poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Diabeł z Jersey część VI (koniec )

James niespokojnie przewrócił się na drugi bok, płosząc tym ruchem kolejną rodzinę swoich sześcionogich lokatorów. Skrobanie chitynowych kończyn po drewnianej podłodze w jakiś dziwny sposób łagodziło jego napięte jak postronki nerwy, jakby samą swoją obecnością porządkowało ustalony porządek świata zaburzony przez pojawienie się Diabła z Jersey. Przez całe swoje dotychczasowe życie, mężczyzna sądził, że spotkanie tej spowitej mgłami tajemnic i legend istoty jest jego największym marzeniem, celem, do którego dążył od momentu, w którym zdecydował się poświęcić gwarantowaną karierę w korporacji ojca na rzecz pościgu za kryptydami…
Teraz jednak, gdy ów stwór znajdował się niemal na wyciągnięcie ręki, James ze zdumieniem stwierdził, że czułby się o wiele lepiej spędzając kolejny, bezproduktywny dzień w zaciszu swojego biura w Philadelphi. Przygnębiająca atmosfera panująca w motelu, potęgowana jedynie przez szalejący za oknem sztorm, wzbudziła w nim tęsknotę za lejącym się z nieba żarem, wszędobylskim kurzem i szaleńczej walce o życie, w którą zamieniała się każdorazowa przejażdżka ulicami tego zatłoczonego miasta. Stokroć wolał użerać się z włoskimi taksówkarzami niż czarną jak noc bestią o płonących jak ognie piekieł ślepiach.
Gdzieś w pobliżu uderzyła błyskawica. Krótkotrwały rozbłysk światła skąpał pomieszczenie w upiornym świetle. Cienie rzucane przez rozklekotane meble przybierały najbardziej fantazyjne, przerażające kształty, czekające tylko aż James zapadnie w sen, by rzucić się na niego i zatopić w nim ostre jak brzytwy kły. Mężczyzna roześmiał się cicho chcąc przegonić to irracjonalne odczucie, jednak to co wydostało się z jego gardła wcale nie podniosło go na duchu. Dźwięk wcale nie przypominał śmiechu. Brzmiał jak grzechot kościanych kończyn Śmierci pochylającej się nad łożem dogorywającego. Niemalże spodziewał się w każdej chwili usłyszeć kroki zbliżającego się Ponurego Żniwiarza…
BUM!
Pisk, który wyrwał się z ust Jamesa w żadnej mierze nie pasował do niemalże trzydziestoletniego mężczyzny. Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że próbująca się właśnie zagrzebać w fałdach pościeli postać jest kilkuletnią dziewczynką bojącą sie burzy. Ponownie rozległo się uderzenie, tym razem było ono głośniejsze, bardziej natarczywe. Towarzyszył mu inny dźwięk, brzmiący niczym słowa wypowiadane w jakimś obcym, zniekształconym języku… James był pewny, że gdyby był to dom jego rodziców, pobiegłby prosto do ich sypialni i z krzykiem rzuciłby się im na szyje.
Ktoś, lub może „coś”, nacisnął na klamkę. Drzwi otwarły się z przeraźliwym skrzypieniem, które może rozlec się tylko wtedy, gdy wchodzący stara się narobić jak najmniej hałasu. Nie od dzisiaj wiadomo, że stare, nieoliwione zawiasy działają niemal bezszelestnie, jeśli pchnie się je jednym, silnym ruchem. Najwyraźniej jednak Śmierć nie należała do nazbyt rozgarniętych osób. Lub lubiła efektowne wejścia.
Coś syknęło cicho. Zaskrzypiały robaczywe deski… Nagły łomot sprawił, że James ponownie wrzasnął i zeskoczył z łóżka. Napędzany panicznym strachem rzucił się do okna i szarpnął je do góry kalecząc palce o najeżony drzazgami uchwyt. Lodowaty wiatr dmuchnął mu w twarz kropelkami deszczu z taką siłą, że poczuł jakby ktoś przetarł mu czoło i policzki papierem ściernym. Nie zważając na to, że ma na sobie tylko piżamę, zresztą teraz kompletnie już przemoczoną, mężczyzna wsparł się na framudze, i pospiesznie wychylił górna część ciała na zewnątrz. Tymczasem intruz ponownie wybełkotał coś, co brzmiało trochę jak przekleństwo i przewrócił kulawy stolik, na którym spora grupka karaluchów posilała się resztkami kolacji Jamesa.
Rozległ się brzęk tłuczonej porcelany i stłumiony jęk. Nie tracąc czasu na zastanawianie się, dlaczego Śmierć, czy inna zmora piekielna, która w jego wyobraźni nastawała właśnie na jego życie, miałaby odczuwać coś tak ludzkiego jak ból, mężczyzna za pomocą dzikich wymachów nóg wydostał się cały na zewnątrz. Przypływ adrenaliny spowodowany walką o przetrwanie całkowicie odciął bodźce wysyłane przez olbrzymi siniec, który zostawiła mu na pamiątkę kula Earla. Zresztą, nie miał teraz czasu, żeby przejmować się takimi drobnostkami. Zacinający deszcz mroził go do szpiku kości, a lodowaty wiatr sprawiał, że czuł niemal jak jego ciało zamienia się w jeden wielki sopel.
Ostrożnie podciągnął się wyżej, uważnie stawiając stopy, stanął w końcu na obłażącym z farby, drewnianym parapecie. Nie miał pojęcia co teraz zrobić. Wołać o pomoc? Szalejąca wichura skutecznie zagłuszała wszystko co rzucano jej naprzeciw. Skakać? Jego pokój znajdował się na pierwszym piętrze, około trzy i pół metra nad ziemią. Upadek na pewno nie należałby do najprzyjemniejszych, ale powinien uniknąć poważniejszych obrażeń… „W najgorszym razie skręcę sobie kostkę”. Nie potrafił jednak zdecydować się na podjęcie odpowiednich kroków. Tymczasem w pokoju ktoś wołał go po imieniu ochrypłym głosem… Zaryzykował spojrzeniem do środka. Ujrzał kołyszącą się w mroku ogromną postać. Kolejna błyskawica na moment rozświetliła okolicę. Twarz nieproszonego gościa nadal pozostawała nierozpoznawalna, ale błysk wyłowił z ciemności lśniące ostrze ciężkiej siekiery, którą nieznajomy ściskał w prawej dłoni. W drugiej trzymał coś, co przypominało butelkę.
Coś zaczynało kiełkować w umyśle Jamesa, jednak zanim zdążył uchwycić sie tej myśli i upewnić się co do swoich podejrzeń, rozległ się głośny trzask. Spodziewając się kolejnego wyładowania, mężczyzna skupił wzrok na sylwetce wypełniającej jego sypialnię, jednak nie pojawił się żaden rozbłysk. Przestąpił niecierpliwie z nogi na nogę i został nagrodzony mrożącym krew w żyłach trzaskiem, po którym poczuł pod stopami pustkę. Przeżarty przez korniki parapet ustąpił z głośnym jękiem pod ciężarem ciała Jamesa, i runął w dół pociągając je za sobą. Nieubłagana grawitacja wyciągnęła po szefa kryptozoologów swoje twarde ramiona.
Zaledwie dwie sekundy było mu dane nacieszyć się możliwością znajdowania się w żywiole Diabła z Jersey. Zaraz potem rozległ się głośny plusk, a w powietrze wzbiła się fontanna błota. Olbrzymia kałuża, która utworzyła się na podwórzu na tyłach motelu, ocaliła go przed bolesnym upadkiem. James z obrzydzeniem wypluwał potoki chłodnej mazi, które wypełniały mu usta. Mnóstwo mułu dostało się mu do nosa utrudniając oddychanie. Część zatkała uszy mężczyzny. Wolał nawet nie myśleć jak pozbędzie się rozmiękłej ziemi, która dostała się mu w bardziej intymne części ciała. Jedynym plusem wylądowania w kałuży było to, że oprócz funkcji zapychającej różne otwory, szlam potrafił też bardzo dobrze zamortyzować upadek, dzięki czemu już po chwili mógł podnieść się na kolana aby nie wtłaczać w siebie kolejnych porcji błota.
