wtorek, 15 lipca 2014

Jersey Devil część IV



-Chyba sobie jaja robisz…
David wytrzeszczał z niedowierzaniem oczy z twarzą przyklejoną do bocznej szyby minivana. Zaciekawieni jego pełnym entuzjazmu jękiem, pozostali członkowie ekipy jednocześnie odwrócili twarze w kierunku obiektu zainteresowania historyka. Jedynie James, z zaciętą miną nadal wpatrywał się przed siebie, ze wszystkich sił starając się nie zwracać uwagi na zaczepny ton przyjaciela. Chóralny jęk rozpaczy przetykanej strachem, a w przypadku Jane wręcz paniką, dał mu znać, że jego współpracownicy lada moment zasypią go falą rzucanych oburzonym tonem wymówek. Spodziewał się tego od momentu gdy zaczął planować wyjazd do Leeds Point, co jednak nie oznaczało, że ich marudzenie mogło przez to stać się znośniejsze. Wręcz przeciwnie.
Było to jak oczekiwanie na cios, o którym wiemy, że spadnie, jednak czas, w którym to nastąpi, pozostaje zagadką. Napięcie związane z przyszłym użeraniem się z drużyną rosło w nim przez całą podróż niczym przepełniający się pęcherz i teraz, gdy było już bliskie kulminacyjnego momentu, czuł, że nagromadzone w ten sposób zapasy negatywnej energii rozsadzą go od środka przy kontakcie z czynnikiem zapalnym jakim były zbliżające się wielkimi krokami fochy. Zacisnął z całych sił zęby, czując jak piekielnie drogie koronki wyją z bólu i trzeszczą wystawione na działanie nieubłaganego ciśnienia. Twarz nabiegła mu krwią, a w oczach zabłysły iskierki mordu. Pojedyncze strużki potu zrosiły jego czoło ocienione smętnie opadniętą grzywką. Spróbował wziąć kilka głębokich oddechów, odliczyć od dziesięciu do zera…Wszystkie te tanie sztuczki, które znakomicie sprawdzały się w telewizyjnym i książkowym świecie, a które najprawdopodobniej zostały wyssane z palca osoby narażonej jedynie na spóźniającą się dostawę krewetek, dawały w łeb w konfrontacji z tykającą w nim bombą zegarową.
 Gwałtownie szarpnął kierownicą, z satysfakcją wsłuchując się w głuchy jęk bólu, któremu towarzyszył dźwięk czaszki Davida uderzającej w szybę samochodu. Historyk oderwał się od widoku na zewnątrz, i pocierając obolałe czoło rzucił szefowi pełne wyrzutów spojrzenie. Opony vana zachrzęściły na kamienistym podjeździe by po chwili ponownie wtoczyć się na asfaltową nawierzchnię parkingu. Nie zwalniając, James wziął kolejny ostry skręt, i ustawił potężną sylwetkę wehikułu na wytyczonym miejscu parkingowym. Wdepnął hamulec, i ponownie został nagrodzony zduszonymi jękami, kiedy pasy bezpieczeństwa wbiły się w ciała członków ekipy. Najbardziej ucierpiał na tym wszystkim Conor, który pozbawiony jakichkolwiek zabezpieczeń, poturlał się do przodu, co najwidoczniej nie podziałało zbyt dobrze na jego delikatny żołądek, ponieważ wydał z siebie gulgoczący odgłos przypominający dławiącego się pelikana i zwymiotował tuż obok podstawionego mu właśnie na podobne okazje kubła.
Obfity strumień zeszłonocnych drinków, w którym można się było dopatrzeć połkniętych w całości oliwek z Martini, chlusnął na skórzaną tapicerkę. Sądząc po zielonkawej tonacji, jaką przybrała skóra twarzy detektywa, alkohol tracił najwyraźniej na smaku, kiedy przechodził przez usta po raz drugi. James nie zdziwiłby się gdyby chodziło o to, że była to już praktycznie sama woda, wszelkie tak lubiane przez Conora procenty zostały zneutralizowane przez jego ciągnąca na ostatnich oparach wątrobę. Nie było to zbyt trafne porównanie. Gdyby narząd ten rzeczywiście potrzebował paliwa, wymiotujący mężczyzna byłby na okładkach wszystkich magazynów medycznych jako rekordzista Guinessa.
-Wstała nasza Śpiąca Królewna!- David nie mógł się oczywiście powstrzymać.
-Kurwa! Conor, przecież podstawiliśmy ci kubeł! Przysięgam na Boga, odejmę ci z pensji koszt czyszczenia samochodu!- James czuł się jak przedszkolanka na wycieczce autokarowej.
-Rób co chcesz, ale najpierw mnie zab…-kolejna fala torsji targnęła detektywem. –najpierw mnie zabij…
James rzucił ostrzegawcze spojrzenie Andyemu, jakby podejrzewając, że brodacz sięgnie po swój topór i z radością spełni życzenie Conora. Rzeczywiście, po twarzy myśliwego przebiegł jakiś trudny do odczytania cień, coś jakby nadziei, ale szybko zniknął, zastąpiony przez wyraz obrzydzenia, gdy wnętrze vana zaczęło wypełniać się kwaśnym odorem wymiocin. Jak na kogoś, kto lubi paradować po puszczy, wysmarowany niedźwiedzią uryną, która ma za zadanie maskować jego oryginalny zapach, olbrzym był zadziwiająco wrażliwy. Rozległ się szczęk odpinanych pasów, a następnie trzask otwieranych drzwi. James nawet nie zauważył jak jego podwładni ulotnili się z zasmrodzonego samochodu. Zaklął pod nosem i zgasił silnik.
