taksówce. Taryfiarz wygrażał mu zza szyby pięścią i krzyczał niezrozumiale po włosku. Jego kapelusz z rondem był zawadiacko przekrzywiony, a wielkie niczym szynki pięści, nie zachęcały do dyskusji na temat bezpieczeństwa na drodze. Unosząc dłoń w przepraszającym geście, James zszedł na chodnik, ustępując drogi pojazdowi. Ku jego zaskoczeniu, taksówka zatrzymała się kilka metrów dalej. Westchnął głęboko, przygotowując się na awanturę i być może bójkę z kierowcą. Zwalisty mężczyzna wysiadł, i ruszył w stronę tylnych drzwi. Otworzył je, a następnie zanurkował do środka, wyciągając stamtąd bezwładne ciało ubrane w pomiętą koszulę w kratkę, i poplamione czymś spodnie. Kolejne włoskie przekleństwa wzbiły się w powietrze. James przyjrzał się uważniej, i w wywlekanej z taryfy postaci rozpoznał Conora.
Skład w komplecie. Szurnięty spec od wszystkiego co strzela, nałogowy imprezowicz-zboczeniec, wiedzący co jadł na kolację Thomas Jefferson, często zmieniająca facetów, ubrana jak na dobrą zabawę pani biolog, i najwidoczniej zalany w trupa detektyw, jedyny, który zażył tej nocy choć trochę snu. I oczywiście James, szef, ale tylko z tytułu, osoba odpowiedzialna za koordynowanie pracy tej „Fantastycznej Czwórki”…Był jeszcze Vince, ale póki co, nie chciał sobie zawracać nim głowy. Podszedł do taksówkarza, i pomógł mu wydostać Conora. Mężczyzna pokryty był wymiocinami, podobnie wnętrze samochodu. Kierowca nadal klnął.
-Zgarnąłem tego skurwiela prosto z baru! Właściciel zadzwonił do biura, żeby przysłali kogoś kto odbierze pijanego klienta. Spodziewałem się lekko wstawionego faceta, który nie chce wsiąść za kółko…Kurwa! Nie ma co, piękny początek dnia…Będę musiał to posprzątać zanim dostanę kolejne zlecenie…
James bez słowa wcisnął w dłoń mężczyzny banknot studolarowy, spodziewając się, że to załatwi sprawę. Nie mylił się. Kierowca uśmiechnął się zadowolony, i bez słowa powrócił do samochodu. Chwilę później już go nie było.
-No, stary… Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Conor popatrzył na niego niezbyt przytomnym wzrokiem, a następnie przeniósł wzrok na zegarek.
-Jest…za dziesięć piąta… Jestem na czas.
-Tak…jesteś na czas. Ale co z tego? No nic, wytrzeźwiejesz w drodze. Już ja tego dopilnuję. A póki co…Chodź, dam ci jakieś zapasowe spodnie. Nie wytrzymamy dwóch godzin w vanie ze smrodem wymiocin.
Gdy detektyw zmieniał brudną odzież, z chłodni wyłonił się Andy w towarzystwie Davida. Brodacz niósł wielką przenośną lodówkę, w której zapewne trzymał wycięte kawałki mięsa, które zamierzał zabrać na wprawę. James mógł mieć tylko nadzieję, że węże zostały na miejscu. Nigdzie nie mógł wypatrzeć Jane i jej nowego chłopaka, ale tym postanowił martwić się później.
-Ruszajmy się, zbierać dupy w troki!
-Spokojnie szefie, muszę jeszcze zapakować do wozu moje zabawki. Bez nich nigdzie się nie ruszam.