Gdy tylko mu się to udało, zza roztrzaskanych przez wizytę Diabła drzwi wypadł Tony ze swoją wierną dubeltówką, a za nim niosący latarnię Andy, którego chód sugerował stan po spożyciu solidnej dawki alkoholu. Najwyraźniej David postanowił uczcić bliskie rozwiązanie sprawy odpieczętowując swoje zapasy absynthu. Tylko po jaką cholerę myśliwy taszczył ze sobą swój topór? „Chwila… To ten topór!”, James poczuł jak wzbiera w nim wściekłość. Może i owszem, nie był najlepszym na świecie szefem, i może rzeczywiście zdarzało mu się spóźniać z wypłacaniem wynagrodzenia, ale próba zabójstwa? No, chyba, że chodziło o owe sześć tysięcy, które Andy był mu winny za odszkodowanie wpłacone Earlowi… Jako pierwszy dobiegł do niego Tony.
– Mam cię, cholerny ufoku! Kumple wyrzucili cie z tego parszywego spodka, he? Masz pecha zieleńcu! Wylądowałeś w Ameryce, kraju, w którym mogę nafaszerować ołowiem każdego przybłędę na tyle głupiego, żeby wpieprzać się na mój teren bez mojej zgody!
Podwójna lufa strzelby, ta sama, która jeszcze nie tak dawno temu wypaliła do Diabła, celowała teraz prosto między oczy Jamesa. Mężczyzna nie wiedział czy powinien na przemian krzyczeć z przerażenia i błagać o życie, czy też może bardziej racjonalnym podejściem do tej sytuacji byłoby wybuchnięcie śmiechem ze względu na jej absurdalność.
– Nie jestem zielony, a brązowy… – sam nie wiedział dlaczego uznał, że uświadomienie właściciela motelu o jego pomyłce stało się nagle takie ważne. Najwidoczniej zaczynał tracić zmysły.
– Ale jakby się nad tym głębiej zastanowić, rozumiem dlaczego wybrałeś akurat ten kolor… „Bronzańcu”? „Bronzieńcu”? Hmmm… Nie, nie przychodzi mi do głowy żaden odpowiednik tego przezwiska… Może jednak zostańmy przy „zieleńcu”. Chciałbym także zaznaczyć, że określenie „ufok” jest nie na miejscu. Odnosi się ono do niezidentyfikowanych obiektów latających, jak słusznie pan zauważył „parszywych spodków”… Ich piloci jednak to kosmici, nie „ufoki”.
–  Efie… Efie… Nydz Pau Ne ezt?
Sądząc po dziwacznym narzeczu, którym się posługiwał, Andy uderzył się w głowę i nabawił Syndromu obcego akcentu, co było dziwne, ponieważ o ile dobrze pamiętał, to właśnie on, James, przeżył przed chwilą upadek z wysokości… Może to uraz współczulny? Coś jak ciąża urojona u niektórych facetów, z tym, że zamiast brzucha i piersi, w przypadku brodacza pojawiło się uszkodzenie czaszki… Doprawdy, kto by sie spodziewał, że oddanie olbrzyma jest aż tak wielkie…
– „Szefie”? – Jak widać, Tony należał do tego samego plemienia czerwonoskórych, tego, dla którego Woda Ognista była chlebem powszednim, ponieważ nie miał najmniejszych trudności z odszyfrowaniem bełkotu myśliwego. Grubas zmarszczył czoło i przymrużył oczy aby lepiej widzieć.
– O kurwa, pardą! Nie chciałem szanownego klienta przestraszyć… Po prostu… Gadała mi baba o tych kąpielach błotnych, ale żem zawsze myślał, że to wymysły tych ważniaków z telewizji… Ale, że u mnie na podwórku… Tu wincy gówna niż ziemi! Te cholerne psy od Heysea przyłażą tu prawie codziennie…
Mężczyzna zarzucił dubeltówkę na ramię i podał dłoń wciąż klęczącemu w mule Jamesowi.
– Nie miej pan urazy! Sam żeś widział, co za gadziny tu ostatnio latają, to i ostrożności nigdy za wiele… Powiedzmy, że stawiam michę swojego słynnego gulaszu, i zapominamy o sprawie… Pasuje?
James pokiwał tylko głową, niezdolny do polemiki z kimś pokroju Tonyego, który zadowolony wrócił do środka, najwyraźniej kierując się do kuchni, aby przygotować obiecany rarytas. Mężczyzna zastanawiał się, czy ostatnimi czasy pan Heyse nie uskarżał się na zniknięcia swoich czworonogów. Gdy tylko przeniósł wzrok na Andego, współczucie dla psów ulotniło się nagle z prędkością światła. Nie odczuwał już zimna. W żyłach szalała mu wybuchowa mieszanka grożąca uszkodzeniem myśliwego w stopniu ciężkim. Zdążył już rozpoznać zarys sylwetki i ściskany przez olbrzyma topór. To on wtargnął do jego pokoju w środku nocy.
– Andy…  To pewnie nie moja sprawa, ale… Po jaką cholerę wlazłeś do mnie o tej porze? U ciebie skończyły się karaluchy, i przyszedłeś wytępić moje? Myślałeś, że chowam w szafie jakąś krowę, którą mógłbyś zajebać tym swoim rzeźnickim toporem?
– Oełka… Wiziałeź… moją oełke?
– Twoją ­–co,  kurwa? Czy ty się w ogóle słyszysz? Brzmisz jakbyś zaliczył głębokie gardło z Michaelem Jordanem…
– O – ze – łge… Wiz… – Pokaz elokwencji został przerwany przez głośne czknięcie, które z kolei przerodziło się w potężne beknięcie mogące zawstydzić syrenę niejednego tankowca – Wiziałeź?
– Mów wyraźniej…
Andy machnął w zrezygnowaniu ręką i odwrócił się w stronę motelu. Gdy ruszał chwiejnym krokiem do środka, Jamesowi udało się wyłowić rzucone na odchodnym słowa.
– Ne ogaham się sss obo….
Mężczyzna pozwolił sobie na pełne uczucia niesprawiedliwości westchnienie, po czym zniknął w budynku. Nie tracąc czasu, jego szef podążył za nim. Już i tak zbyt długo stał na lodowatym deszczu. Idąc przez oświetlony pojedynczą żarówką hol motelu, James smętnie wsłuchiwał się w chlupoczący odgłos, jaki wydawały z siebie jego buty. Był piekielnie zmęczony, jednak zanim będzie się mógł położyć, czekała go jeszcze długa kąpiel. Ten wyjazd od samego początku był katastrofą. Dlaczego choć przez chwilę myślał, że może wyniknąć z niego coś przyjemnego lub chociażby pożytecznego? Zerknął na zegarek, którego nie zdejmował nawet w łóżku. Szkiełko było uwalane błotem. Przetarł je niecierpliwym ruchem i zerknął na fosforyzujące cyfry… „ No tak. Zapomniałem”. Tarcza wskazywała godzinę piątą dwadzieścia, jednak nieruchoma wskazówka sekundnika dobitnie przypominała o awarii czasomierzu. Gdy wrócą do Philadelphi, będzie musiał oddać go do naprawy. Nie zważając na brudne ślady, które za sobą zostawia, powlókł się do łazienki.
Zanim jeszcze zdążył zaświecić światło, jego nos został zaatakowany przez zapach pleśni. Gdy rozbłysła wisząca na cienkim kablu słaba żarówka, jego oczom ukazały się odrapane, pokryte odparzonym tynkiem ściany i pordzewiała, żeliwna wanna stojąca przy przeciwległej ścianie.  Zupełnie jakby ktoś uważał, że branie kąpieli w czyimś towarzystwie jest doskonałym pomysłem, tuż obok stała kolejna, w równie kiepskim stanie. Nie było żadnego parawanu ani przepierzenia. Całe szczęście, że tylko on jeden miał w ogóle ochotę na skorzystanie z łazienki w tak obrzydliwym miejscu jak motel Tonyego.
Podszedł do pierwszej balii i zerknął do środka. Na jego oczach, dwa wielkie jak paznokieć u kciuka, włochate pająki czmychnęły do odpływu. Zniechęcony, James podszedł do drugiej wanny, ale i tam czekała na niego niemiła niespodzianka. Najwyraźniej, ktoś z jego zespołu zabalował odrobinę za mocno, i nie mogąc utrzymać w środku wszystkiego co w siebie wlał, postanowił ulżyć targanemu torsjami żołądkowi . Wolał nawet nie dopuszczać do siebie myśli, iż wymiociny mogły leżeć tam od dłuższego czasu… Nawet tak obskurne miejsce nie mogłoby sobie pozwolić na podobne zaniedbanie…
Wybierając mniejsze zło powrócił do pająków. Sięgnął do pokrytych strupami rdzy kurków i przekręcił czerwony. Kran zabulgotał, zacharczał i wykrztusił z siebie anemiczny strumyczek żółtawej cieczy. Kto by sie spodziewał, że podobne miejsce ma dostęp do siarkowych źródeł, za kąpiel w których, płaci się ogromne sumy we wszelkiego rodzaju ośrodkach wypoczynkowych. James zaczynał się już bać, że ów cudowny zdrój zostanie mu doliczony do rachunku, gdy nagle pociekła zwyczajna, przezroczysta woda. Rury potrzebowały widocznie nieco czasu aby się oczyścić.