-Za karę-zwrócił się do jęczącego na tylnych siedzeniach mężczyzny- będziesz leżał tutaj i marynował się we własnych rzygach. Może się w końcu czegoś kurwa nauczysz.
Zgasił silnik i zatrzasnął za sobą drzwi vana, wcześniej upewniając się, że wszystkie okna są zamknięte.
-Duś się, skurwielu…
Gdy tylko odwrócił się w stronę motelu, w którym mieli się zatrzymać, napotkał wymowne spojrzenia reszty ekipy, i nie mniej oskarżający wzrok Vince’a, który jakoś zdołał wczuć się w rolę jednego z nich, zupełnie jakby jego wyznanie automatycznie czyniło go ich przyjacielem. A może po prostu chciał wkupić siew ich łaski, by potem zarżnąć ich wszystkich gdy będą spali… W ten sposób pozbyłby się świadków…James zamrugał by pozbyć się tych natrętnych myśli. Dym narkotykowy chyba rzeczywiście wpłynął na jego postrzeganie rzeczywistości… Chociaż…Chłopak Jane miał wszystkie cechy psychopatycznego mordercy. Po pierwsze, był czarny…”Przestań!”-skarcił się w myślach. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę oceniał kogoś po kolorze skóry.
Widocznie pokazy retoryki, którymi raczył go ojciec podczas niedzielnych obiadów zakorzeniły się w nim głębiej niż chciał przed sobą przyznać. Przypomniał sobie ulubiony żart staruszka, po którego wygłoszeniu zawsze zanosił się suchym, skrzekliwym śmiechem pomieszanym z flegmatycznym kaszlem: „Żyd, Arab, Murzyn i Meksykaniec weszli na dach wieżowca i założyli się o to, który jako pierwszy uderzy w ziemię jeśli zeskoczą…Kto wygrał? Społeczeństwo”. Ku własnemu oburzeniu, James poczuł jak jego wargi formują się w głupkowaty uśmiech. Tak, zdecydowanie dym musiał mu zaszkodzić. Biorąc najwyraźniej jego grymas za cyniczną prowokację, David postanowił, że już czas najwyższy rozpętać piekło. Jako najbardziej wygadany z całej ekipy, usypał stosik siarki i oblał go smołą, którą pozostali ochoczo podpalili i ponieśli jak wściekły, średniowieczny tłum maszerujący z pochodniami na domniemaną wiedźmę.
-Co…To…Kurwa….Jest??
Oskarżycielsko wyciągnięty palec historyka celował w znajdujący się przed nimi budynek.
-Nasz motel.
-„Chlew” byłby odpowiedniejszym określeniem!
James zerknął z ukosa na obraz nędzy i rozpaczy, który się przed nimi malował. Gdyby to miejsce było chlewem, żyjące w nim stworzenia, siłą umysłów nagięłyby proces ewolucji, i w przeciągu jednego pokolenia wykształciłyby narządy mowy, by móc złożyć skargę do Obrońców Praw Zwierząt na niekorzystne warunki. Parking, na którym stali przypominał wysypisko śmieci. Wszędzie walały się porozbijane butelki po Cobra King’u, pogniecione puszki po różnych napojach gazowanych, głównie z rodzaju tych, które wzbudziły by dziecięcy entuzjazm na twarzy Conora oraz niezbadana ilość zużytych prezerwatyw, których zawartość osiągnęła już tak wysoki stopień rozwoju, że niemal można było zaobserwować miniaturowe statki kosmiczne startujące z lateksowych stacji badawczych. Pomiędzy stertami śmieci wysypujących się z poprzewracanych kontenerów, na których ktoś w obraźliwych słowach komentował niestosowne zachowanie, jakie w młodości przejawiała matka Baracka Obamy, przebiegały prawdziwe korowody myszy i szczurów, których popiskiwania sprawiały, że Jane skuliła się w sobie i przylgnęła szczelnie do Vince’a.
Gryzonie maszerowały wesoło, nie zwracając zupełnie uwagi na stojących w pobliżu ludzi. Przetoczyły się pomiędzy labiryntem z pudełek po pizzy, i rzuciły się do pałaszowania czegoś, co kiedyś mogło być szopem praczem, a teraz przypominało raczej potargane kępki futra poznaczone śladami opon i krwawymi ochłapami mięsa. James poczuł, jak w gardle zbierają mu się niestrawione resztki śniadania. Pospiesznie odwrócił wzrok i spojrzał na sam budynek. Po chwili zastanowienia, ponownie odwrócił głowę w kierunku pogruchotanego truchła obleganego przez szczury. Na zdjęciu wyglądało to o wiele lepiej.
Może dlatego, że nie było czuć smrodu gnijących resztek i przepełnionej przenośnej toalety stojącej tuż przy drzwiach, zza których dochodziły odgłosy kuchennej krzątaniny. Pracująca na pełnych obrotach wentylacja, co chwila wdawała siebie przedśmiertne jęki i zatrzymywała się, aby po chwili ponownie ruszyć do przodu, rozpędzając się niczym emeryt, który zasnął za kierownicą i pędził w dół stromego zjazdu. Motel zrobiony był z surowych, brudnych i popapranych graffiti cegieł, które w czasach nowości mogły wyglądać dość ładnie gdyby nie ogólna szpetota samej bryły budynku, wyglądającej jakby jej projektant spędził noc na przyjacielskiej pogawędce z Conorem, a później po prostu zwymiotował na kartkę i stwierdził, że „może być”. Rzut był niesymetryczny, najeżony zupełnie niepotrzebnymi, bezsensownie ulokowanymi wnękami i wypustkami.