-Mam nadzieję, że nie zabrałeś ze sobą całego pieprzonego arsenału
James wiedział, że jego nadzieje były płonne. Zbyt dobrze znał Andy’ego i jego dziwaczną miłość do broni. Brodacz odsunął drzwi swojego samochodu i zaczął wyjmować sprzęt. Najpierw wyciągnął swój ulubiony karabin snajperski z optycznym celownikiem. Przechwalał się nieraz, że potrafi za jego pomocą ustrzelić zająca z odległości kilometra, ale jak dotąd nikt nie sprawdzał prawdziwości jego słów. Choć z drugiej strony, jeśli prawdą jest, że praktyka czyni mistrza, to James gotów byłby uwierzyć w te zapewnienia. Nikt nie miał chyba więcej praktyki w polowaniu co Andy. Następną rzeczą, która trafiła do van-a, była wykonana z włókna węglowego ciężka kusza, zdolna przebić na wylot deskę grubości kciuka.
James wolał sobie nawet nie wyobrażać jakie rany musi zadawać ta broń. Był jedynie pewny, że nie chciałby stanąć na drodze wstrzelonego z niej bełtu. Później przyszła kolej na łuk kompozytowy, dorównujący niemal wzrostem Davidowi. Poręczny pistolet 9 mm, sześciokomorowy rewolwer, śrutówka z łamaną lufą, strzelba i jej skrócona wersja, tak zwany obrzyn, kolejna snajperka, tym razem bez lunety…Ak-47 i pas amunicji…
-Kurwa, Andy! Chcesz żeby wsadzili nas na krzesło elektryczne za terroryzm? Jedziemy na wojnę czy na polowanie? Jedna snajperka by wystarczyła! A to co niby ma być?- James wskazał na podłużne pudełko leżące pod siedzeniem- Panzerfaust?
-Nie bądź niemiły szefie…Panzerfausty są już antykami. W życiu nie użyłbym czegoś co ma więcej niż dziesięć lat. To po prostu granaty. Używam ich czasem do polowania na aligator. Jedno takie cudo wrzucone do wody potrafi oderwać gadowi łeb. Powinniście kiedyś pojechać ze mną na bagna Luizjany… Przepiękna okolica. Tylko człowiek i dzika natura, w walce o przetrwanie…
David wybuchnął dzikim śmiechem, zupełnie jakby Andy powiedział coś zabawnego. Jakby nie zdawał sobie sprawy, że olbrzym mówi całkowicie poważnie. James od dawna podejrzewał, że brodacz nie jest w pełni władz umysłowych. Kto w ogóle dał mu pozwolenie na broń…
-Andy…Karabin snajperski rozumiem…Pistolet, rozumiem….Cholera, nawet obrzyna jakoś bym przyjął do wiadomości…Ale kałach i granaty? Skąd do ciężkiej kurwy wytrzasnąłeś te rzeczy? I nawet mi nie próbuj wmawiać, że zdobyłeś je legalnie, na takie "drobiazgi" nie ma pozwolenia!
-Mam kilku kumpli w wojsku…-Andy wzruszył ramionami, jakby mówił o załatwieniu pączków z kremem- Kilku z nich było mi winnych przysługę, a ja bardzo chciałem mieć odpowiedni sprzęt…
-Nawet nie chcę wiedzieć jakie przysługi im wyświadczyłeś…Kurwa, nie chcę nawet wiedzieć, że w ogóle masz znajomych w wojsku. Im mniej wiem, tym niższą dostanę odsiadkę gdy już zgarnie nas policja. Dobrze, że chociaż David postąpił rozsądnie, i nie zabrał ze sobą narkotyków.
Wywołany odwrócił pospiesznie wzrok i pobiegł zająć się czymś pilnym po drugiej stronie wozu.
-Andy, ukryj to cholerstwo, tylko ostrożnie, nikt nie może tego znaleźć! Nie mam najmniejszej ochoty na dochodzenie… Ojciec i tak ma niską opinię o mojej pracy… Skończcie pakować van-a, a ja poszukam Jane i jej chłoptasia. Conor- detektyw opierał się niepewnie o maskę samochodu. Jego pobladła twarz pozbawiona była wszelkiego wyrazu. Cóż, sen nie zawsze okazuje się zbawienny dla zdrowia.- …pakuj się już do samochodu. David, złóż ostatnie siedzenia, niech się tam położy. Może jak prześpi jazdę, obudzi się w lepszej formie. I pospieszcie się, dochodzi szósta! Powinniśmy już być w połowie drogi!