Sprawdził dłonią temperaturę strugi, i z niezadowoleniem stwierdził, że jest niemalże lodowata. Zupełnie jakby… Podążył wzrokiem za plątaniną rur, które biegły wzdłuż ściany, by w końcu przebić się… Na zewnątrz. Mężczyzna podszedł do okna i zaczął sie szarpać z zamkiem. W końcu, niemal wyrywając skrzydło zawiasów, udało mu się je otworzyć. Wyjrzał przez ścianę deszczu i zobaczył stojące na dachu olbrzymie, otwarte zbiorniki, w których przelewała się spadająca z nieba woda. Biegnące od nich rury oplatały budynek, najwyraźniej służąc za hydraulikę w całym obiekcie. Nie wróżyło to najlepiej jego planom odnośnie kąpieli.
***
Obudził się około południa z potwornym bólem promieniującym z całego ciała. Czuł się jakby podczas snu jego mięśnie zostały zamienione w galaretę. Najwięcej cierpienia przysparzał soczyście fioletowy siniak, który pokrywał teraz prawie połowę jego klatki piersiowej i dokuczał niemiłosiernie przy każdym pochyleniu czy głębszym oddechu. Przez kilka minut leżał bezczynnie z otwartymi szeroko oczami i układał sobie w myślach plan dnia. To już dzisiaj! W końcu może uda się im dojść do prawdy, a jeśli przy tym zdołają schwytać żywego przedstawiciela nieznanego gatunku… Poczuł jak na nowo ogarnia go nadzieja i optymizm. Wczorajsze zniechęcenie poszło w niepamięć. Znów był pełnym ideałów i marzeń studentem, który pragnął sławy i zaszczytów.
Promienie słoneczne wędrowały ospale po wyblakłej pościeli, na której leżał przepłaszając biegające po niej niewielkie stworzonka. Mężczyzna chciał sprawdzić godzinę, jednak niezmienna od wczorajszej nocy piąta dwadzieścia przypomniała mu o defekcie zegarka. Z cichym westchnieniem bólu podniósł się do pozycji siedzącej i wyjrzał przez okno. Z tego co widział, musiał już być późny poranek. Nieco zdziwiło go, że nikt nie przyszedł go obudzić, w końcu zarówno Andy jak i David, Conor i Jane wydawali się tak samo podekscytowani perspektywą spotkania oko w oko z Diabłem z Jersey. Ciekawe co też mogło ich zatrzymać?
Pospiesznie wrzucił na siebie w miarę czyste ubrania i niemalże pędem wypadł z pokoju. Zapukał ostrożnie do drzwi Davida, nie chcąc przyłapać przyjaciela w sytuacji bez spodni, jednak nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Spróbował ponownie, jednak i tym razem odezwała się jedynie cisza. Cisza i dochodzące z kuchni głośne przekleństwa Tonyego. Możliwe, że gulasz ogłosił właśnie swoją niepodległość. Zaniepokojony James nacisnął na klamkę i drzwi ustąpiły pozwalając mu rzucić okiem na wnętrze sypialni. Nie wyglądało to ani trochę lepiej niż jego własny „apartament”, wszędzie za to walały się puste butelki i trzy bezwładne ciała, które od czasu do czasu wydawały z siebie potępieńcze jęki gdy bezlitosne słońce padało na ich poszarzałe oblicza.
James stanął jak wmurowany. A więc to tak przygotowywali się do wprawy! Conora mógł jeszcze zrozumieć, detektyw wytrzymał w stanie trzeźwości swoje kilka godzin, i zdążył przez ten czas zrobić to, co do niego należało, ale David i Andy? O ile historyk nie był przydatny w stanie pierwszej świeżości”, tak brodacz był niezbędnym elementem, od którego dobrego samopoczucia zależeć będzie cały los polowania na Diabła. Jeśli nie ćwiczył się właśnie w nieruchomym wyczekiwaniu na zwierzynę, jego zachowanie było doprawdy karygodne. James schylił się i podniósł lezącą u swoich stóp pustą butelkę po piwie, po czym z miną niewiniątka upuścił ją na ziemię. Brzęk tłuczonego szkła wzbudził niemrawe protesty obolałej trójki.
Ucieszony z wyniku eksperymentu mężczyzna sięgnął po kolejną flaszkę, tym razem bez etykiety, najwyraźniej zawierającą wcześniej wściekle zielony absynth, i ją również roztrzaskał o podłogę. Kilka chwil i całą masę jęków później, poplamione rozlanym piwem i brudem z dziesiątek par butów deski pokrywała gruba warstwa tłuczonego szkła. James uśmiechnął się złośliwie pod nosem.
– PRZEPRASZAM! – Niemalże czuł jak od siły jego głosu drży podłoga. Z cała pewnością drżeli też jego podwładni. Conor próbował zasłonić uszy rękami, jednak jego koordynacja ruchowa nie była jeszcze w pełni funkcjonalna i nie udało mu się w pełni ochronić przed nieprzyjemnym doznaniem jakie w jego stanie wywoływał nawet najdelikatniejszy dźwięk. Spowodowany tym nagłym ruchem wysiłek był tak wielki, że detektyw przekręcił głowę na bok, a z jego ust chlusnęła zgniłozielona fala. Niczym doskonale sprężony mechanizm, David i Andy natychmiast poszli za jego przykładem, zupełnie jak lwiątka czekające na pozwolenie od starego samca na rozpoczęcie posiłku. Z tą różnicą, że w przypadku tej trójki, posiłek pokonywał odwrotną trasę.
– Życzę smacznego!
Zanim zapukał do pokoju Jane, jej szef najpierw przyłożył ucho do drzwi, chcąc się upewnić, że nie wtrąci się w połowie tego, czemukolwiek z takim upodobaniem ona i Vince się oddawali. Gdy nie doszły go żadne niepokojące odgłosy, zastukał, zdecydowanie uderzając kłykciami w poznaczone zaciekami od farby drzwi. Po chwili ukazał się w nich czarnoskóry chłopak. W tej chwili James bardziej niż kiedykolwiek wcześniej odczuwał jego przynależność etniczną. Być może miało to cos wspólnego z przeżytym poprzedniego dnia upadkiem, lub tym, że absztyfikant jego pracownicy stał przed nim zupełnie nago. Co dziwniejsze, nie wydawał się ani trochę zaniepokojony faktem, że oto wietrzy sobie przyrodzenie na oczach innego mężczyzny.
– Człowieku, czemu dobijasz się o takiej nieludzkiej porze? Nie możesz spać?
Zanim James zdążył odpowiedzieć, z głębi pokoju wnurzyła się opalona ręka Jane i odepchnęła Vincea na bok. Ku ogromnemu żalowi jej pracodawcy, dziewczyna była kompletnie ubrana i najwyraźniej gotowa do drogi. Miała na sobie solidne buty do chodzenia po błotnistych, leśnych ścieżkach, długie spodnie w kolorze khaki i wytarty podkoszulek z myszką Mickey. Wyglądało na to, że tylko ona pamiętała o wyprawie do zagajnika Greenwater.
– Ruszamy w końcu?
– Jeśli zależałoby to ode mnie, już dawno bylibyśmy na miejscu… Mam jednak pewien problem… No, w zasadzie to TRZY problemy, które mogą znacznie opóźnić naszą małą wycieczkę krajoznawczą.  – James nie mógł się powstrzymać od zrobienia kwaśnej miny.
– Mówisz o naszych Kubusiach Puchatkach, którzy dobrali się do miodu… – Wcale nie zabrzmiało to jak pytanie. – Myślę, że wiem jak szybko postawić ich na nogi!
Cudownym remedium Jane okazał się słynny gulasz Tonyego – brejowata, pozbawiona koloru zupa o zapachu zjełczałego oleju. Każdy z uczestniczącej w nocnej libacji trójki został zmuszony pod czujnym okiem Jamesa do pochłonięcia dwóch misek tego specjału. Winowajcy płakali, błagali, modlili się i przeklinali, jednak mężczyzna był nieugięty. Patrzył z niesmakiem jak kolejne łyżki znikają w ustach jego podwładnych, jednocześnie od czasu do czasu rzucając Jane powątpiewające spojrzenie. Ta w końcu nie wytrzymała.
– Rano zeszłam do kuchni żeby poprosić o odrobinę oleju…
– Oleju? Po co był ci potrzebny olej?