Topornie wykonane gzymsy były popękane i pokruszone, w dodatku zupełnie nie komponowały się z ceglanym murem. Mniej więcej w połowie wysokości ściany, wykwitała ogromna, zielonkawa plama. Ktoś o najwyraźniej silnie rozwiniętym poczuciu humoru, za pomocą białej farby wyszczególnił w niej kontur przypominający twarz i umieścił pod spodem napis: „Sanktuarium Matki Bożej Pleśniowej”. Jakby tego było mało, na okalającym fundamenty murku, stało rzędem kilka okopconych zniczy, wyglądających jakby zostały wyniesione z cmentarza. Motel straszył trzaskającymi nieustannie, drewnianymi osłonami na okna, za którymi kryły się brudne, niekiedy pokryte siateczką pęknięć szyby. James rozumiał rozgoryczenie przyjaciół, ale nie mógł im pozwolić na obwinianie go o wszystko.
-Słuchajcie, wiem, że spodziewaliście się czegoś innego…
-Śpię w vanie z Conorem!- David odwrócił się plecami do odrażającego budynku. Pozostali zaczęli mruczeć coś o zaletach nocowania pod gołym niebem. Vince, jakby wyczuwając, że wszyscy dzielą się swoimi pomysłami, zapytał nawet czy w Leeds Point jest jakiś bank. James mało nie znokautował czarnoskórego, ale w porę się powstrzymał. Będzie go potrzebował, zwłaszcza w takim miejscu. Motel wyglądał jak idealna sceneria do filmu grozy, w którym zamaskowany morderca szlachtuje śpiących w nim ludzi za pomocą łyżki do butów, a każdy kto choć trochę znał się na rzeczy wiedział, że w takich przypadkach, afroamerykanie giną jako pierwsi. Jeśli nie przyda się w poszukiwaniach Diabła z Jersey, posłuży jako dywersja, która pozwoli reszcie uciec przed zabójcą.
-Przestańcie zachowywać się jak dzieci! Zrozumcie, że w Leeds Point nie ma innego miejsca, w którym moglibyśmy się zatrzymać! Nocowanie na otwartym terenie odpada. Pełno tu jadowitych węży i pająków. Chcecie obudzić się z Czarną Wdową w śpiworze? Ja nie mam na to najmniejszej ochoty…To nic osobistego Vince, nie chodzi o kolor…
„Kurwa!”…Nie miał najmniejszego pojęcia dlaczego to powiedział. Po prostu otworzył usta, a reszta zdarzyła się sama. Naprawdę potrzebował odpoczynku, jego mózg przestawał powoli wypełniać  polecenia. Na szczęście mężczyzna nie wydawał się być obrażony. Wyszczerzył się tylko głupkowato i klepnął Jane w pośladki.
-Nie szkodzi stary, ja też wolę wanilię od czekolady.
-Jeśli chodzi o lody, to moimi ulubionymi są miętowe.-Andy najwyraźniej nie zrozumiał ukrytego przekazu.  Po człowieku, który oceniał kobiety jednie pod względem udźwigu amunicji, nie można się było spodziewać niczego innego. Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi, a potem coś głucho uderzyło o asfalt. James odwrócił się w kierunku vana i zobaczył leżącego na parkingu Conora.
-Bierzcie przykład ze swojego kolegi-wskazał na widocznie nieprzytomnego detektywa- On nie marudzi. Bierzcie rzeczy i lecimy się zameldować!
Posłuchali go, ale tylko w jednym. Obrzucając szefa najgorszymi obelgami, członkowie ekipy zaczęli szperać w bagażniku samochodu wyjmując swoje bagaże podręczne. Tylko Andy miał wesołą minę, gdy podnosił lodówkę turystyczną.
-Dobrze, że wziąłem nam trochę mięska, eh, szefie? Wątpię, żeby serwowali tutaj porządne steki.
-Jestem przekonany, że ich żarcie jest tak świeże, że wciąż się rusza, kiedy podają je na talerzu..-David z ponurą miną pakował po kieszeniach niewielkie paczuszki- będziemy potrzebować tego więcej jeśli mamy się tu zatrzymać na dłużej…
W recepcji śmierdziało zużytym olejem i potem, którego zapach unosił się w niemal widocznych obłokach wokół siedzącej za krzywym biurkiem postaci, będącej według przypiętej do piersi brudnego bezrękawnika plakietki „Głuwnym menadrzerem” Tonym. Tony był najwyraźniej ukrywającym się szpiegiem, bowiem jego nazwisko pozostawało skryte pod warstwą lepkiej mazi, która kiedyś mogła być ketchupem lub smarem samochodowym. Możliwości było wiele. „Menadrzer” przywitał nowych gości czymś, co miało być zachęcającym uśmiechem, a w istocie wyglądało jak mina osoby cierpiącej na wyjątkowo bolesną biegunkę.
-Siemacie! Miastowi, co? Od razu żem poznał po blachach.-wyjrzał przez pokryte kurzem okno na parking, gdzie wciąż leżało nieruchome ciało Conora- słuchajta, ja do was nic nie mam, ale jak szeryf zobaczy żeście przytachali trupa…Pół mili stąd jest las, za niewielką dopłatą pożyczę wam łopat…Zakopiecie sztywniaka, a ja w tym czasie upichcę wam swój słynny gulasz, He?
James wpatrywał się w Tonyego z szeroko otwartymi ustami. Mężczyzna brzmiał, jakby pozbywanie się ciał gości motelu należało do jego normalnych obowiązków. Na wszelki wypadek odsunął się nieco od Vince’a,  żeby ewentualny morderca nie pomyślał, że są przyjaciółmi.