Miał już się odwracać, ale zobaczył, że brodacz zaczyna wyjmować kolejne pakunki. W ślad za wszelkiego rodzaju bronią dystansową poszły skórzane pasy, które po rozwinięciu ukazały całą kolekcje ostrzy, od małych, nie większych niż palec serdeczny, po długie jak ramię dorosłego mężczyzny maczety. Wyglądało na to, że Andy starannie przygotował się do wyjazdu.
-Po co ci te rzeźnickie noże? Masz zamiar kogoś zaszlachtować?
Mężczyzna popatrzył na niego z politowaniem.
-Są mi potrzebne do skórowania trofeów. Tylko pomyślcie- dywanik z Diabła z Jersey…Albo z Chupacabry…Świetnie wyglądałby przed kominkiem…
-Mówisz o nieodkrytych  gatunkach…Nauka jeszcze ich nie opisała, a ty już przygotowujesz im zagładę. Poza tym…Maczety do skórowania? Chcesz tam polować na słonie?
-One są na szczególne okazje. Ale mam coś o wiele lepszego!
Mówiąc to, wyciągnął podłużny, zawinięty w naoliwione płótno przedmiot, który z dumą podetknął Jamesowi pod nos. Z materiału wystawała drewniana, wypolerowana na błysk rękojeść z okrągłym pałąkiem. David wpatrywał się w paczkę z wyrazem niedowierzania w oczach.
-Czy to…katana?
Andy uśmiechnął się, najwyraźniej zadowolony z wrażenia jakie wywołał swoją zabawką. Ujął ostrożnie rękojeść i odwinął ostrze. Klinga zalśniła złowrogo w promieniach słońca.
-Z damasceńskiej stali. Doskonale wyważona, i ostra jak brzytwa. Pół nocy spędziłem na ostrzeniu!
Historyk wyglądał na wniebowziętego, natomiast jego szef miał dość niepewną minę.
-Wiesz stary…Aż boję się spytać po co ci samurajski miecz na polowaniu…Ale z zawodowego obowiązku, i ze strachu przed policją, zrobię to…Po co?
Olbrzym wzruszył ramionami, jakby odpowiedź na pytanie powinna być oczywista.
-Nigdy nie wiesz co może się przydać. Dlatego zawsze biorę ze sobą wszystko co mam pod ręką. Żałowałbym gdyby zdarzyła się sytuacja, w której potrzebowałbym katany, a akurat nie miałbym jej przy sobie.
-Jak chociażby…?-James z jakiegoś powodu wcale nie wydawał się przekonany-Opowiedz mi proszę, w jakiej sytuacji uważasz za konieczne użycie pierdolonego miecza? Spodziewasz się ataku roninów? Masz cynk o najeździe uczulonych na stal damasceńską wiewiórek? No, proszę bardzo, mów!
-Gdyby stępiły mi się obie maczety, i zgubiłbym pas z nożami…Wtedy musiałbym użyć katany do skórowania zwierząt. To przecież logiczne.
David nie potrafił powstrzymać się od wtrącenia się do rozmowy.
-Nie prościej byłoby kupić jeszcze dwie maczety, tak na wszelki wypadek?
Widać było, że ta myśl przypadła Andy’emu do gustu.
-Po drodze możemy skoczyć do sklepu ze sprzętem myśliwskim, znam taki jeden po drodze, pracuje tam mój dobry znajomy…
-Niech zgadnę- zanim zacząłeś przepuszczać u niego większość wypłaty na maczety i naboje do obrzyna, w ogóle się nie znaliście?- ta rozmowa przybierała dla Jamesa coraz bardziej karykaturalny wygląd. Nie mógł się jednak powstrzymać od jej podtrzymywania. Tak właśnie Andy działał na otoczenie.