Może to była tylko jego wyobraźnia, ale Jamesowi wydawało się, że obecny przy rozmowie Vince jakoś skurczył się w sobie i odwrócił wzrok. Udało mu się chyba nawet odrobinę zaczerwienić, choć trudno było stwierdzić z uwagi na ciemną karnację. Dziewczyna rzuciła czarnoskóremu chłopakowi przeciągłe spojrzenie i uśmiechnęła się… jak? Złośliwie? Na pewno tajemniczo. James nie miał teraz głowy, żeby się nad tym zastanawiać.
– A czy to ważne? Chodzi o to, że… Vince! Andy nie je swojego papu! Idź z nim porozmawiać!
Posłał jej pełne wyrzutu spojrzenie, ale usłuchał. Utykając lekko ruszył w stronę brodacza, który odrzucił przed chwilą swoją łyżkę. Jane podjęła przerwany wątek.
– W każdym razie…  Zobaczyłam z czego Tony robi swój gulasz… Nie pytaj mnie jak wyglądały składniki w stanie surowym, wierz mi – nie chcesz wiedzieć. Pakuje do tego paskudztwa tyle tłuszczu, że wystarczyłoby go do oświetlenia dziesiątek igloo przez cały czas trwania nocy polarnej. To im dobrze zrobi na żołądki… Za chwilę powinno zacząć działać i poczują się lepiej…
Zupełnie jakby jej słowa były jakimś czarodziejskim zaklęciem, Conor poderwał się na nogi i wybiegł z pokoju. Pośpiech, z jakim to zrobił wskazywał, że detektyw nabrał nagle ogromnej ochoty na czekającą ich wyprawę. Po chwili, z korytarza rozległ się dźwięk dławienia, a potem coś chlupnęło na podłogę. Jane uśmiechnęła się wesoło.
– A przy okazji dostaną porządną nauczkę…
***
Dwie godziny później siedzieli już wszyscy w samochodzie i tylko Vince kręcił się niespokojnie, co jakiś czas wydawając z siebie bolesne syki, jakby siedział na szpilkach. Trójka imprezowiczów, nieco blada, ale gotowa do drogi, pozajmowała miejsca przy do oporu otwartych oknach. Andy znalazł nawet sobie dość siły by znaleźć osełkę i naostrzyć swój topór, który trzymał teraz w gotowości na kolanach w sposób, w który ktoś inny mógłby to robić z psem. Reszta jego arsenału spoczywała bezpiecznie zamknięta w bagażniku vana. Tylko granaty i karabin maszynowy zostały zarekwirowane i zamknięte na klucz w pokoju Jamesa. Podobny los spotkał narkotyki Davida. Ich szef chciał mieć stuprocentową pewność, że polowanie odbędzie się bez żadnych głupich wypadków i kłopotów spowodowanych brakiem odpowiedzialności ze strony członków drużyny.
Gdy zielona kontrolka na tablicy rozdzielczej dała mu znak, że wszystkie pasy bezpieczeństwa zostały zapięte, przekręcił kluczyk w stacyjce, z chrzęstem wyjechał z asfaltowego parkingu przed motelem i wpadł na główną drogę kierując się na północny zachód w stronę zagajnika Greenwater. W stronę Diabła z Jersey.
Miejsce wycinki nie znajdowało się daleko, raptem pół kilometra od zajazdu Tonyego, jednak nieznającemu okolicy i skazanemu na wybieranie szerszych dojazdów Jamesowi, pokonanie tego dystansu zajęło niemal czterdzieści minut. Błąkał się bezcelowo po leśnych traktach, bądź biegnących wzdłuż ogromnych pól kukurydzy, zarośniętych wysoką trawą dróżek, aż w końcu po lewej stronie żwirowanej szosy wyrósł krzywo postawiony znak z napisem „ Greenwater”. Tuż za tablicą, pobocze rozchodziło się w szeroki, piaszczysty plac, na którym mężczyzna zatrzymał vana i zgasił silnik. Zerknął w lusterko wsteczne i ujrzał w nim błyszczące spojrzenia swoich towarzyszy. Tylko Vince wciąż był jakiś nieswój, zupełnie jakby miał coś na sumieniu.
– Jesteśmy na miejscu! – Nikt nie wypomniał mu bezcelowości tego stwierdzenia. – Andy, zabieraj swój sprzęt, David, Conor… Odbezpieczcie klatkę i sprawdźcie, czy zamek jest sprawny… Vince, możesz im pomóc?
Bez słowa wysiedli z samochodu i ruszyli do swoich obowiązków. James i Jane również wyszli na zewnątrz, ale tylko po to by rozejrzeć się po okolicy. Znajdowali się na skraju gęstego, porośniętego młodymi jeszcze drzewkami zagajnika. Im dalej w las, tym pnie stawały się grubsze, a cień rzucany przez rozłożyste konary – głębszy. Wiał delikatny wiaterek znad morza, na którym z północy dryfowały już ciężkie, ołowiane chmury zwiastujące kolejna ulewę. Póki co jednak, słońce przygrzewało mocno, a wisząca w powietrzu duchota zniechęcała do włóczenia się po dzikich ostępach. James był pewny, że jego skacowani przyjaciele cierpią teraz męki pragnienia, ale nie przejmował się tym zbytnio. „Cierpienie uszlachetnia”. Komu jak komu, ale akurat im nie zaszkodziłaby odrobina ogłady.
Cała okolica spowita była nienaturalną wręcz ciszą, zupełnie jakby wszystko co żywe zaszyło się w swoich norach i gniazdach w oczekiwaniu na nadejście nawałnicy. Wszechobecny zapach mokrej ściółki dominował nad wszystkim innym i gdyby nie wisząca nad tą całą sielankowa otoczką groza, którą roztaczał Diabeł z Jersey, miejsce wręcz idealnie nadawałoby się na rodzinną wycieczkę w niedzielne popołudnie. Zresztą kto, wie, może takie właśnie było? Może potwór, jako istota przeklęta, miała jakiś szacunek do dnia świętego i zamiast latać i straszyć niewinnych spacerowiczów, uginał kopyta i oddawał cześć swojemu Stwórcy? Choć jednak biorąc pod uwagę nadany mu przydomek, owym ojcem bestii mógł być ktoś po zupełnie innej stronie barykady niż Bóg chrześcijan.
Tymczasem reszta zespołu błyskawicznie uwinęła się z robotą. Stalowa klatka błyszczała w słońcu dodając wszystkim otuchy swoimi solidnymi kratami, a przewieszony przez ramię Andyego karabin snajperski  wyglądał groźnie jak zawsze. Efektu nie psuł nawet brud, którym olbrzym wysmarował lufę, żeby refleksy światła nie zdradzały pozycji strzelca. David dźwigał w szerokim plecaku zapasy amunicji i butelki z wodą. Jedną z nich, Conor zdążył już opróżnić do połowy. James po raz kolejny obrzucił swoich współpracowników taksującym spojrzeniem, sprawdzając, czy wszyscy są gotowi. Ich twarze był niemalże lustrzanymi odbiciami uczuć, które targały jego własną duszą. Widział w nich ekscytację, zapał, ale również i odrobinę strachu i niepewności. Nad wszystkim jednak unosiło się Oczekiwanie. Mężczyzna skinął z zadowoleniem głową.
– Zacznijmy polowanie!
Zdołali wykrzesać z siebie coś, co przy dobrych chęciach można by nazwać okrzykiem bojowym i odwracając się na piętach ruszyli w kierunku ściany lasu.
Już w pierwszej sekundzie nie obyło się bez dramatu. Panującą w zagajniku ciszę przerwał głośny, kobiecy krzyk. James rzucił pytające spojrzenie w kierunku Jane, jednak ku swojemu zaskoczeniu zobaczył, że dziewczyna wygląda na równie zbitą z tropu co on. Rozglądała się dookoła w poszukiwaniu źródła dźwięku. Nagle, gdzieś z przodu zaczęły dochodzić odgłosy kogoś, lub czegoś ciężkiego przedzierającego się przez krzaki jeżyn.
– Zabierzcie to ode mnie! Zabierzcie!
Z pomiędzy drzew wypadł David w poszarpanej przez kolce koszuli. Mężczyzna wymachiwał szaleńczo rękami przy wtórze tupotu stóp. Wglądał jakby tańczył makarenę.
– Spierdalaj ode mnie! Spierdalaj!
Tony, które wyciągał ze swoich strun głosowych historyk, wydawały się niemożliwe do wytworzenia przez męskie gardło. James podbiegł do miotającego się przyjaciela wypatrując niewidzialnego napastnika, jednak nieustanny ruch, w którym znajdował się jego współpracownik czynił to zadanie niemalże niemożliwym. W akcie desperacji, mężczyzna rzucił się na Davida i przygniótł go ciężarem ciała do warstwy zbutwiałych liści i odchodów leśnej fauny. Dopiero wtedy dostrzegł to, co wprowadziło historyka w tak głęboką histerię. Po plecach jego koszuli spacerował niewielki, czarny pająk o lśniących oczach. James strącił ostrożnie stworzonko, nie chcąc mu zrobić krzywdy. W końcu to oni wtargnęli do jego domu.