-Niee…-odchrząknął, niepewny jak powinien zachować się w sytuacji, w której ktoś z taką łatwością godził się na udział w przestępstwie.- Ten trup…eeee…nasz kolega źle się poczuł i powiedział, że chce chwilę odpocząć, to wszystko…
Od razu poczuł się jak ostatni idiota. Po prostu wszystko wydawało się tak bardzo niedorzeczne, że jego przemęczony umysł, nie był w stanie sobie z tym poradzić. Na szczęście do rozmowy włączył się Andy.
-Conor za bardzo zabalował, nic poza tym. Za kilka godzin powinien wstać i dowlec się do swojego pokoju.
Tony pokiwał głową w zrozumieniu.
-Tylko nie pozwólcie, żeby został na zewnątrz po zmroku. Lepiej by było dla niego jakbyście od razu wzięli te łopaty com je wam proponował…
James od razu podchwycił trop. Czyżby mężczyzna mówił o stworzeniu, którego szukali?
-Z powodu Diabła, tak? Słyszeliśmy, że ostatnio zabił jednego z tutejszych…
„Menadrzer”  wytrzeszczył oczy i zaśmiał się jak szalony, wypluwając przez szczeliny pomiędzy pokruszonymi zębami kropelki śliny. Czując się jak marines pod ciężkim ostrzałem na plaży Utah, James cofnął się nieco aby wymknąć się z pola rażenia. Powoli, mężczyzna uspokoił się nieco. Chwycił opasający jego wielgachne brzuszysko materiał bezrękawnika i wytarł brudną tkaniną spływające po policzkach łzy rozbawienia.
-Eh, miastowe… Niby się macie za mądrych, a wierzycie w bajki dla dzieci…Jaki Diabeł? To zwykła legenda, pieprzenie starych bab nad miską kartofli… To coś o wiele gorszego…Prawdziwego!
Widząc pytające i nieco zszokowane spojrzenia, którymi obdarzyli go goście, Tony napęczniał z dumy, i zadowolony, że wywarł takie wrażenie, podzielił się z nimi okropieństwami, których był świadkiem.
-Nie dalej jak tydzień temu…Tak, tydzień temu, bo to urodziny Boba były… Wracałem do domu, w stanie zbliżonym do waszego, o tam kolegi- wskazał na okno, za którym Conor właśnie podjął nieudolną próbę podniesienia się- Byłem już blisko motelu, aż tu patrzę….Światło się jakoweś na niebie pokazało. Myślę se- „helikopter”…Ale nie! Patrzę uważniej…Jezusicku kochany, jakom żyw- kosmici! Od razu wytrzeźwiałem, więc nie ma mowy o pomyłce! Zacząłem uciekać, ale te czorty i tak mnie dopadły…Co mnie spotkało…lepiej nie mówić. Wystarczy, że jeszcze wczoraj na rzyci usiedzieć nie mogłem. Zgłosiłem sprawę szeryfowi ale zamiast zadzwonić do jakichś ważnych facetów z góry, wysłał w pole jednego z posterunkowych. Potem mówił, żem wlazł na pastwisko, i że mnie byk na rogi wziął, ale ja swoje wiem!
David wyglądał jakby miał się za chwilę udusić śmiechem. Andy chichotał korzystając z kamuflażu zapewnianego mu przez brodę, a Jane i Vince mieli wszystko gdzieś i stali spleceni w gorącym pocałunku. Udając przerażonego usłyszanymi wieściami, James potrząsnął głową, jakby nie mogąc się pogodzić z krótkowzrocznością szeryfa.
-Nie pozwolimy, by został tam po zmroku. Dzięki za ostrzeżenie.
-Nie ma za co. Jak każdy Amerykanin, stoję na straży naszego kraju, żeby nie został opanowany przez tych cholernych kosmitów, i jeszcze bardziej cholernych liberałów!- Podłubał długim paznokciem w zębach- To co, chcecie pokoje?
Jego pokój nie wyglądał dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał. Podłoga wyłożona pociągniętymi ciemnym lakierem deskami, lepiąca się od nagromadzonych przez lata warstw brudu, wglądała jakby nigdy nie doświadczyła obecności mopa czy chociażby szczotki. Walały się po niej puste kartony po papierosach i butelki po piwie. Jedynym umeblowaniem była rozklekotana szafa pozbawiona półek, przybity do ściany, porysowany ostrzami noży blat, przy którym stało wybebeszone krzesło, z którego niczym wnętrzności wylewała się cuchnąca wata, i łóżko, a właściwie stalowa rama, na którą rzucono niedbale twardy jak skała materac. James spróbował ugnieść go pięścią, jednak jedynym skutkiem było obudzenie rodziny karaluchów, które wstrzeliły z wygryzionej w materiale dziury i czmychnęły pod szafę, gdzie czekała je uczta w postaci porzuconego kawałka suchego chleba.
 Westchnął głęboko i cisnął swoją torbę do wnętrza mebla, nie chcąc wypakowywać swoich ubrań z obawy przed intruzami, które mogłyby w nich zamieszkać. I tak czuł, że od samego oddychania wypełniającym pokój powietrzem, złapał kilka nieprzyjemnych chorób, przy których malaria to spacer po parku. Nagły łomot wyrwał go z użalania się nad samym sobą. ŁUP! Chwila ciszy…ŁUP! Pełen tryumfu okrzyk, zagłuszony przez odrapane ściany, na których grzyby rozwijały się niczym w lesie po obfitym deszczu. Ostrożnie wyszedł na korytarz i skierował się w stronę, z której dochodziły odgłosy. ŁUP!