-Tak, poznałem go w sklepie. Dał mi namiary na kolesia od którego kupiłem to cudeńko…
Mówiąc to, wciągnął nie wiadomo skąd dwugłowy topór o zakrzywionych, rzeźbionych przepięknie na kształt smoczych skrzydeł ostrzach. Podszedł do rosnącego w pobliżu drzewa, i jednym potężnym zamachem przeciął gałąź grubości swojego ramienia.
-Ostre, tak jak powinno! Możemy się zwijać!
James nawet nie próbował dalszej dyskusji. Odszedł, nie chcąc być świadkiem tego, jak brodacz zamienia ich polowanie w średniowieczny turniej. Musiał znaleźć Jane i Vince’a. Choć tego ostatniego najchętniej skopałby i zostawił w Philadelphi. Wiedział jednak, że jeśli dziewczyna się na coś uprze, koniec końców postawi na swoim. Nie miał ochoty na kolejne sprzeczki. To i tak zaczynało się robić ponad jego siły. Może rzeczywiście praca menadżera Fast food’a nie była taka zła? Tam przynajmniej nie miało się do czynienia z wymachującymi toporami maniakami. No, chyba, że Andy nabrałby akurat ochoty na hamburgera. Kto wie w jaki sposób zdobywa pożywienie w miejskiej dżungli? Może je też musi upolować? Wraz z ręką pracownika obsługi..
Zagubioną parę gołąbków znalazł w dość jednoznacznej sytuacji na tyłach biura. Nie chcąc im przerwać, choć wszystko w nim wrzało z wściekłości spowodowanej kolejnym opóźnieniem, udał się do kuchni i zaparzył sobie kawę. Gdy dopijał drugą filiżankę, usłyszał ostrożne kroki skradające się w kierunku drzwi. „A więc skończyli!”. Wparował do hallu, i stanął przed dwójką spóźnialskich.
-Jane, do jasnej cholery! Jeszcze grubo przed siódmą, a ja już wyczerpałem swój limit bluzgów na kolejny miesiąc! Proszę cię, jak osobę dorosłą, i jak chciałbym wierzyć, odpowiedzialną, żebyś w tej chwili zabrała swojego kochasia i dziesięć minut temu siedziała w vanie!
Dziewczyna próbowała coś powiedzieć, ale zdecydowany wzrok szefa zniechęciłby osła do porykiwania. Bez słowa skinęła głową i pospiesznie ruszyła w stronę wyjścia. James popatrzył na zegarek. Piąta dwadzieścia…Przyłożył tarczę do ucha. Nic. Wspaniale. Ten dzień naprawdę zaczynał się miło. Nie wróżyło to niczego dobrego w stosunku do polowania, które mieli zamiar rozpocząć. „Taka praca”. Ta myśl towarzyszyła mu w drodze do samochodu, w którym czekała już na niego cała ekipa, niecierpliwymi okrzykami zachęcając go do pośpiechu. „Czas najwyższy zmniejszyć im pensje. To im pokaże”. Wiedział jednak, że żadne, nawet najbardziej drastyczne środki nie byłyby w stanie zmienić ich osobowości. Zwłaszcza jeśli chodzi o Andy’ego. I Davida. I Jane…O Conorze nie ma nawet sensu wspominać.
Przedzieranie się przez zakorkowane przez spieszących się do pracy ludzi główne arterie komunikacyjne Philadelphi oraz szereg mniejszych ,ale równie gęsto zatłoczonych alejek, zabrało im znacznie więcej czasu niż którykolwiek z nich się spodziewał. Słońce wznosiło się coraz wyżej ponad horyzont, a oni wciąż nie opuścili nawet granic miasta. Korowód samochodów ciągnął się niczym szereg tłustych, leniwych żuków maszerujących w poszukiwaniu pożywienia. Dla zabicia czasu, James postanowił włączyć radio, ale wkrótce przekonał się, że to okropny pomysł. On sam przepadał za popem, który uważał za najbardziej znośny gatunek. Ustawił swoją ulubioną stację i już po chwili wnętrze vana wypełniły dźwięki najnowszego przeboju Madonny.