– Już, już! Uspokój się! Drzesz się jakby to był co najmniej czterometrowy aligator… Przepłoszysz nam Diabła!
David powoli dochodził do siebie. Po chwili wznowili marsz. Robiło się coraz ciemniej, czego powodem były zarówno gęstniejące drzewa, jak i zbierające się nad ich głowami burzowe chmury. Vince podrzucił propozycję, aby przełożyć poszukiwania potwora na następny dzień, albo chociaż przeczekać ulewę w samochodzie, jednak nikt go nie poparł. We wszystkich obudził się instynkt kryptozoologów. Andy wyforsował się naprzód i już po chwili zniknął reszcie z pola widzenia. Olbrzym po prostu rozpłynął się w powietrzu, bezszelestnie przemierzając las w poszukiwaniu swojej upragnionej zwierzyny.
Nagle, do uszu Jamesa dobiegł dziwny dźwięk, zupełnie niepasujący do scenerii, w której się rozległ. „Skąd u licha prześcieradło w środku…”. Przypomniał sobie słowa, którymi Pontberry opisywał swoje spotkanie z Diabłem „łopotanie skrzydeł”… Błyskawicznie obrócił się do tyłu i spojrzał w górę. Coś ciemnego i rozmazanego spadało na nich niczym pikujący orzeł. Gdy tylko zorientowała się, że została dostrzeżona, bestia wydała z siebie przerażający skrzek. Teraz już wszyscy członkowie drużyny stali z zadartymi ku niebu szyjami i z mieszaniną strachu oraz fascynacji wlepiali wzrok w zbliżający się kształt. Nikt nie podejmował nawet próby ucieczki, każdy wyglądał tak, jakby jego nogi przywarłi do podłoża uniemożliwiając poruszanie się.
Gdy wydawało się już, że atak jest nieunikniony, gdzieś zza pleców Jamesa rozległ się huk wystrzału, a po nim pełen bólu wizg wydobył się z piersi potwora. Buchnęła ciemna krew, która spadła ciężkimi kroplami na pobliskie liście i pnie, a po chwili bestia umilkła i gruchnęła o ziemię wzbijając w powietrze fontanny połamanych gałązek i fragmenty ściółki. Pysk stworzenia zarył się głęboko w zbutwiałe podłoże, a reszta jego ciała zaczęła drgać w rytm ostatnich uderzeń serca. Po chwili Diabeł z Jersey znieruchomiał. Był martwy.
Prawie minutę zajęło Jamesowi i innym zrozumienie tego, czego przed chwilą byli świadkami. W tym czasie, Andy, bowiem to on był tym, który oddał strzał, zdążył odtańczyć taniec zwycięstwa, wydać z siebie kilka tryumfalnych okrzyków, i z błyskiem żądzy w oczach ruszyć w stronę powalonej zwierzyny ściskając w dłoni nóż do skórowania. Dopiero to otrzeźwiło jego szefa. James rzucił się pędem w kierunku kryptydy i własnym ciałem zagrodził brodaczowi drogę do truchła.
– NIE! Andy, nie będziesz go skórował! Potrzebujemy go w całości! Musimy przeprowadzić dokładne badania, przeanalizować próbki, zrobić zdjęcia… Obiecuję, że dostaniesz swoje trofeum, ale musisz z tym odrobinę poczekać, jasne?
Olbrzym nie wydawał się zbytnio przekonany. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że owa „odrobina” może zamienić się w całe lata, podczas których ciało upolowanego przez niego Diabła będzie krążyć po niezliczonej ilości laboratoriów i instytutów badawczych, aż w końcu „zaginie” gdzieś pomiędzy szczątkami Yeti i Potwora z Loch Ness… W najlepszym wypadku wyląduje w muzeum historii naturalnej i stanie się główną atrakcją turystyczna, przy której szajbnięte nastolatki będą sobie strzelać fotki z wyciągniętej ręki… Nie protestował jednak, w końcu to James był tu szefem, i to od niego zależała jego ewentualna wypłata lub jej brak.
Zanim jednak zdążył schować swój nóż, z nieba spadł kolejny potwór i bezszelestnie rzucił się na Vincea uderzając go kopytami w pierś. Ten okaz był większy od tego, którego udało im się ustrzelić co najmniej o pół metra. Siła ciosu posłała wyjącego z bólu i strachu chłopaka na ziemię. Bestia złożyła skrzydła i wylądowała tuż u stóp czarnoskórego. Zanim Andy zdołał złożyć się do strzału, końska paszcza otworzyła się szeroko i stwór jednym kłapnięciem szczęki zdarł twarz Vincea rozszarpując mięśnie i miażdżąc kości. W tym samym momencie, brodacz pociągnął za spust, i głowa Diabła zniknęła w rozbryzgu czerwieni. Dla chłopaka było jednak już za późno. Jego przeraźliwe wrzaski trwały jeszcze przez chwilę, jednak w końcu umilkły gdy spływająca ze straszliwej rany krew zalała mu płuca.
Jane rzuciła się w kierunku jego pokiereszowanego ciała łkając głośno, jednak zanim zdążyła do niego dobiec, David chwycił ją w pół i pociągnął w kierunku, z którego przyszli. Jamesowi wydało się to bardzo rozsądnym pomysłem.
– W nogi! Do samochodu, do samochodu!
Nikomu nie musiał tego dwa razy powtarzać. Nawet Jane przestała się wyrywać  historykowi i posłusznie ruszyła biegiem. Andy też nie wydawał się zbytnio zainteresowany pozostaniem w zagajniku choćby chwilę dłużej. Miarą jego strachu było to, że nie poświecił swojej nowej zdobyczy nawet jednego spojrzenia i uciekł zostawiając ją na pastwę robaków. Brodacz nie zdołał jednak pokonać  więcej niż kilka kroków, gdy gdzieś spomiędzy drzew padł strzał, który ugodził go w klatkę piersiową. Rozglądając się za nowym zagrożeniem, James zawrócił po upadającego przyjaciela.
Nie mógł zrozumieć co się dzieje. Ktoś próbował ich zabić, ale dlaczego? I kto? Czy możliwym jest, aby była to zemsta Earla za ustrzelone krowy? Nie, to bez sensu. Nikt nie morduje w odwecie za dwie sztuki bydła… Zwłaszcza jeśli otrzymał za nie słone odszkodowanie. Ale jeśli nie on, to kto? Mężczyzna nie mógł sobie w tym momencie przypomnieć nikogo kto życzyłby mu śmierci.
Dopadł do leżącego na twarzy olbrzyma i osunął się na kolana. Tył podkoszulka jego przyjaciela przesiąknięty był krwią, która wciąż wypływała z szerokiej rany. James nie znał się zbyt dobrze na medycynie, ale postrzał wydawał się niebezpiecznie blisko serca. Próbował odwrócić brodacza na plecy, ale jego bezwładne ciało ważyło więcej niż był w stanie unieść. Jego własne ubranie zaczęło zabarwiać się na ciemny szkarłat, a strużki ciepłej krwi spływały mu po rękach. Gdzieś w oddali rozległ się męski krzyk, a po nim nieco wyższy – kobiecy, któremu towarzyszył wściekły skrzek rozjuszonego zwierzęcia. Potem był kolejny huk wystrzału, tym razem trochę dalej.
Andy zacharczał po raz ostatni i przestał oddychać. Zrozpaczony James podniósł się na nogi, i wypatrując kolejnych potworów, ruszył w kierunku, w którym pobiegli jego pozostali przyjaciele, choć po tym co słyszał, nie spodziewał się zobaczyć ich żywymi. Przedzierał się przez kolczaste krzewy rozdzierając sobie spodnie i kalecząc dłonie. Chciał wołać o pomoc, wykrzyczeć imiona swoich towarzyszy, ale za bardzo się bał, że zdradzi tym swoją pozycję. Coś leżącego w cieniu rozłożystego dębu przykuło jego uwagę. Wytężył wzrok nie chcąc ryzykować zbliżaniem się. Rozpoznał nadruk myszki Mickey na koszulce… Uśmiechnięta twarz najbardziej rozpoznawalnego bohatera Disneya poplamiona była szkarłatem.
Przyspieszył. Tam, pośrodku wydeptanej przez zwierzęta dróżki… To David, czy Conor? Tyle razy widział detektywa leżącego na ziemi, ale mimo to nie był w stanie rozpoznać rozciągniętego na ziemi ciała. Twarz trupa zamieniona była w pół kilo siekanego mięsa poprzetykanego fragmentami potrzaskanej czaszki. Szarawa breja mózgu rozprysła się na pobliskim pniu drzewa - efekt wystrzału, który usłyszał.