-Mam cię!
Przystawał pod każdymi drzwiami uważnie nasłuchując. Pierwsze- spazmatyczne jęki i wrzaski, które mogły mieć tylko jedno pochodzenie. Trafił na pokój Davida, w którym historyk zdążył się już rozgościć. Z obrzydzeniem, mężczyzna cofnął się i ruszył dalej. ŁUP!
-I co teraz zrobisz?
Kolejne drzwi. „To dziwne”, pomyślał, „Pokój Davida już sprawdzałem, wiec skąd te dźw…O Boże! Jak oni mogą sie pieprzyc w podobnych warunkach?”. Odskoczył jak oparzony,  wiedząc już czego się spodziewać. Pozostawał już tylko jeden pokój, i jeden członek ekipy, ten, co do którego zawsze trzeba było mieć jak najgorsze podejrzenia. ŁUP!
-Wij się mały skurwielu! Hej…Hej! Nie uciekaj, nie możesz…!
ŁUP!
Nie trudząc się z podsłuchiwaniem, James nacisnął na klamkę i wparował do pokoju Andyego. Brodacz siedział na podłodze unosząc nad głową swój smoczy topór. Przed nim, w poczerniałych deskach widniało kilka głębokich szram. Nagle, olbrzym opuścił błyskawicznie dłoń, i ostrze opadło na przebiegającego właśnie opodal dużego karalucha, rozcinając owada na pół. Mężczyzna wybuchnął gromkim śmiechem, zadowolony z efektów polowania. Podłoga nie podzielała jednak jego zdania. Jęknęła głucho jakby skarżąc się na ból. Poleciały drzazgi.
-Może jeszcze zaczniesz do nich strzelać?
Brodacz poderwał głowę, dopiero teraz zauważając obecność Jamesa.
-O, cześć szefie! Wiedziałeś, że karaluchy mogą przeżyć bez głowy?
-Też nieźle sobie radzisz…-wysyczał bliski wybuchu drugi mężczyzna przez zaciśnięte zęby.
Nie zwracając na niego uwagi, Andy już szukał wzrokiem kolejnej ofiary. James miał jeszcze coś dodać, ale poczuł w kieszeni wibrację telefonu.
-Przestań demolować pokój motelowy!- rzucił na odchodne i wyszedł, zostawiając kłusownika w jego własnym, pełnym odciętych głów i wystrzałów z karabinów świecie. Wyciągnął komórkę i spojrzał na numer. Alex.
-Dojechaliście już?- nie czekając na odpowiedź, kobieta wyrzuciła z siebie potok słów- Słuchaj, sprawa robi się coraz bardziej poważna! Przed chwilą dostaliśmy wezwanie do kolejnego miejsca zbrodni. Pracownik tartaku wracał nocą do domu i nie dotarł na miejsce. Po południu jeden z jego kolegów znalazł jego but, a kilka kroków dalej-drugi- ochlapany krwią. Zadzwonił do biura szeryfa, zorganizowaliśmy poszukiwania…Nie chciałbyś tego widzieć. Facet był dosłownie rozerwany na strzępy i w połowie zjedzony. Mike twierdzi, że to robota zwierząt, ale ślady zębów pasują do tych znalezionych w stadninie Shelby’ego… Nie ma odcisków kopyt ani naocznych świadków, jednak podobieństwo jest aż nazbyt widoczne. Szeryf też je widzi, z tym, że wyklucza udział Diabła. Cholera, James, jeśli nam nie pomożesz, to się nie skończy. Policja zajmie się tropieniem dzikiego kota ,podczas gdy prawdziwy zabójca będzie nadal polować…
-Tak, dojechaliśmy. Czy jest jakaś szansa, żebyśmy mogli obejrzeć miejsce zbrodni? Może znaleźlibyśmy jakąś wskazówkę, która wam wydała się nieistotna dla śledztwa…
-Chyba śnisz. Teren jest ogrodzony i zabezpieczony, wstęp dla cywilów surowo wzbroniony. Musicie poszukać czegoś gdzieś indziej. Jest z wami Conor? On na pewno coś wymyśli.
James omal się nie roześmiał. Jeśli detektyw był ich jedną nadzieją, to równie dobrze mogą wracać do domu. Nie mógł jednak zawieść Alex.
-Jestem pewny, że już to rozgryzł. Zadzwonię jak znajdziemy coś nowego. Trzymaj się.
-Ty też. Uważajcie na siebie. I nie jedźcie gulaszu Tonyego!
-Wierz mi, nie miałem najmniejszego zamiaru.
Uśmiechając się głupkowato pod nosem zakończył połączenie, a następnie udał się na dół, chcąc sprawdzić jak miewa się Conor. Potrzebowali jego pomocy i potrzebowali jej najszybciej jak się dało. Detektywa znalazł bezpiecznie leżącego tam, gdzie go zostawił. Przykucnął przy nim i klepnął go dość brutalnie po policzku. Mężczyzna chrząknął głośno, beknął i zwymiotował.
-Widzę, że wracasz do formy stary! Potrafisz już samodzielnie zrobić trzy rzeczy!
Chwycił przyjaciela pod pachy i powlókł go w kierunku motelu, stękając przy tym pod jego bezwładnym ciężarem. Gdy dotarli do ostatniego wolnego pokoju na piętrze, bezceremonialnie rzucił go na łóżko i zostawił tam, aby się przespał. Wykończony wysiłkiem, jaki towarzyszył transportowaniu Conora do środka, zamierzał właśnie wrócić do swojego pokoju, kiedy poczuł, że jego żołądek wygrywa żałosną serenadę pod balkonem popołudniowego posiłku. Za oknem zapadał właśnie półmrok zbliżającej się burzy. Westchnął głęboko i zapukał do drzwi Andyego. Brodacz otworzył niemal natychmiast, biorąc solidny zamach swoim toporem. James pisnął z przerażenia i odskoczył do tyłu. Jego nogi zaplątały się o siebie, i mężczyzna runął jak długi obijając sobie boleśnie kość ogonową.