 Jej słowiczy (dla ucha Jamesa) głos szybko jednak został zagłuszony przez jęki obrzydzenia i głośne gwizdy. Tylko Conor leżał cicho, ponieważ każda muzyka, w stanie w jakim się znajdował, działała jak tysiące igieł wbijanych w mózg. Jako pierwszy, do przełącznika dorwał się David, który siedział na siedzeniu pasażera obok kierowcy. Zaczął kręcić gałką, aż w końcu znalazł coś, w czym James z trudem rozpoznał „Africa” zespołu ToTo. Musiał przyznać, że łagodne dźwięki przypadły mu do gustu, jednak chwilę później, jego towarzysze postanowili „pomóc” wokaliście, jakby dochodząc do wniosku, że mógłby radzić sobie znacznie lepiej. Jako pierwszy, występy zaczął oczywiście David.
-The wild dogs cry out in the night… As they grow restless longing for some solitary cooooompanyyy!
                Po kolei dołączali do niego pozostali aż w końcu tylko wciąż leżący z niewyraźną miną na tylnym siedzeniu Conor milczał. Jego towarzysze zapomnieli o jego ciężkiej sytuacji, i o swoich dobrych radach, których mu udzielali, by przespał się w czasie jazdy. Wydobywając ze swoich gardeł coraz to wyższe oktawy poddawali nieświadomie, a może i po części świadomie, nieszczęśnika wokalnym torturom. Nawet James zapomniał na chwilę o swoim podłym nastroju związanym z problemami na początku wyjazdu, i dołączył swój chrapliwy baryton do pozostałej czwórki.
- It's gonna take a lot to drag me away from you
There's nothing that a hundred men or more could ever do
I bless the rains down in Africa
Gonna take some time to do the things we never had 
W dość miłej atmosferze udało im się wbić na międzystanówkę, i już po chwili mknęli drogą szybkiego ruchu w kierunku Leeds Point i tajemniczej spraw Diabła z Jersey. Po Davidzie, przyszła kolej na Jane i teraz z kolei ona wybierała stację. Długo bawiła się pokrętłem, aż w końcu ku jej uciesze znalazła częstotliwość, na której właśnie udostępniano wyjątkowy głos Lemmy’ego, wokalisty Motorhead.
-A właśnie, zapaliłbym sobie…Nie macie nic przeciwko?
Wszyscy w vanie byli palaczami. Oprócz Conora, ale on nie wyraził sprzeciwu, najwyraźniej gotów podporządkować się woli większości. David wyciągnął pomiętego papierosa i przytknął go do płomienia zapalniczki. Zaciągnął się i przez chwilę przytrzymywał słodko pachnący dym w płucach a następnie wypuścił go przez otwarte okno. Słodko pachnący dym. James najchętniej wcisnąłby hamulec do oporu, jednak na autostradzie było to niedozwolone. Z mordem w oczach spojrzał na przyjaciela.
-David, powiedz mi, że to nie to o czym myślę…
-James…-mężczyzna wziął kolejny głęboki wdech zasysając gęsty, biały dym- To nie jest to, o czym myślisz…
-Wiem jak pachnie trawka! Nie wciskaj mi kitu! Mówiłeś, że nie wziąłeś ze sobą nic poza alkoholem!
Historyk wydawał się oazą spokoju, jakby zupełnie nic sobie nie robił ze złości, która przepełniała jego szefa. Najwyraźniej narkotyk zaczynał już działać powodując u niego błogi stan obojętności na otaczający go świat.
-Sam chciałeś, żebym cię okłamał…Skoro wiedziałeś, że to zioło, to po co pytałeś? I to nie ja mówiłem, że nie wziąłem nic mocniejszego…Ty to powiedziałeś. Ja po prostu…nie zaprzeczyłem.