Popędził dalej przed siebie. Rozpaczał w duchu nad tym, że nie zatrzymał się nawet nad zwłokami przyjaciół, ale strach o życie zmuszał go do ratowania własnej skóry. Na żałobę przyjdzie czas później. Las stawał się coraz rzadszy, a rosnące w nim drzewa coraz cieńsze. Zdecydowanie zbliżał się do miejsca, w którym zostawił auto… Powietrze przeszył niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym dźwięk syreny policyjnej. Niemal płacząc z ulgi, mężczyzna podwoił wysiłki, i już po chwili wypadł na otwartą przestrzeń, wprost pod nadstawione lufy szeryfa i jego zastępcy. Zatrzymał się gwałtownie i uspokajająco podniósł dłonie na wysokość piersi.
– Spokojnie panowie, nie jestem uzbrojony… Musicie mi pom…
Nagle jego spojrzenie uciekło nieco w bok, gdzie ze skutymi za plecami dłońmi leżał twarzą do ziemi David. Historyk cały pokryty był krwią. Trudno było powiedzieć czyją – swoją, czy może też Conora lub Jane. Tylko dlaczego wyglądał jakby został zatrzymany przez stróżów prawa? James zastanowił się przez chwilę. Biorąc pod uwagę to, jak wyglądał, można było powziąć pewne podejrzenia… Należało wyjaśnić sprawę.
– Panowie, to nieporozumienie! Mój przyjaciel i ja…
– Na kolana i ręce za głowę!
– Słucham? Ja przecież nie zrobiłem nic złeg…
Świst pocisku przelatującego tuż obok ucha sprawił, że nogi same się pod nim ugięły.
– To był strzał ostrzegawczy! Następny będzie pomiędzy oczy, zrozumiano? Na kolana i ręce za głowę!
Nie chcąc sprawdzać na ile można trzymać szeryfa za słowo, James posłusznie wykonał polecenia i pozwolił się zakuć w kajdanki. Stojący za nim sierżant, brutalnym szarpnięciem postawił go na nogi.
– Jedziemy na komisariat!
Mężczyzna rzucił Davidowi zrezygnowane spojrzenie. Oczy historyka były puste, zupełnie jakby to, co widział, wypaliło w nim owe psotne iskierki, które zawsze czaiły się w jego źrenicach.
***
– A wiec twierdzicie, że waszych przyjaciół zabił Diabeł z Jersey, tak?
James skinął potakująco głową. Ostatnie kilka godzin spędził w ciasnym, zadymionym pokoju przesłuchań na posterunku policji w Leeds Point i ze szczegółami odpowiadał na zadawane przez szeryfa pytania, których większość utrzymywana była w dość sceptycznych klimatach.
– Panie Stiller… W pańskim pokoju motelowym znaleźliśmy granaty i karabin maszynowy AK–47… Że już o hurtowej ilości narkotyków nie wspomnę… Sądzi pan, że uwierzę w historyjkę o przeklętym dziecku? Zostaliśmy wezwani do Greenwater, ponieważ ktoś zgłosił, że słyszał dochodzące stamtąd strzały. To teren należący do Rady Miasta, i nie wolno na nim polować. Gdy zjawiliśmy się na miejscu, pan i pański kolega wypadliście prosto na nas ociekający krwią i opowiadający niestworzone historie o Diable… W zagajniku odkryliśmy cztery ciała, z czego krew dwójki znaleziono na waszych ubraniach… Wiecie jak wygląda to z mojej perspektywy?
Szeryf zrobił znaczącą pauzę i rozparł się wygodniej w fotelu.
– Przyjechaliście do Leeds Point zwabieni dreszczykiem emocji... Zabraliście ze sobą zapasy alkoholu i połowę narkotykowej meliny… Że o arsenale nie wspomnę… Zabalowaliście, co? Szkoda tylko, że skończyło się to tragedią! W narkotycznym szale pozabijaliście swoich przyjaciół, a wasze otumanione umysły nakarmiły was historyjką o Diable z Jersey…
– Ale przecież Andy zastrzelił dwa te bydlaki! Ich ciała nadal tam muszą być! Musicie ich poszukać! – James nie mógł uwierzyć, że ktoś tak niekompetentny został wybrany na szeryfa.
– Moi ludzi przeczesali większą część zagajnika bardzo dokładnie. Jedyne co znaleźliśmy, to ciała tej czwórki i mnóstwo śmieci wyrzucanych przez turystów! Żadnych koniowatych bestii z jarzącymi się ślepiami…
James oklapł na swoim krześle. Czy naprawdę mogło być tak, jak to opisał szeryf? Czy mógł zabić Andyego bądź któregoś z pozostałych członków drużyny? Owszem, czasem przebiegał mu po głowie podobne myśli, zwłaszcza jeśli chodziło o brodacza, jednak nigdy nie wprowadziłby ich w czyn! A jeśli zażyte narkotyki sprawiły, że puściły mu hamulce? Sęk w tym, że mężczyzna nie mógł sobie przypomnieć by zażywał coś ciągu ostatniej doby… David, owszem, ale James był przekonany, że historyk nie byłby w stanie skrzywdzić nawet muchy… Ta cała sprawa była jakaś podejrzana i śmierdziała przekrętem na ogromną skalę.
– Za godzinę zawiozę was do lokalnego zakładu karnego, gdzie poczekacie sobie na rozprawę. Nie wróżę wam krótkiej odsiadki… Tacy jak wy, zwykle źle kończą!
James z przyzwyczajenia zerknął na zegarek. Piąta dwadzieścia. Świetnie… Czy ta cała historia mogła skończyć się większą katastrofą?
***
Oświetlone bladymi promieniami księżyca gniazdo wiło się i skręcało od wypełniających je młodych.  Niewielkie, ślepe jeszcze pisklaki, które już za kilka lat będą wzbudzać postrach wśród mieszkańców New Jersey skrzeczały cichutko domagając się od matki posiłku. Nie miały pojęcia, że zostały sierotami. Oboje ich rodzice zginęli tego dnia od kuli pyszałkowatego przybysza z Philadelphi, który uznał, że może swoja obecnością skalać uświęconą ziemię zagajnika Greenwater. Na szczęście, młode miały kogoś, kto się nimi zaopiekuje. Kogoś, kto odda im należną tym nadprzyrodzonym istotom cześć…
Spomiędzy drzew wyłoniła się odziana w czarną szatę postać, uginająca się pod ciężarem dźwiganego na plecach worka. Gdy tylko znalazła się w pobliżu gniazda, zrzuciła swój bagaż i upadła na kolana przed wiercącymi się niespokojnie pisklakami, po czym sięgnęła do wnętrza pakunku. Wydobywszy z niego kilka krwawych ochłapów, tajemnicza zjawa rzuciła je pomiędzy młode i z zadowoleniem przyglądała się agresji z jaką walczyły o jedzenie. Tak, z pewnością będą wzbudzały strach, zupełnie jak ich rodzice…
Powiał mocniejszy wiatr, i księżyc rzucił nieco więcej blasku na rozgrywającą się pod gałęziami drzew scenę. Kawałki mięsa, którymi tajemnicza postać karmiła swoich potwornych podopiecznych okazały się odciętymi ludzkimi palcami. Zakapturzony człowiek sięgnął do worka ponownie, i tym razem wyciągnął z niego całą rękę, z wciąż oplatającą ją złotą bransoletą drogiego zegarka. Z pomrukiem zadowolenia, kultysta zsunął ostrożnie swój łup i obejrzał go dokładnie.
– Zająłeś się wszystkim?
Głos pojawił się jakby znikąd. Dopiero po chwili z ciemności wyłonił się jego właściciel. On również spowity był od stóp do głów w czarną szatę, która wzdymała się wokół niego na wietrze, nadając mu fantastyczne kształty.
– Tak. Nikt się nie dowie o tym, co tu zaszło.
– Doskonale. Tajemnica Diabła z Jersey musi pozostać zagadką dla świata. Tylko my, którzy widzimy w nim prawdziwie boską istotę, jesteśmy godni by wiedzieć o jego istnieniu…
Druga postać jęknęła z zawodu.
– Ten cholerny zegarek jest zepsuty! Pokazuje piątą dwadzieścia! Pieprzona podróbka…
Nowoprzybyły kultysta rzucił swojemu towarzyszowi karcące spojrzenie.
– Nie znieważaj tego świętego miejsca swoim plugawym językiem… szeryfie!
– Przepraszam, Mistrzu.
Ten jednak już wtopił się w noc. Ponownie wzdychając, szeryf Leeds Point po raz kolejny sięgnął do worka. Jego nowi podopieczni byli wyjątkowo żarłoczni…