-Co do kurwy nędzy jest z tobą nie tak? Jak chcesz nas pomordować, zrób to jak trzeba i zacznij od Vince’a! –i znowu nie wiedział skąd mu się to wzięło- Doszczętnie cię pojebało? Pomyliłeś mnie z karaluchem, czy chciałeś sprawdzić cz ludzie potrafią żyć bez głowy? Jeśli tak, to cię zaraz uświadomię! Nie kurwa, nie potrafią! Dlatego nie uważam cie za człowieka. Jesteś pierdoloną pacynką opętaną przez Czyngis- chana i jego żądze krwi…Jesteś… Andy odłożył broń, i jednym, potężnym pociągnięciem podniósł szefa na nogi, przerywając jego wywód.
-No już, już…Wszystko będzie dobrze. To, że zamachnąłem się na ciebie toporem, wcale nie znaczy, że cie nie kocham stary!
Po tych słowach zamknął zszokowanego mężczyznę w niedźwiedzim uścisku. James prawie spodziewał się, że lada moment brodacz go pocałuje, ale na szczęście nic takiego się nie stało.
-No-radosny ton olbrzyma brzmiał jakby zupełnie nic sienie stało- To po co mnie odwiedziłeś szefie?
Tony pomimo zawiedzionej miny jaką przybrał, gdy usłyszał, że goście nie skosztują jego słynnego gulaszu, pozwolił im rozpalić stojącego na tyłach motelu grilla i nawet był dość miły by użyczyć Jamesowi klucza do szopy, w której trzymał drewno na opał. Wzmagał się wiatr, a niebo ciemniało coraz bardziej, jednak po ustawieniu metalowego rożna pod pokrytą glinianą dachówką wiatą, przyjaciele nie obawiali się zbytnio ulewy. Rozłożyli się na kołyszącym się stole i wdychali aromatyczny dym unoszący się ze skwierczącego kawałka dziczyzny obracającego się nad niewielkim ogniem pod czujnym okiem Andyego. David wyciągnął ze swoich żelaznych zapasów kilkanaście butelek piwa, a James z wycieczki do lokalnego sklepiku, przywiózł przyprawy i pieczywo. Zapowiadała się prawdziwa uczta. Gdy mięso było już gotowe brodacz nałożył każdemu solidną porcję i ekipa ochoczo zabrała się do pałaszowania. Tylko James obrzucił swój talerz podejrzliwym spojrzeniem, jakby spodziewając się zobaczyć na nim wlepioną siebie parę żywych oczu. Nic takiego nie znalazł, ale nadal coś mu nie pasowało.
-Nazwijcie mnie durniem, ale dziczyzna nie powinna być biała…
-Bo to nie dziczyzna.
Wszyscy wstrzymali widelce w połowie drogi do ust i spoglądali na nie jakby nagle zamieniły się w jadowite pająki. Biorąc pod uwagę cechujący olbrzyma ekscentryzm kulinarny, była to najrozsądniejsza reakcja.
-Więc co to jest?
-Wąż. Nie bójcie się. Smakuje zupełnie jak kurczak.
James pominął kwestię, że kazał brodaczowi zostawić gady w Philadelphi i nie mając już ochoty na kolejne kłótnie, ostrożnie wsunął do ust kawałek wężyny. Ku jego zaskoczeniu, naprawdę smakowała jak drób. Pozostali odczekali kilka chwil, bacznie obserwując czy ich szef nie padnie trupem, a gdy nic takiego się nie wydarzyło, bez dalszego grymaszenia zajęli sie eksterminacją swoich porcji. Gdy skończyli, w ruch poszły butelki. Mogli sobie na to pozwolić, gdyż Conor nie był jeszcze w stanie opuszczać swojego pokoju. Gdy alkohol rozgrzał już nieco umysły, David wyciągnął z kieszeni swój Zestaw Małego Palacza i poczęstował wszystkich dookoła. Po chwilowym wahania, James również przyjął niewielki pakiecik i bibułkę. Gęste opary dymu wzbiły się w ciemniejące powietrze. Zabawa trwała w najlepsze. Nagle, od strony szosy dobiegł ich krzyk. Ktoś biegł w ich kierunku rozpaczliwie wołając o pomoc. Nie widzieli jeszcze kto to, ale słyszeli już chrzest butów na kamienistym zjeździe. Dopiero po chwili z zapadającego mroku wyłonił się pędzący co sił w nogach mężczyzna we flanelowej, kraciastej koszuli, z wyrazem przerażenia na twarzy.
-Pomóżcie mi! Goni mnie!
James postąpił kilka kroków w kierunku nadbiegającego, próbując wypatrzeć tajemniczego napastnika, jednak było za ciemno. Pojedyncze krople deszczu zaczęły padać dookoła niego. Wtem, do jego otumanionego już nieco umysłu doszedł nowy dźwięk, od którego ciarki przebiegły mu po całym ciele. Brzmiało to jak łopot rozpostartego na wietrze prześcieradła, jednak było zbyt miarowe, zbyt szybkie. Zanim zdążył dojść do jakiegokolwiek wniosku, na niebie pojawiła się ciemniejsza od nocy sylwetka przypominająca gigantycznego nietoperza. Skórzaste skrzydła młóciły szalejące powietrze, a żółte, świecące jak reflektory ślepia śledziły uciekającą ofiarę. Biegnący mężczyzna niemal wpadł na Jamesa. Zatoczył się chwiejnie i przepchnął się przez resztę ekipy, która również wstała i wpatrywała się jak urzeczona w unoszącego się nad ich głowami stwora.