James zamilkł. Kompletnie go zatkało, nie wiedział co mógłby odpowiedzieć na podobne stwierdzenie. David był już w innym świecie, spowitym oparami narkotycznego dymu, i nie było sensu spierać się z nim o cokolwiek. Pogadają sobie jak ten dojdzie do siebie. Z Conorem też będzie musiał uciąć sobie pogawędkę.  Reszta ekipy (poza detektywem, który był zbyt zmaltretowany by cokolwiek zrobić lub powiedzieć), rzuciła się w kierunku Davida z oczami szczeniaczków proszących o łakocie, i po chwili zostali wynagrodzeni dziwacznie wyglądającymi papierosami, nieco zbyt wypchanymi jak na standardowe wersje. James odmówił podetkniętego skręta. Przynajmniej on musiał zostać odpowiedzialny w tym zespole. No, w każdym razie dopóki prowadził. Chcąc jak najszybciej znaleźć się u celu podróży, wdepnął nieco mocniej pedał gazu.
Silnik vana zawył potępieńczo na najwyższych obrotach i pojazd przyspieszył. Mężczyzna nawet nie zauważył znaku ograniczenia prędkości. Zagrała syrena, a w lusterku wstecznym odbiły się niebiesko-pomarańczowe światła samochodu szeryfa. James poczuł jak po plecach zaczyna mu spływać strużka zimnego potu. Rzucił szybkie spojrzenie na towarzyszy, którzy nagle zbledli (poza Conorem, który był blady już od momentu, w którym wsiadł do vana), i gorączkowo zaczęli gasić skręty, upychając niedopałki gdzie popadnie. David był nawet dość zdesperowany by swojego przeżuć i połknąć. Szczególnie zaniepokojony wydawał się Andy. Wiercił się niespokojnie na swoim siedzeniu, jakby coś przeskrobał. I słusznie- arsenał, który wieźli w bagażniku, wystarczyłby do zdobycia Białego Domu. Dodać do tego całą aptekę, którą gdzieś ukrył David…”Nigdy nie wyjdziemy z więzienia”. James zacisnął drżące dłonie na kierownicy, i ostrożnie zjechał na pobocze. Przez wsteczne lusterko obserwował zbliżający się radiowóz. Wnętrze samochodu przesycone było zapachem palonej trawki, i mężczyzna był pewny, że samo oddychanie powietrzem wewnątrz vana sprawi, że jego testy na obecność narkotyków wypadną pozytywnie. A raczej negatywnie, jeśli chodzi o przyszłe życie i karierę.
-James…Muszę ci coś powiedzieć..-głos Andy’ego pełen był jakiegoś nowego dla niego uczucia, w którym można było rozpoznać namiastki…skruchy?
-Jesteś pewny, że to odpowiedni moment?
-Tak, bo wiąże się to z naszym bagażnikiem…Widzisz…-brodacz wyraźnie unikał spoglądania w lusterko, gdzie mógłby napotkać palący wzrok szefa- kiedy powiedziałeś mi, żebym ukrył swoje zabawki…Cóż…pomyślałem, że jeśli je gdzieś zostawię, to ktoś może je znaleźć…Uznałem, że najbezpieczniej będzie je zabrać ze sobą, żebym mógł mieć na nie oko…Są w mojej torbie z ubraniami…
James poczuł jak wzrasta w nim histeryczny śmiech. Stał oto na krawędzi swojego życia, i wykonywał ostatni krok ku całkowitej destrukcji. Siedział w vanie z niemal nieprzytomnym, zalanym w trupa byłym policjancie,  samozwańczym Rambo z obsesją na punkcie dużych spluw, i Walterem White’m z Bóg wie jaką ilością nielegalnych środków…
-Ja też muszę się do czegoś przyznać…
Ku zdziwieniu wszystkich, odezwał się Vince, czarnoskóry chłopak Jane.
-A co to jest do kurwy nędzy, konfesjonał? Nie chcę znać waszych brudów! Posądzą mnie za współudział!