 I tak oto po raz pierwszy zakończyłem na swoim blogu jakąś serię :D Fajne uczucie ^^ mam nadzieję, że zaskoczyłem :D 
BTW...To mój setny post! :D Otwieram łyskacza :D 


12 komentarzy:

  1. No tak, tego w życiu bym się nie spodziewała. Krwiożerczy autorze zabiłeś wszystkich i zrobiłeś z nich karmę dla potworów. Hmmm, mimo wszystko ciekawe, pod koniec to nawet ciarek dostałam. Pozdrawiam.
    Wpieniona na cały świat Ada.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo to od samiuteńskiego początku miał być horror utrzymany w ciężkich klimatach, ale, no właśnie, szatan mnie podkusił, i napisałem ten rozdział z przygotowaniami do wyprawy, który spotkał się z tak nieoczekiwanie ciepłym przyjęciem, że pociągnąłem całość w inną stronę i wyszła czarna komedia ^^ Bo koniec miałem zaplanowany taki a nie inny, i nie było uproś, żebym zmienił ^^ Fajnie, że udało mi się stworzyć odpowiedni nastrój ^^
      Neo znowu coś zmalował?

      Usuń
    2. Nie, Neo akurat nic nie zawinił. Za dużo się tego wszystkiego zebrało, a ja... No cóż, na wykończeniu jestem. Jak nagle zniknę to się nie dziwić.