Szarpnął za drzwi prowadzące do motelu i zatrzasnął je za sobą. Widząc, że jej zwierzyna może się wymknąć, bestia wydała z siebie przeraźliwy skrzek, i runęła w dół. Widząc to, przyjaciele rozbiegli się we wszystkich kierunkach by uniknąć ataku stwora, ten jednak wydawał się w ogóle nimi nie interesować. Zamiast rzucić się na jednego z nich,  Diabeł z Jersey, bo co do tego, że to właśnie on, nikt nie miał najmniejszych  wątpliwości, wyciągnął przed siebie zakończone parą kopyt, dziwacznie cienkie, prawie żurawie nogi i wykorzystując impet pikowania, uderzył nimi w drzwi roztrzaskując je w drzazgi. Wpadł do środka gdzie natychmiast powitał go odgłos wystrzału z obrzyna. James spojrzał w zdziwieniu na Andego, który wychylał się zza stołu…
Skoro brodacz jest tutaj… To kto strzelał? Zagadka sama się rozwiązała. Podskakując dziko i krwawiąc z rozerwanego odłamkiem śrutu boku, Diabeł wystrzelił z motelu i teraz mężczyzna miał okazję obejrzeć go w pełnej krasie. Stworzenie było mniej więcej wzrostu Andyego, z czego znakomitą większość stanowiły patykowate, lecz najwyraźniej niezwykle silne nogi, które na końcu przechodziły w lśniące, czarne kopyta. Korpus bestii porośnięty był szorstkim, krótkim włosiem koloru północnego nieba. Długa jak ramię dorosłego mężczyzny, muskularna szyja podtrzymywała groteskowo przerośnięty, koński łeb uzbrojony w szeroko otwartą, wypełnioną przypominającymi kościane igły zębami, paszczę, w której język wił się niczym szkarłatny wąż. Szpiczaste uszy stwora strzygły nieustannie na wszystkie strony, jednak to ślepia przykuwały największa uwagę. Podświetlone jakimś nieziemskim, nieludzkim światłem jarzyły się jasno niczym para słońc i skupiały na sobie spojrzenia, napełniając wszystko co żywe przemożnym lękiem. Kolejny strzał sprawił, że Diabeł poderwał się w górę i pomknął na zachód. Zza rozwalonych drzwi wyłonił się Tony, ściskający wymierzoną w niebo strzelbę.
-Cholerni kosmici! Nie dadzą mi spokoju!
Oddał kolejny strzał, na postrach i nie poświęcając swoim zszokowanym gościom więcej uwagi niż leżącym dookoła pustym butelkom, wrócił do środka. Andy otrząsnął się jako pierwszy. Rzucił się pędem w kierunku vana, i rozgorączkowanymi ruchami otworzył bagażnik, szperając w nim za swoją snajperką. Gdy ją znalazł, nie oglądając się na resztę, pognał w ślad za odlatującym stworzeniem.
-Kurwa mać! Dalej, biegiem, za tym idiota, zanim coś mu się stanie!
James szybko przeszedł od stanu kompletnego paraliżu umysłowego do swojej standardowej roli dowódcy. Reszta, nawet Vince, posłuchali go bez słowa skargi i już po chwili cała czwórka biegła na zachód. Przed nimi rozległ się strzał, który zmusił ich do przyspieszenia tempa. Pełni obaw o bezpieczeństwo przyjaciela, zagłębili się w las, który nagle wyrósł przed nimi. Przedzierali się przez plątaninę gałęzi i krzaków jeżyn, które próbowały zatrzymać ich w miejscu swoimi kolczastymi mackami. W końcu go zobaczyli. Olbrzym stał sztwno, przylegając plecami do pnia olbrzymiego dębu i ponownie ładując swój karabin. James podszedł do niego.
-Nic ci nie jest? Słyszeliśmy strzał…
Brodacz wyszczerzył się wesoło.
-A no słyszeliście, bo strzeliłem. Chyba trafiłem skubańca.
James popatrzył an niego z niedowierzaniem. Czyżby naprawdę ich zadanie zakończyło się tak szybko? I czy naprawdę Diabeł z Jersey był tak pechowym gatunkiem, że wyginął z ręki podobnego maniaka?
-Jesteś pewny?
Kłusownik pokiwał głową.
-Słyszałem odgłos upadającego ciała. Ale nie możemy niczego brać za pewnik-rozsądek jakoś dziwnie nie pasował do Andy’ego. Brodacz sięgnął do pasa i wyjął stamtąd jeden ze swoich pistoletów, który następnie wcisnął w dłoń szefa.
-Czemu mi to dajesz?
-Bo tylko ty oprócz mnie potrafisz strzelać. Reszta nie trafiłaby w ceglaną ścianę.
James chcąc nie chcąc musiał przyznać przyjacielowi rację. Ojciec wysyłał go w młodości na strzelnice, przez co nabrał nieco doświadczenia z bronią. Zważył w pięści pistolet. Nie było najgorzej. Miał tylko nadzieję, że wciąż pamięta jak się nim posłużyć. Andy machnął ręką w kierunku, w którym według jego słów znajdował się ranny, lub martwy Diabeł. Ostrożnie, nie robiąc nadmiernego hałasu, dwaj mężczyźni ruszyli w ciemności. Drzewa robiły się coraz rzadsze, aż w końcu stanęli na skraju polany. Jakieś dwadzieścia metrów od linii drzew majaczył jakiś ciemny, nieruchomy kształt, który mógł być tym, czego szukali. Jeszcze ostrożniej zbliżyli się do niewyraźnego konturu i…James wyprostował się i zaklął.