Nie mógł już tego dłużej wytrzymać. Co z niego za szef? Wszystko wokół waliło mu się na głowę a on nie wiedział co zrobić…
-Po prostu chciałem żebyście wiedzieli, że jestem poszukiwany za napad na bank…
Cisza, która zaległa po tym prostym wyznaniu była niesamowita. Można było usłyszeć bzyczenie muchy, która usiłowała dostać się do samochodu i obijała się o szybę. Wszyscy ze zgrozą i przerażeniem wpatrywali się w zbliżającego się policjanta w ciemnych okularach i kapeluszu z szerokim rondzie. Andy szeptał coś pod nosem, być może modlitwę o ratunek, albo po prostu przygotowywał sobie fałszywe zeznania. Znając jego niecodzienne hobby, i ilość broni, którą posiadał, James dziwiłby się, gdyby brodacz nie posiadał z góry zaplanowanej wymówki na wypadek złapania. Natarczywe pukanie w szybę przepłoszyło muchę i sprawiło, że wszyscy podskoczyli. Powoli, by zyskać cenne sekundy na próbę wymyślenia planu wyjścia z tej okropnej sytuacji, James opuścił okno i uśmiechnął się blado do srogo wyglądającego funkcjonariusza.
-Czy…coś się stało, panie władzo?
-Poproszę o prawo jazdy i dowód rejestracyjny tego pojazdu…Andy! Wybacz, nie zauważyłem cię od razu!
Jeszcze chwilę wcześniej ponure spojrzenie policjanta rozchmurzyło się, zupełnie jakby spotkał długo niewidzianego krewnego. Również brodacz ożywił się wyraźnie.
-Witaj Ralph! Co u żony? Wypuści cię w tym sezonie na małe polowanko ze starym znajomym?
                Pięć minut później znowu byli w trasie. Gdy okazało się, że ich zwalisty łowca i policjant są przyjaciółmi, funkcjonariusz nie robił im żadnych problemów, pozostając przy pouczeniu na temat obowiązku zachowania dopuszczalnej prędkości. Któż by pomyślał, że Andy może okazać się przydatny w takiej sprawie. Brodacz najwyraźniej dostrzegł spojrzenia, które z lusterka rzucał mu James, gdyż wyszczerzył się szeroko.
-Mówiłem, że mam kilki przyjaciół, którzy załatwiają dla mnie różne rzeczy. Ralph jest jednym z nich.

Kręcąc głową z niedowierzaniem, mężczyzna pewniej chwycił kierownicę, i zwolnił przed zjazdem z autostrady. Przed sobą miał tabliczkę z napisem „Leeds Point- 5 mil”. Jakiś dowcipniś namalował na niej za pomocą sprayu rogatą głowę, która zapewne miała symbolizować Diabła z Jersey. A oni jechali, by sprawdzić, jak on rzeczywiście wygląda.

9 komentarzy:

  1. Szkoda, że nie wziął ze sobą pancerfausta, albo innej wyrzutni XD Do pełnego arsenału przeciw-potworowego brakowało mu tylko miecza wiedźmińskiego :)
    Mam nadzieję, że w następnym rozdziale w końcu natkną się na potwora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, zdecydowanie w następnym rozdziale będzie już Diabeł z Jersey.Nie chcę też zbytnio przedłużać tego opowiadania, będzie miało góra jeszcze trzy części.

      Usuń
  2. Nie skomentuję tego. Te Twoje opisy rozwaliły mnie całkowicie i spadłam z wersalki w altanie. Neo patrzy na mnie jak na idiotkę. Dobre, bardzo dobre. A to , że samochód jest przedłużeniem męskości - bezbłędne.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie czytuje takich tekstów, bo nie są w moim kręgu zainteresowań. Jednak po tym diabełku zmieniam zdanie. Musze przeczytać wszystkie części jeszcze raz :D Siedzę i ocieram łezki śmiechu, a to żadkość. Jesteś naprawdę utalentowany i jestem zdolny zadomowić się tu na jakiś czas *rozbija namiot i szykuje się by rozpalić grilla* jednakże nie licz na częste komentarze, leniwa ze mnie bestia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spokojnie, nie ma się co spieszyć. Rozumiem skłonności do lenistwa, nie ma w tym nic złego. :) Nie wiem czy pozostałe części przypadną Ci do gustu, bo są w trochę innych klimatach, ale to już chyba sam najlepiej ocenisz.