      Usuń
  2. Mam pytanie... Co Jane i Vince robili, że chłopaka tyłek boli *,* ?
    Rozumiem reakcję Davida, reaguje podobnie.
    Zakończenie supcio *.* Neoś lubi.

    Ps. Czemu ja musze coś zrobić by Ada była zła? :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I miało być jeszcze ps2. DLACZEGO KONIEC?! *rozpacz i białe myszki*

      Usuń
    2. Aaaaaa, to zostawiam do domysłu czytelników :D Na pewno uda Ci się połączyć wszystkie fakty ^^ Nie to, żeby koniecznie akurat Ty, ale to mi akurat jako pierwsze do głowy przyszło no :D Bez urazy :P
      Ej, to albo Ci się podoba, albo rozpaczasz ^^ Skoro wszyscy bohaterowie nie żyją, to co ja poradzę?:)

      Usuń
    3. Wiesz, mój mózg już swoje dopowiedział ale pozostaje jedna kwestia. Jane to dziewczyna i z całością mi się to je.

      Usuń
    4. Powiedzmy, że Jane tylko z pozoru jest dobrze ułożona i miła ^^ I lubi od czasu do czasu poeksperymentować :D Z różnymi... rzeczami ^^

      Usuń
  3. Strasznie długie, musiałem rozdzielić czytanie na dwa dni, można było z tego zrobić 2 osobne rozdziały. Ale fajny twist na końcu, stróżom prawa nigdy nie można ufać :P Taki bad end nawet pasuje do historii o potworze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No można było, ale jak na to spojrzałem, to nie wiedziałem w sumie gdzie by to można uciąć :P Bo jeden rozdział by wyszedł totalnie bez akcji, a drugi byłby krótki i szybki... To już wolałem przetestować Waszą cierpliwość :) Cieszę sie, że Ci się podobało :D Trochę się martwiłem, że takie zakończenie spotka się z reakcją typu "Przesadziłeś" czy coś podobnego ^^

      Usuń
  4. Dobrze, w sumie, to zastanawiałam się, czy w ogóle się na ten temat odzywać, bo oczywiście nie zamierzam się Ciebie czepiać o takie pierdoły, bo wiadomo, że tekst tego rodzaju rządzi się swoimi prawami, ale jednocześnie uznałam, że ujawnię swoje skrzywienia i powiem, że z 3,5 metra nie spadałoby się przez 2 sekundy *fizykonaziol mode on*. Uprzedzę Twoje pytanie. POLICZYŁAM TO ;_; ŻAL MI SIEBIE ;_;
    "Wylądowałeś w Ameryce, kraju, w którym mogę nafaszerować ołowiem każdego przybłędę na tyle głupiego, żeby wpieprzać się na mój teren bez mojej zgody!" - w sumie, biorąc pod uwagę całą moją nienawiść do Ameryki, to jednak muszę im przyznać, że to jedno im się udało ;_;
    " O kurwa, pardą! " takie cudowne zestawienie, że aż śmiechłam XD
    " Gadała mi baba o tych kąpielach błotnych," - PRZYPOMNIAŁO MI TO CUDOWNĄ HISTORIĘ XD Ojciec mojej znajomej jest lekarzem, warto by dodać, że totalnym konowałem i chamem na dodatek, to jest człowiek, do którego chodzi się po zwolnienia i po nic więcej. No i prowadzi sobie prywatną przychodnię. Mnie przy tym nie było, ale z dobrego źródła znam historię o tym, jak to z gabinetu od pana doktora wychodzi starsza kobitka, a on mówi do niej "No, więc jak mówiłem, zalecałbym pani kąpiele w błocie". No i się go, biedna starowinka, pyta, po cóż jej te kąpiele? A on na to "BO MUSI SIĘ PANI OSWOIĆ Z ZIEMIĄ" XDDD Dobrze, już wracam do Twojego Diabła :D
    "To on wtargnął do jego pokoju w środku nocy. " TAK CZUŁAM XD
    " włochate pająki czmychnęły do odpływu." - PRZYNAJMNIEJ NIE ĆMY ;_;
    "dziewczyna była kompletnie ubrana i najwyraźniej gotowa do drogi." EJ NO JAMES DAROWANEMU KONIOWI SIĘ W ZĘBY NIE ZAGLĄDA, JUŻ SOBIE NA VINCE'A POPATRZYŁEŚ XD
    "– Oleju? Po co był ci potrzebny olej?" OMG SERIO XD
    "To im dobrze zrobi na żołądki…" wiesz co, może ja się nie znam, ale mnie zawsze ojciec powtarzał, że tłuszcz/olej/cokolwiek w ten deseń pomaga na alkohol, ale pod warunkiem, że się to zje przed chlaniem. Bo cały pic polega na tym, że wtedy ściana żołądka jest natłuszczona i alkohol milion razy wolniej się wchłania i ciężko się nawalić, no ale być może ja po prostu o czymś nie wiem ;_;
    "Drzesz się jakby to był co najmniej czterometrowy aligator…" - już raczej "Drzesz się jak Freyja na widok ćmy..." TYLE PRZEGRAĆ ;_;
    "gdzieś spomiędzy drzew padł strzał, który ugodził go w klatkę piersiową. " NIEE JAK ZABIŁEŚ ANDY'EGO TO BĘDZIESZ MIAŁ ZE MNĄ DO CZYNIENIA

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Andy zacharczał po raz ostatni i przestał oddychać." NOSZ KURNA MASZ PO ŁBIE
      Powiem Ci tak: JAKBYM NIE ZASPOJLOWAŁA SOBIE JUŻ NA SAMYM POCZĄTKU TO NA PEWNO BYŁBY PLOT TWIST ;_; A tak ogółem, to naprawdę cały Diabeł mi się podobał, już nawet nie tylko ze względu na nie do końca poważną formę (wiesz co, tu masz jakoś bardziej błyskotliwe poczucie humoru niż jak ze mną gadasz XDDD I TY MI MÓWISZ ŻE TO JA U SIEBIE STWARZAM POZORY XD), ale ogółem na klimat, bo o ile Amerykańców i wszelkich historii z nimi związanych nie lubię, to tego rodzaju miejskie legendy są od tego wyjątkiem więc zasadniczo, mimo 'MURICI, to dla mnie super :D
      Co ja chciałam... A, ten gulasz dręczył mnie odkąd przeczytałam o nim po raz pierwszy, więc czuję się spełniona, że ktoś go w końcu zeżarł XD
      Ogółem nie będę Ci się tu rozwodziła nad każdą postacią z osobna, bo wszyscy byli k, każdy miał coś właściwego tylko sobie, a to się bardzo chwali, ALE ANDY, ANDY TO JEST MISTRZOSTWO, PADAM CI ZA NIEGO DO STÓP I W OGÓLE :D NOALE JAK MOGŁEŚ MI GO ZABIĆ NOOOO D:
      Wiesz, nie zaspojlowałam sobie DOKŁADNIE wszystkiego, więc w sumie miałam mały plot twist tak czy inaczej, bo sądziłam, że w rzeczywistości nie było żadnego Diabła, tylko Ci policjanci kombinowali, ale powiem Ci szczerze, że mnie by to jednak rozczarowało. Bardzo nie lubię takich plot twistów, kiedy wszyscy, dajmy na to, spodziewają się potwora, a na koniec okazuje się, że to tylko bajeczki... Troszkę fantastki jednak we mnie jest :P A ogółem, to cały Diabeł bardzo, bardzo przypomina mi klimatem taką książkę, która parę lat temu wpadła mi w ręce, "Biała Wiedźma", zdaje się, jakaś powieść polskiego autora, też o amerykańcach, tylko że jednocześnie o indiańskiej legendzie i seryjnym mordercy, NO I MIĘSO LATA ŻE ŁOOOOOOOOOO :D Znaczy, nawet nie pamiętam, czy ta książka była dobra, czy nie, ale klimacik ja osobiście widzę podobny :D
      No, raz jeszcze propsy za poczucie humoru, bo śmiechłam naprawdę nie raz :D
      A NO I JESZCZE - W KOŃCU BYŁO JAKIEŚ LATAJĄCE MIĘSO, DAŁEŚ MI SZCZĘŚCIE :D
      Tak mi jeszcze nagle przyszło do głowy, że Amerykańcy to by chyba nie znieśli takiej ilości alkoholu, jaką Ty w nich wlałeś... ALE W SUMIE KOGO TO OBCHODZI I TAK NIE ŻYJĄ ;___________;
      I chyba tyle :D Było super, masz mój approval i w ogóle, a no i jeszcze tylko chciałam dodać, że Twoje skille ewoluują w zaskakującym tempie. Co w sumie nie ma sensu, bo ewolucja jest powolna... ALE DOBRA, JUŻ MILKNĘ XD No, w każdym razie, póki co mam pogląd od początków Wojny, przez Diabła, a kończąc na Karolu i naprawdę progres jest BARDZO duży. Wielkie propsy :D

      NO I SIĘ KURNA NIE ZMIEŚCIŁAM NO ;_;

      Usuń