-Kurwa mać Andy…Czy ty chociaż widziałeś tego potwora, który zaatakował motel? Przyjrzałeś mu się? Albo inaczej- przyjrzałeś się do czego strzelasz?
Brodacz z nieco skruszoną miną wpatrywał się w leżące przed nim martwe ciało.
-Zobaczyłem, ze coś się rusza…Nie miałem czasu…Nie chciałem żeby uciekł.
James pochylił się nad martwą krową i sprawdził puls. Jednak nie żyła. O Andym można było powiedzieć wiele złego, ale strzelcem był wyborowym. Coś trzasnęło w lesie przed nimi, i zanim jego szef zdążył zareagować, olbrzym uniósł celownik karabinu do twarzy z szybkością, o jaką trudno byłoby go podejrzewać, i niemal bez celowania, oddał strzał. Gdy echo wybuchu rozwiało się wraz z śmierdzącym palonym prochem dymem, brodacz pomknął co sił w kierunku swojej kolejnej ofiary. Zastanawiając się, czy tym razem będzie to pluszowy miś, czy też może kucyk, zrezygnowany James podążył za nim. Westchnął głęboko.

-Andy…Co ty masz do tych jebanych krów? Puścisz jakiegoś farmera z torbami….

10 komentarzy:

  1. Tak długo czekałem na jakąś akcję z diabłem :)
    "Jak oni mogą się pieprzyć w podobnych warunkach?" - skoro niektórzy potrafią to robić w klozecie, to nie powinien się dziwić LOL

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale ty wiesz, że ja to już czytałem? Tylko koment nie chciał się dodać

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem ^^ Znaczy teraz już owszem, ale wcześniej nie wiedziałem :P

      Usuń
    2. A taką nadzieję mi narobiłeś, ja już taki szczęśliwy byłem, że sobie piąty rozdział przeczytam, a tu dupcia maryny . I teraz muszem czekać i czekać i czekać... Nie dość, że u ciebie to jeszcze na 213 rozdział mojej ukochanej mangi :( mogę płakusiać?

      Usuń
    3. Wiesz, skoro tak, to ok,jutro napiszę następny rozdział ( jak mi nic nie wypadnie) i wrzucę wieczorem zanim wyjdę do pracy. I tak miałem coś pisać, zmienię tylko grafik.

      Usuń
  3. Ech,piekło i szatani. Niezwykle barwny opis pawia, a rozwaliła mnie wesoła gromadka myszy. I ten obrys Matki, dobrze, że nie przeczytałam tego na głos, bo teściowa by dostała zawału.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co racja to racja xD Ja pracuje nad barwnym opisem rozerwania sześciu ludzi na kawałki i .... średnio idzie. Za dużo Inu za mało Mastertona.

      Usuń
    2. Oglądnij sobie którąś część Piły, i natchnienie przyjdzie łatwiej. Zawsze lepiej coś zobaczyć, niż o tym przeczytać ^^

      Usuń
  4. PATRZ CO DLA CIEBIE ZROBIŁAM, PRZELOGOWAŁAM SIĘ :D
    'Po pierwsze, był czarny…" KWICZĘ XD
    " „Żyd, Arab, Murzyn i Meksykaniec weszli na dach wieżowca i założyli się o to, który jako pierwszy uderzy w ziemię jeśli zeskoczą…Kto wygrał? Społeczeństwo”." - KILL ME PLZ XD
    „Sanktuarium Matki Bożej Pleśniowej” - DZIŚ BĘDZIE MAŁO KONSTRUKTYWNIE, ZNÓW MAM DO POWIEDZENIA TYLKO: XDDD
    "Andy najwyraźniej nie zrozumiał ukrytego przekazu." - JA PRZEZ MOMENT TEŻ ;____________;
    "na życi usiedzieć nie mogłem" - rzyci
    "-Może jeszcze zaczniesz do nich strzelać? " - wiesz co, w tym akurat nie ma nic zabawnego, znaczy, chodzi mi o to, że mój chrzestny strzelał kiedyś z wiatrówki do much na suficie NAPRAWDĘ XD
    Ogółem to śmiechłam nie raz, ZNÓW, podoba mnie się :D Ale następne przeczytam jutro, obiad sam się nie ugotuje i Fringe też sam się nie obejrzy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No patrzę, patrzę :D NAWET NIE WIEM JAK CI DZIĘKOWAĆ, WIESZ?:D Mam nadzieję, że nie bolało ;__; :D
      Nie będę Cię kilował, bo kto mi pomoże Karola pisać wtedy? Sam nie dam rady :D JESZCZE TROCHĘ MUSISZ WYTRZYMAĆ:p
      oooo... no rzeczywiście taki głupi błąd zrobiłem :O Dzięki, że dałaś znać ^^
      ... Podejrzewam, że sufit był i tak do wymiany? :D Trochę słabo :D Mam nadzieję, że chociaż coś ubił, bo jak nie to tylko marnował naboje :(
      ZNÓW * cieszy mnie to niezmiernie ^^ Mam nadzieję, że reszta Cię nie zawiedzie :D ZAKOŃCZENIE JUŻ ZNASZ ;___;
      A no to też prawda, aż tak dobrze to nie ma, żeby się takie rzeczy same zrobiły... w końcu to nie pranie ;P

      Usuń