      Usuń
  4. Nie obca mu była żadna chemia czy związek organiczny. - A związku organiczne to nie chemia? PRZEPRASZAM ZBOCZENIE ZAWODOWE D:
    Miałam zostawić zbiorczy, ale no nie mogę się powstrzymać, "Przeminęło z wiatrem" wygrało WSZYSTKO XD
    "w jakiej sytuacji uważasz za konieczne użycie pierdolonego miecza?" - a wiesz, że zadałam sobie dokładnie to samo pytanie? XD
    No i śmiechłam, nie raz XD generalnie to jest gold, masz mój approval, i to duży :D
    A btw im dalej czytam, tym bardziej jestem przekonana, że Fringe Ci się spodoba :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj noo :D Bo każdy człowiek, który nie jest na jakimś chemicznym kierunku odróżnia "chemię", jako substancje powstałe w laboratorium i związki organiczne, czyli te pochodzenie naturalnego :D:D Ale wiem o co chodzi, w gimnazjum zawsze na mnie krzyczeli o to:(
      ALE PRZELOGOWAĆ się dalej nie chce, co? :D
      W sumie, teraz żałuję trochę, że mało tego miecza było :P Bo mogłem coś pomyśleć więcej... Ale cóż, już po ptokach :D HA! Nie podkreśla "ptoków" :o Oh, well...:P
      No popatrz, zawsze o nim marzyłem, w końcu mam ^^ :D Cieszę się, że Ci się podoba, to zawsze motywuje :D
      No właśnie mam w planach obejrzeć może nawet i dzisiaj, jak w skończę Epilog do Wojny :P I zbiorę risercz o Breitenfeld...:D KIEDYŚ OBEJRZĘ ;___; :D

      Usuń
    2. Tak tylko mówię no, ja wiem, że teraz jestem cheminaziolem, no ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz? :D
      PS. Bo chemia się dzieli na organiczną i nieorganiczną, wszystko się zgadza, ale i to, i to to chemia, nie? ALE DOBRZE JUŻ JESTEM CICHO :D
      NIE. Nie marudź, grunt, że wiesz, kto pisze :D
      EJ AŻ SPRAWDZIŁAM, SERIO NIE PODKREŚLA *_*
      TAKTAKTAK OBEJRZYJ :D Ja w sumie może też dokończę? Tak się jakoś nakręciłam :D JAK MNIE WARHAMMER NIE ZEŻRE BO JUŻ MAM :D Pewnie nic z tego nie będzie, noale ;_;
      No no, risercz sam się nie zrobi, a Breitenfeld ma być, ja czekam! :D
      DOBRA IDĘ JUŻ BO ZNÓW SIĘ DYSKUSJA ZACZNIE I TERAZ U CIEBIE BĘDZIE SPAM ;_____;

      Usuń
    3. Mam tak samo jak ktoś mówi "cement" na beton :D Nie żebym od razu krzyczał, ale szczęśliwy też nie jestem ^^ Więc czaję OCB :P E, to mój blog i jak będę chciał, to będę marudził :D Mi tu nie będziesz zabraniać :P
      Dziwne, nie? :o Pewnie to już tak często używany potok (wyraz potoczny :D), że aż internety przyjęły go za poprawny :D
      MIAŁEM PISAĆ... a obejrzałem Pilota:P Nie narzekam w sumie, takie aka Supernatural aka Z Archiwum X :D Daję łapkę w górę, będę nadrabiał ^^
      MOŻE ZEŻREĆ :D Bo to jest moc i potęga ^^ Choć zdobywanie portu kosmicznego wkurza jak mało co...:D Ale nie spojleruję :D
      Będzie będzie :P Nawet może w tym tygodniu:P Zobaczymy, jak Gustaw Adolf przyjdzie :D
      NO WŁAŚNIE, IMPERATORZE BROŃ PRZED SPAMEM :P

      Usuń